Glo
: śr 12 lut, 2014
Cyferblaty
Położeni na żelaznych łóżkach, wypełniają wąskie dźwiękoszczelne sale,
drążą życie w miąższu jabłka. Żadnych troskliwych krewnych.
Jeden ruch ramienia wycisza wołania; ludzkie, zwierzęce,
przemykają od parapetów do wezgłowi. Pod stopami
marszczy się półcień.
Zenuś, nauczę cię pędzić bimber. Niech tylko obrodzą śliwy;
Teraz szron skapuje do gąsiorów, coraz bardziej wychudłych
skroni. Świat powinien być pusty. Chrzęstem zapałek
wrastają w ciemność różne wersje tej samej ścieżki,
między fermentującymi sadami. Ale mnie dzisiaj suszy, Zenuś.
Im bliżej poranka, tym spokojniej. Zapach moczu i przecieru z jabłek
coraz krótszy. Sen nadchodzi na skraju dziesiątej wsi, zapamiętanej
przed pierwszą komunią. Zenuś, ja już nie wytrzymam.
Drzwi są takie same, jak do kolejnego dziecinnego pokoju. Białe, uchylne.
Zaledwie jedna kropla słonej wody w ustach
i po wszystkim. O wyznaczonej godzinie wymienią prześcieradła.
Zenuś, daj spokój. Odcinki czasu kiełkują, owocują i usychają
wielokrotnie.
Human resources
Wyprowadzam na wybieg wydarte niszczarkom
twarze; przypatrzcie się dobrze, jak zasoby zmieniają
stan skupienia.
Samotna matka w t-shirtcie z Tesco. Zbyniu -
nocuje na działkach i zbiera szlugi z ulicy. Studentka filozofii, wycyckana
przez wszystkich haerowców w mieście; nie chcą jej nawet
na kelnerkę. Władek; zabrakło mu do emerytury pięciu lat,
ale Holendrzy wykupili cegielnię.
Sierota po pegeerze, Halinka, jej mąż, trójka dzieci
oraz destylator, najważniejszy członek rodziny. Można jeszcze ukraść trochę ziemniaków,
dawaj, będziem pędzić. Wszyscy z tego żyją.
W pustostanie mamy metę, chodźcie, strzelimy po lufie.
Przez wybite okno zaglądają łopiany, częstują księżycówką
z mięsistych liści. Cienie wrastają pod paznokcie.
Jutro pójdziemy w Polskę, świecić oczami. Nic do stracenia,
gdy człowiek niepotrzebny człowiekowi; ile za ciebie
zapłacą, gdy masz patent na wózek widłowy, prawo jazdy kat. B
oraz sto tysięcy lat doświadczeń; to było jakby wczoraj:
uprawiałeś poletko, udomowiłeś kozę,
wykułeś pierwszy sierp.
Wtedy nie brakowało miejsca, czasu, źródeł.
I nikt nie pytał.
Imiennie
Po imieniu każdy po kolei. Dziś jeszcze
w pofalowanych wieczorach, online.
Sztuczne krwiobiegi łączą i dzielą, rozmowy
przez diafragmę. Noc pogłębia szczeliny,
rozpryskuje się na ekranach. Pusto.
Dwa tysiące dwanaście. Niedziele w fast foodach.
Ciekłokrystaliczne sny. Rzadziej fotomontaż
parkowych alejek i zmierzchów
w nieładzie. Nic pomiędzy, ciasno zaszyte
wargi; bez znaczenia, które. Loading... done.
Miało być. Bogate lato, nawet za nic
gdy masz. Variable not found. Jak kobieta.
Nierzeczywista, nazywana odruchowo
słońcem. Obraz z rzutnika na całe życie
kiedyś zniknie. Reinstalacja systemu
nerwowego. Nasycą się barwy, akacje
spłyną miodem, liśćmi po kliszach.
CTRL+V; prawie
nieskończoność.
____________________
Glo.
Położeni na żelaznych łóżkach, wypełniają wąskie dźwiękoszczelne sale,
drążą życie w miąższu jabłka. Żadnych troskliwych krewnych.
Jeden ruch ramienia wycisza wołania; ludzkie, zwierzęce,
przemykają od parapetów do wezgłowi. Pod stopami
marszczy się półcień.
Zenuś, nauczę cię pędzić bimber. Niech tylko obrodzą śliwy;
Teraz szron skapuje do gąsiorów, coraz bardziej wychudłych
skroni. Świat powinien być pusty. Chrzęstem zapałek
wrastają w ciemność różne wersje tej samej ścieżki,
między fermentującymi sadami. Ale mnie dzisiaj suszy, Zenuś.
Im bliżej poranka, tym spokojniej. Zapach moczu i przecieru z jabłek
coraz krótszy. Sen nadchodzi na skraju dziesiątej wsi, zapamiętanej
przed pierwszą komunią. Zenuś, ja już nie wytrzymam.
Drzwi są takie same, jak do kolejnego dziecinnego pokoju. Białe, uchylne.
Zaledwie jedna kropla słonej wody w ustach
i po wszystkim. O wyznaczonej godzinie wymienią prześcieradła.
Zenuś, daj spokój. Odcinki czasu kiełkują, owocują i usychają
wielokrotnie.
Human resources
Wyprowadzam na wybieg wydarte niszczarkom
twarze; przypatrzcie się dobrze, jak zasoby zmieniają
stan skupienia.
Samotna matka w t-shirtcie z Tesco. Zbyniu -
nocuje na działkach i zbiera szlugi z ulicy. Studentka filozofii, wycyckana
przez wszystkich haerowców w mieście; nie chcą jej nawet
na kelnerkę. Władek; zabrakło mu do emerytury pięciu lat,
ale Holendrzy wykupili cegielnię.
Sierota po pegeerze, Halinka, jej mąż, trójka dzieci
oraz destylator, najważniejszy członek rodziny. Można jeszcze ukraść trochę ziemniaków,
dawaj, będziem pędzić. Wszyscy z tego żyją.
W pustostanie mamy metę, chodźcie, strzelimy po lufie.
Przez wybite okno zaglądają łopiany, częstują księżycówką
z mięsistych liści. Cienie wrastają pod paznokcie.
Jutro pójdziemy w Polskę, świecić oczami. Nic do stracenia,
gdy człowiek niepotrzebny człowiekowi; ile za ciebie
zapłacą, gdy masz patent na wózek widłowy, prawo jazdy kat. B
oraz sto tysięcy lat doświadczeń; to było jakby wczoraj:
uprawiałeś poletko, udomowiłeś kozę,
wykułeś pierwszy sierp.
Wtedy nie brakowało miejsca, czasu, źródeł.
I nikt nie pytał.
Imiennie
Po imieniu każdy po kolei. Dziś jeszcze
w pofalowanych wieczorach, online.
Sztuczne krwiobiegi łączą i dzielą, rozmowy
przez diafragmę. Noc pogłębia szczeliny,
rozpryskuje się na ekranach. Pusto.
Dwa tysiące dwanaście. Niedziele w fast foodach.
Ciekłokrystaliczne sny. Rzadziej fotomontaż
parkowych alejek i zmierzchów
w nieładzie. Nic pomiędzy, ciasno zaszyte
wargi; bez znaczenia, które. Loading... done.
Miało być. Bogate lato, nawet za nic
gdy masz. Variable not found. Jak kobieta.
Nierzeczywista, nazywana odruchowo
słońcem. Obraz z rzutnika na całe życie
kiedyś zniknie. Reinstalacja systemu
nerwowego. Nasycą się barwy, akacje
spłyną miodem, liśćmi po kliszach.
CTRL+V; prawie
nieskończoność.
____________________
Glo.