Kac

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Oremus
Posty: 667
Rejestracja: pt 05 wrz, 2014

Post autor: Oremus »

Ala to prawdziwy skarb i w ogóle nie potrafię sobie wyobrazić, co bym bez niej zrobił. Z drugiej strony, tę kopię Guernici w sypialni trudno zaakceptować. Jednak Ala się uparła. A przecież od tamtych czasów minęło już prawie czterdzieści lat, więc po co ta nieustająca powtórka z historii? Mamy pokój, który wywalczyli nasi ojcowie, a o który my walczymy dalej bez wytchnienia, więc fruwające ludzkie i bydlęce gnaty i w dodatku te zezujące oczy w miejscu, gdzie powinno znajdować się ucho, wydają mi się, delikatnie mówiąc, niesmaczne. Nie pomogły argumenty, że ich widok odbiera mi ochotę na to, czemu jako jedynemu w naszym ustroju warto się oddawać z pełną determinacją. W końcu znalazło się rozwiązanie, gdyż opracowałem psychotechnikę, pomagającą unikać bezpośredniej konfrontacji z tym okropieństwem i całą uwagę kierować na Alę. Bo u Ali nic nie fruwa, wszystko trzyma się kupy i jest na swoim miejscu, kształtne, gładkie, jędrne. Żadnych zwierzęcych głów, jeśli pominąć temperament tygrysicy, ale to przecież zupełnie coś innego. Teraz jednak, kiedy jest się samemu, trudno utrzymać w wyobraźni obraz Ali i tamto paskudztwo od razu wykorzystuje sytuację i wpycha się w pustą przestrzeń. Nie pozostaje więc nic innego, jak wycofać się z przybytku miłości i skierować narząd eksploracyjny na resztę mieszkania. I na to, co za oknami.
W kuchni, jak zwykle, dopust boży. Nie ma co owijać w bawełnę: o porządek można mieć do Ali pretensję. O porządek, a dokładniej o jego brak, gdyż trudno uznać za jakąkolwiek odmianę porządku pełny zmywak brudnych talerzy jeszcze od wczorajszej kolacji, szklankę z osadem kawy, przypalony rondel, plamy po mleku i rozsypane po stole płatki śniadaniowe. Jednak mówić o bałaganie nie byłoby stosowne – raczej o nieładzie, tak, to właściwsze określenie, nieładzie, który mógłby się okazać nawet inspirujący, na przykład dla malarza-specjalisty-od-martwej-natury. Gdyby nie ta przytłaczająca szarość, spłowiałość, tuzinkowość tła... Bo skoro kuchnia nie różni się stopniem nieuporządkowania od, dajmy na to, kontenerów na śmiecie stojących koło parkingu, to powinna się różnić przynajmniej paletą kolorów.
Już tylko z tego widać, że sprzątanie nieładu, jaki codziennie zostaje w kuchni po Ali, może być bodźcem do pracy twórczej, tym bardziej, że w mojej głowie rodzi się pomysł na wiersz o końcu świata, a tam nie może zabraknąć szczypty epiki. Będzie więc korowód ludzi i zwierząt sunący pomału i bezwolnie, jakby za szczurołapem z Hameln... i w tym miejscu obraz jeszcze drga i film się zacina, bo „szczurołap” jednak kojarzy się negatywnie, a tu, pomimo obecnego braku koniunktury na mistykę, trzeba mieć na względzie mniej czy bardziej ukrywane uczucia religijne niektórych czytelników i nie zniechęcać ich do lektury już na samym początku... więc posuwa się ten korowód za dźwiękami fujarki, nazwijmy go roboczo, szczurołapa, a ulica powoli zamienia się w rumowisko: pękają mury, sypie się tynk, lecą cegły, w rozbitych oknach kłębi się pierze, spada z nich grad książek, naczyń, żelazek, sztucznych szczęk i, właśnie, płatków owsianych... będzie więc trochę, jak w Guernice, tyle że cały ten fruwający chaos dotyczyć będzie (tak mi się na razie wydaje) przedmiotów pierwotnie nieożywionych. Wszystkiemu przyglądają się z oddali skonsternowani bogowie z różnych wierzeń, wywiązuje się między nimi jakaś dyskusja, sprzeczka... i tu problem, nie mogę się dalej ruszyć, nie mogę wymyślić klarownej puenty, takiej, która nie wywołałaby sprzeciwu „tamtych”. Więc ma być jasne, że bogowie nie potrafią apokalipsie zaradzić, co sprawia im szczególną przykrość, z drugiej strony nie można jednak ich żalu otwarcie wiązać z poczuciem zmarnowania własnego dzieła stworzenia... jakoś tak muszę ustawić, by wyszło „na niby”, z wielkim perskim okiem do partyjnych, a równocześnie na poważnie dla wierzących. Z puentami zresztą nigdy nie należy się spieszyć, więc pierwsze szkice i uwagi zostały zanotowane i teraz trzeba tylko cierpliwie poczekać na jakieś „bum!”, które prędzej czy później powinno się pojawić.
No i „bum”, kurwa mać! Leci musztardówa z fusami po kawie i wbrew temu, co powinno obowiązywać w odniesieniu do zastawy tego typu, rozpieprza się w drobny mak! Raz, że trzeba to zbierać, dwa – tłumaczyć Ali i wysłuchiwać cierpkich uwag, że gdyby nie to, nie tamto, to z rana nie byłoby tej „trzęsiączki”. Równocześnie z brzękiem tłuczonego szkła z dołu dolatuje łoskot samoczynnie zamykanych drzwi wejściowych bloku. Pochylam się ponad przystawionym do kaloryfera stołem i widzę, jak przez ulicę przechodzi doktor. Wczoraj zostawił swoją skodę po tamtej stronie (pod przytwierdzonym do bloku czerwonym transparentem z napisem „Ze Związkiem Radzieckim po wsze czasy”) więc potrwa jeszcze parę chwil, zanim usiądzie za kierownicą. Można by zawołać.
E, nie będę się kompromitował. Zresztą, nie pierwszy to raz, jakoś się wytrzyma... To gdzie ta szufelka? Doktor z rodziną mieszka dwa piętra niżej, w mieszkaniu, które ma taki sam rozkład jak nasze, a jego ściany szpeci taka sama tapeta. Są jednak pewne znamiona „niezdrowego indywidualizmu”. Zewnętrzna ściana salonu doktorostwa jest pęknięta na ukos i każdej zimy wokół ledwie widocznej szczeliny zbiera się wilgoć i tworzy wstęga pleśni, a u nas czegoś takiego nie ma. Pomimo tego, że doktor mieszka tu krócej od nas, jego meblościanka, bardzo podobna do naszej, jest dużo bardziej sfatygowana, ale to bez wątpienia sprawka dwóch łebków rozpuszczonych jak dziadowskie bicze.
Z doktora, mówiąc krótko, równy facet, choć było też tak... właściwie głupstwo, drgnięcie cienia, którego bym chyba nawet nie zauważył, bo często przy rozmowie wzrok błąka się po przedmiotach za plecami interlokutora, jednak kiedy wręczałem mu pachnący farbą drukarską tomik poezji, moje najmłodsze niby-dziecię, nie spuszczałem oczu z jego twarzy i wtedy przez krótką chwilę zobaczyłem zawiść w krystalicznej postaci. Oczywiście, trening, lata praktyki, etc., więc się opanował w try miga, ale dla mnie to przez moment były jakby otwarte drzwiczki do wnętrza doktora i krótki rozbłysk światła nad pogorzeliskiem jego ambicji. Cóż, chłopie, nie każdy może pisać...
Gdzie ta szufelka!? No, szlak by trafił...
Tu jej na pewno nie będzie, ale skoro już wszedłem... U doktora dwóch chłopów na schwał, a u nas nic... choć mieszkanie takie samo, jest więc i pokój dla dziecka pomiędzy salonem a sypialnią... Ala zupełnie oszalała na punkcie tego pokoiku! Zmusiła mnie, bym rozebrał i zniósł do piwnicy prefabrykowaną ściankę z sololitu. W jej miejsce pojawiła się piękna szafa z jasnego drewna z licznymi półkami i szufladkami, dziecięce łóżeczko i od razu tapczanik pod przeciwległą ścianą. I jeszcze stolik ze specjalnymi nogami o nastawialnej wysokości do „serwisowania” bobasa. Nie wiem, skąd się jej to wszystko udało wytrzasnąć, na pewno nie z państwowego sklepu. Podobnie, jak kolorowe firanki i wesołe obrazki porozwieszane po ścianach. W każdym razie pieniążki wyłożył teściu i jaki on jest, taki jest, ale jedno trzeba przyznać: swoją córkę kocha i zrobiłby dla niej wszystko. I już jakoś przełknął ten mezalians i myśl, że oto dumna linia genetyczna czeskich patriotów mogłaby zostać zbrukana przez jakiegoś Polaczka. Choć takich tam – „czeskich”. Poza tym oficjalna doktryna partyjna nie zezwala na szowinistyczne odloty. Miałby się z pyszna, gdyby go ktoś o to posądził!
Więc było wszystko: urządzony pokoik, skrzypienie małżeńskiego łoża (zakupionego w państwowym sklepie z meblami), były jęki i krzyki Ali, były konspiracyjne spojrzenia sąsiadów spotykanych rano koło windy... Nie było tylko tego jednego. No i wyszło tak, że ten pusty pokój, w odróżnieniu od innych zawsze utrzymywany we wzorowym porządku, ta quasi-świątynia, z której Ala wychodzi z zaczerwienionymi oczyma, jest teraz moją jaskinią, gdzie się chowam, szukając samotności.
Może po części dlatego, że tylko stąd widać jeszcze góry na południowym horyzoncie, przepiękne, szczególnie kiedy oddychają po deszczu, choć i z tej strony wyrastają już panele nowego bloku, który niedługo domknie ostatni bok betonowego więziennego dziedzińca. Więc, póki czas, trzeba z tej perspektywy nasycić się widokiem Kozubowej, Ostrego i Jaworowego. A łopatkę olewam, zresztą, co za różnica w tym burdelu...
Siedzę i czekam, kiedy to przyjdzie, bo musi przyjść.
Widok gór: wspomnienie wędrówek z ojcem i jego słowa – pamiętaj, to nasza ziemia. Nigdy nie pozwól, żeby cię stąd wypędzono, dosłownie ani w przenośni. A potem żartem: cóż, niełatwe życie Polaka na Zaolziu... Długo trwało, zanim pojąłem, co miał na myśli. On mi tego nie ułatwił. Wiedział, że najpierw muszę dojrzeć, więc starał się tylko, by te słowa uczepiły się mojej pamięci, przekonany, że kiedyś znajdą furtkę, przez którą wślizną się w głąb świadomości jak padalec w dziurę pod płotem. I tak się stało. Jednak nie ma już ojca i nie mam mu o tym jak powiedzieć. Na domiar, kiedy siedzę w jaskini, zawsze wraca myśl, że nie ma też nikogo, komu bym te słowa dalej mógł przekazać. Wielki żal, staruszku, że cię tak wcześnie zabrakło. Z drugiej strony – może i dobrze, że nie było ci dane natknąć się na mojego teścia? Bo chociaż pobudzam jak mogę swoją nie najuboższą przecież fantazję, nie potrafię sobie wyobrazić, jak by takie spotkanie mogło przebiegać.
Ale ja się, broń Boże, nie użalam.
Zaraz i tak się zacznie... a może już się zaczęło? Ale to nie tak, jak myślicie! Po prostu nie najlepiej się czuję w zamkniętych przestrzeniach. Jedyne, co mogę teraz zrobić, to wybrać się na zwiedzanie mieszkania. Ileż jednak można tak łazić. Gdyby chociaż był telefon. Jednak upłynęło pięć lat, odkąd złożyliśmy podanie w urzędzie telekomunikacyjnym, i nic. Nawet teściu-komuch nie jest w stanie niczego wskórać. Tu akurat jeszcze gorzej wychodzi, bo z rodziną partyjnego nikt nie odważy się wchodzić w „układy korupcyjne”. Więc trzeba czekać.
Czekać, a przy okazji sprawdzić, co w lodówce. No, nie ma cudów. Pół butelki mleka, kubełek smalcu, w koszyku ostatni, zaczynający już gnić pomidor. Dzisiaj… aha, poniedziałek, a w sklepie będą dopiero w piątek. Zresztą i tak nie byłoby jak pójść. To co tu jeszcze mamy – kawałek sera i to wszystko (ostatnie, pełne nadziei spojrzenie w kierunku wnęki w drzwiach lodówki... no tak, cudów nie ma). Chleb powinien być w kuchennej skrzynce, też jakby lodówce, w której chłodno jest tylko zimą, a latem – wręcz przeciwnie. Jest więc chleb w płóciennym woreczku, są torebki mąki i ryżu z unoszącą się ponad nimi chmarą jakichś cholernych muszek. Parę saszetek zupy w proszku. Konserwy. I nic więcej. Nic, cholera!
A tu zapaska mamy. Widocznie została od jej ostatniej wizyty. Matka, w odróżnieniu od ojca, nigdy nie miała ambicji do zaszczepiania nam chimerycznych idei. Żadnych flag i godeł, żadnych pieśni, rachunków krzywd, prawd ostatecznych. Chciała tylko, by wyrośli z nas „porządni ludzie”. Ale potem jakby i na tym polu się poddała.
Pamiętam jej rozmowę z Alą, mimo woli podsłuchaną, bo nie było się już jak wycofać. Wiesz, mówiła mama, dobry z niego chłopiec, tylko trochę słaby. Potrzeba mu mocniejszej ręki. Bo wiadomo, jak to z matkami: wszystko potrafią wybaczyć. Ale taka kobieta jak ty na pewno znajdzie sposób. I ten wyraz zalegający w oczach Ali kiedy wpadłem do kuchni, gdzie obie siedziały przy kawie, wyraz zaskoczenia, jakie wywołać może widok krowy pasącej się za rogiem kamienicy w środku miasta.
Zdumienie musiało się też rysować na mojej twarzy, bo nigdy bym się czegoś takiego po matce nie spodziewał. Przecież wspierała mnie zawsze, wtedy, kiedy miałem problemy w szkole, kiedy rozstałem się z Anką, nawet wtedy, kiedy wywalili mnie z redakcji. Zawsze stała po mojej stronie. A tu nagle zupełny brak lojalności, obgadywanie za plecami. Później się pocieszałem, że właściwie nie słyszałem początku rozmowy, więc na dobrą sprawę nie wiadomo, co dokładnie... ale i tak uraza została. A teraz znowu ożywa, ale to z powodu tej złości, wzbierającej we mnie raz po raz jak fala, na której unoszą się wszystkie negatywne wspomnienia. Był więc dyrektor szkoły, który nie chciał zrozumieć, że każdy może mieć gorszy dzień, była Anna, która każdego dnia naszej znajomości usiłowała mnie przerabiać na swój obraz i podobieństwo, był w końcu ten husakowski naczelny skurwysyn, który, ratując własną dupę, rzucił mnie padlinożercom (...rozumiecie, towarzyszu, w naszym ustroju nie ma miejsca na rewizjonizm – ale przecież, kurde, kazano mi ten artykuł napisać i ktoś go chyba podpisywał do druku – ja sobie, towarzyszu, wypraszam...). Marsz, marsz, czerwona Polonio! Olać, że zostałem bez roboty i że w końcu przyjdzie mi iść za manualnego. Najgorsze jest to, że już nigdy niczego pod własnym nazwiskiem nie wydam. Chyba tylko któregoś z przyjaciół, ale iluż ich jeszcze tak naprawdę zostało...
Doktor, o, tak. Ale to też już jakby przeszłość. Tak jakoś jest, że od razu wzbudzam u ludzi zaufanie. Dla niego okazało się to pułapką. Potem widziałem w jego oczach strach, na pewno miał pretensje do samego siebie, że nie ugryzł się w porę w język. Teraz nie wie, czego się po mnie spodziewać.
Jakiś czas po tym, jak doktorostwo się wprowadzili, siedzieliśmy u niego a on częstował armaniakiem, jeszcze nie wiedząc, że ze mną amator pić nie powinien. No i nie dość, że przez ten swój słaby łeb wygadał się z krytycznego nastawienia do ustroju, to jeszcze wypowiadał się na temat Polaków po tej stronie Olzy. Doktor, który pochodzi z centralnych Czech, ma otwartą głowę i bystry zmysł obserwacyjny. Chcąc nie chcąc, niechętnie bo niechętnie, musiałem mu w pewnym stopniu przyznać rację, kiedy trochę bełkotliwie zaczął rozwijać tezę, że on to, proszę ciebie, nie jest żadnym Komanczem, wręcz przeciwnie, ale w tym jedynym przypadku przyznaje rację czerwonym braciom z całym tym ich internacjonalizmem, choć niekoniecznie proletariackim. Bo – jakie tam narody! Weźmy Czechów i Polaków nad Olzą: jacy tam „z dziada pradziada”, jaki tam święty Wacław, jaka tam polska królewska krew i inne brednie.... To, dajmy na to, wziął ten Piast z zamku i wyruchał, za przeproszeniem, cały Śląsk Cieszyński od pierwszej całki po ostatnią podwikę? Doktor mocno wątpi. A przecież tu same chłopy i pastuchy żyły, wywodzące się Bóg wie od kogo. Nie do odróżnienia od tych z Czech, Łużyc czy jakiejś innej Bułgarii. I tylko swoje „daj, babo”, „spieprzaj, bękarcie” i „słucham Jaśnie Pana” wysławiali w swoim miejscowym kodzie. Jeśli już o „krew” chodzi, to więcej pewnie w żyłach tutejszych ludzi morawskiej płynie, bo na przełomie tysiącleci przechodził tędy Świętopełk z armią. Albo szwedzkiej, tej chyba najwięcej, wiadomo przecież, jak było koło Cieszyna w czasach wojny trzydziestoletniej. Wszystko się zmieniło, kiedy chłopów i pastuchów zaczęto uczyć czytania, bo, rzecz jasna, razem ze słowem drukowanym i wszystkimi jego benefitami jeszcze różne jady można wciskać w głowy maluczkich... Zresztą w centralnych częściach było podobnie. Powiedziano kmiotkowi – jesteś ten i ten i masz być z tego dumny, a ojczyznę swoją i miłościwie nam panującego miłować nade wszystko i basta. Alternatywy nie było. To na pograniczu prześcigano się, który naganiacz więcej szaraczków zapędzi w te czy inne sieci i to trwa nawet jeszcze dziś... A potem już tylko służba pod różnymi sztandarami, ten z tym przeciwko tamtemu i odwrotnie – pospolite laboratorium pogardy i nienawiści, które przekazywane z pokolenia na pokolenie, już z nalepkami „duma narodowa” i „patriotyzm”, mają uszlachetniać.
Doktor wytrzeźwiał i do tematu więcej nie wrócił. A teraz wie, kim jestem, i boi się zemsty, myśląc, że mnie obraził. Pewnie co dzień wymyśla samego siebie od chujów. A boi się szczególnie od dnia, kiedy ocknąłem się u niego na psychiatryku, trzęsąc się jak galareta i żebrząc o „coś na nerwy”. A potem przy pierwszej okazji dałem dyla. Wtedy straciłem u niego resztki zaufania.
Doktor powiedział Ali, że nie ma u mnie żadnej motywacji i dopóki to się nie zmieni, drugi raz na detoks mnie nie weźmie. Tak więc żoneczka moja poszła po rozum do głowy i odtąd, zawsze kiedy jej zdaniem przebiera się miarka, sprawdza, czy w domu nie zostało jeszcze coś do picia, jeśli tak, to wyrzuca, załatwia trochę żarcia i zostawia mnie bez kluczy. Spędza trzy-cztery dni u swoich rodziców, którym mówi, że pojechałem odwiedzić matkę, to i ona trochę w domu pomoże... A ja jak idiota zawsze na to przystaję dobrowolnie.
Alicja! Ty małpo!!! Walić w drzwi nie ma sensu, bo, po pierwsze, wszyscy są w pracy, a choćby nawet nie, to tutejszych raczej nie dziwi, jak od czasu do czasu gdzieś wybucha awantura, i starają się nie słyszeć i nie widzieć. Poza tym wstyd! Może by jednak wymknąć się cichaczem?
Nogi same kierują się do salonu, z którego można wyjść na balkon. Po drodze mijam półki wypełnione równiusieńko poukładanymi książkami o dobrych ludziach i ich dobrych uczynkach. Książkami pełnymi wspaniałych myśli, choć te rodzą się często w tych najwredniejszych, zapijaczonych łbach. Książkami z najpiękniejszymi wierszami, z kolorowymi reprodukcjami obrazów i rzeźb (teść: ale auta jej nie kupi!)... Książki: niczego lepszego nie wymyślimy, choć ich siła przetrwa nie dłużej od naszej świadomości, która jest siostrą ważki (o, co za pierdoły!)...
Ale przecież poza książkami jest jeszcze trochę złowrogi menel Józek, z którym w letnią noc leżeliśmy na hałdzie ziemi za nowym osiedlem, podziwiając przepastne gwiezdne niebo i rozmawiając o bezkresie i wieczności. Jest milczący Aleks, który właśnie skończył odsiadkę za poturbowanie żony; harował jak wół, by wybudować dla niej dom, a ona dla sensownego wypełnienia czasu wskakiwała w strój do joggingu i biegała w stronę lasu, ale potem skręcała między ogródki działkowe, gdzie czekał już trener. Jest posiwiały Andrzejek, były dyrektor zakładów mięsnych, którego zdjęto, gdy jego syn zwiał za granicę. Jest obiecujący śpiewak operowy, Robert, teraz po operacji krtani... I wszyscy już siedzą w dworcowej knajpie. Czekają na mnie, żałosnego Polaczka, którego wykończyli swoi.
Trzeba tylko dosięgnąć przewodu piorunochronu za balustradą i nie myśleć o tych pięciu piętrach.