Rozważania u schyłku
: ndz 20 maja, 2012
Zestarzałem się. Każdego to czeka, nie ma co ubolewać nad tym procesem nieodwracalnym i nieuniknionym. Ważne tylko czy to co minęło było coś warte. I tu pytanie – co i dla kogo ma być warte? Powiedzmy dla nas samych.
Całe moje życie to służba, a w moim przypadku i służba, i drużba. Kiedy to się zaczęło?
Nieważne, kiedyś tam w przeszłości, dawno temu. Matki nie pamiętam, a ojca właściwie nigdy nie poznałem, wiem tylko, że był rodowitym Niemcem. Matka była piękna, po niej odziedziczyłem ponoć urodę. Za to po ojcu słuszny wzrost i atletyczną budowę, może nawet zbyt atletyczną. Ale to akurat w mojej pracy atut, nie żadna przeszkoda. Nigdy przecież nie startowałem w konkursach piękności.
Moi Państwo zatrudnili mnie jako podrostka. Trzeba przyznać, wtedy traktowali mnie jak własne dziecko, choć od początku było jasne, że jestem ich pracownikiem. No, nie tylko pracownikiem, przede wszystkim przyjacielem Rodziny. I tak też byłem postrzegany, a
przynajmniej takie były moje odczucia. Pokochałem ich wszystkich i dlatego ta moja służba nie była uciążliwa. Zaangażowany byłem we wszystkie ich sprawy całym sobą. Mogli na mnie polegać i zdawali sobie z tego sprawę. Przy mnie mogli czuć się bezpieczni. Co za to? Własny ciepły kąt, wyżywienie, opieka lekarska i to co ważne – ich sympatia. Wspólny relaks przy kawie, spacery, wieczorne oglądanie telewizji.
Kiedyś chciałem pracować w policji. Po włamaniu do sąsiadów było tam dochodzenie i miałem okazję przyjrzeć się pracy śledczego. Podobało mi się. Ba! Wyglądało to imponująco, ale jak tam jest naprawdę przecież nie wiem. Wszystko ma złe i dobre strony, dobrze tam gdzie nas nie ma. Moja praca też coś warta. Przynajmniej była.
Niedawno, na którymś ze spacerów właśnie, zorientowałem się, że niedosłyszę. Ktoś z Rodziny mówił do mnie chyba gdy byłem odwrócony, a ja nic, zero reakcji. Usłyszałem
dopiero wtedy, gdy któreś z nich krzyknęło głośniej. Jak głośno nie wiem, wiem tylko, że dla mnie był to ledwie szmer, na który zareagowałem właściwie instynktownie. Zaskoczenie było wtedy po obu stronach, ale nikt nie daje mi teraz odczuć, że coś jest nie tak. Po prostu – ja staram się zbytnio nie oddalać, a oni mówią do mnie o kilka tonów głośniej z użyciem gestykulacji gdy patrzę. I wszystko w porządku. W porządku … No, nazwijmy to porządkiem.
Bo też i od niedawna mam pomocnika. Taki małolat, szczeniak jeszcze. Dość rozgarnięty, szybko się uczy i szczerze mówiąc lubię go. Trochę też odmłodniałem przy nim, mobilizuje taki młokos, no cóż. Ale też, zwłaszcza na początku gdy się pojawił, było i inne uczucie –
połączenie żalu i rozczarowania. Z dystansem traktowałem gówniarza, bywało, że i warknąłem, ale cóż, nie jestem kretynem ani starym złośliwcem. Przecież wiem, że nie daję sam rady, że pomoc jest konieczna. A zresztą dziecko to dziecko, obojętne – ludzkie, psie, kocie – dziecku należy się dzieciństwo, opieka i godziwe traktowanie ze strony nas, dorosłych.
Kocham dzieci. Uwielbiam Małą – kiedy śmieje się na mój widok i wyciąga swoje drobne rączki, serce mi topnieje jak wosk i wiem, że zrobiłbym dla niej wszystko, łącznie z oddaniem swojego długiego żywota gdyby to było konieczne i komuś potrzebne, he, he. Zostawiają ją czasem pod moją opieką i jestem z tego dumny. Nie miałem własnych dzieci, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo, ale mam słabość do tych małych istot. Dobra ze mnie niańka.
Pada, nie chce się wystawić nosa na zewnątrz. I znowu łamie mnie w kościach, stąd ten nostalgiczny nastrój i skłonność do rozważań nad życiem doczesnym. Wiem, posiwiałem, niedosłyszę, niedowidzę, ciężko mi się zebrać z pozycji leżącej, coraz ciężej. Straciłem zdrowie i siłę, a mimo to jestem tu nadal i czuję, że szanują mnie jak dawniej. Rozkleiłem się. Ech, wolno mi, zestarzałem się i niewiele mi zostało, zdaję sobie z tego sprawę, ale niczego nie żałuję. Mam szacunek dla siebie, swojej pracy i chlebodawców, a że nie jestem w stanie im służyć jak dawniej, trudno. W końcu trzynaście krzyżyków dźwigam na karku, to dużo jak na owczarka.
Całe moje życie to służba, a w moim przypadku i służba, i drużba. Kiedy to się zaczęło?
Nieważne, kiedyś tam w przeszłości, dawno temu. Matki nie pamiętam, a ojca właściwie nigdy nie poznałem, wiem tylko, że był rodowitym Niemcem. Matka była piękna, po niej odziedziczyłem ponoć urodę. Za to po ojcu słuszny wzrost i atletyczną budowę, może nawet zbyt atletyczną. Ale to akurat w mojej pracy atut, nie żadna przeszkoda. Nigdy przecież nie startowałem w konkursach piękności.
Moi Państwo zatrudnili mnie jako podrostka. Trzeba przyznać, wtedy traktowali mnie jak własne dziecko, choć od początku było jasne, że jestem ich pracownikiem. No, nie tylko pracownikiem, przede wszystkim przyjacielem Rodziny. I tak też byłem postrzegany, a
przynajmniej takie były moje odczucia. Pokochałem ich wszystkich i dlatego ta moja służba nie była uciążliwa. Zaangażowany byłem we wszystkie ich sprawy całym sobą. Mogli na mnie polegać i zdawali sobie z tego sprawę. Przy mnie mogli czuć się bezpieczni. Co za to? Własny ciepły kąt, wyżywienie, opieka lekarska i to co ważne – ich sympatia. Wspólny relaks przy kawie, spacery, wieczorne oglądanie telewizji.
Kiedyś chciałem pracować w policji. Po włamaniu do sąsiadów było tam dochodzenie i miałem okazję przyjrzeć się pracy śledczego. Podobało mi się. Ba! Wyglądało to imponująco, ale jak tam jest naprawdę przecież nie wiem. Wszystko ma złe i dobre strony, dobrze tam gdzie nas nie ma. Moja praca też coś warta. Przynajmniej była.
Niedawno, na którymś ze spacerów właśnie, zorientowałem się, że niedosłyszę. Ktoś z Rodziny mówił do mnie chyba gdy byłem odwrócony, a ja nic, zero reakcji. Usłyszałem
dopiero wtedy, gdy któreś z nich krzyknęło głośniej. Jak głośno nie wiem, wiem tylko, że dla mnie był to ledwie szmer, na który zareagowałem właściwie instynktownie. Zaskoczenie było wtedy po obu stronach, ale nikt nie daje mi teraz odczuć, że coś jest nie tak. Po prostu – ja staram się zbytnio nie oddalać, a oni mówią do mnie o kilka tonów głośniej z użyciem gestykulacji gdy patrzę. I wszystko w porządku. W porządku … No, nazwijmy to porządkiem.
Bo też i od niedawna mam pomocnika. Taki małolat, szczeniak jeszcze. Dość rozgarnięty, szybko się uczy i szczerze mówiąc lubię go. Trochę też odmłodniałem przy nim, mobilizuje taki młokos, no cóż. Ale też, zwłaszcza na początku gdy się pojawił, było i inne uczucie –
połączenie żalu i rozczarowania. Z dystansem traktowałem gówniarza, bywało, że i warknąłem, ale cóż, nie jestem kretynem ani starym złośliwcem. Przecież wiem, że nie daję sam rady, że pomoc jest konieczna. A zresztą dziecko to dziecko, obojętne – ludzkie, psie, kocie – dziecku należy się dzieciństwo, opieka i godziwe traktowanie ze strony nas, dorosłych.
Kocham dzieci. Uwielbiam Małą – kiedy śmieje się na mój widok i wyciąga swoje drobne rączki, serce mi topnieje jak wosk i wiem, że zrobiłbym dla niej wszystko, łącznie z oddaniem swojego długiego żywota gdyby to było konieczne i komuś potrzebne, he, he. Zostawiają ją czasem pod moją opieką i jestem z tego dumny. Nie miałem własnych dzieci, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo, ale mam słabość do tych małych istot. Dobra ze mnie niańka.
Pada, nie chce się wystawić nosa na zewnątrz. I znowu łamie mnie w kościach, stąd ten nostalgiczny nastrój i skłonność do rozważań nad życiem doczesnym. Wiem, posiwiałem, niedosłyszę, niedowidzę, ciężko mi się zebrać z pozycji leżącej, coraz ciężej. Straciłem zdrowie i siłę, a mimo to jestem tu nadal i czuję, że szanują mnie jak dawniej. Rozkleiłem się. Ech, wolno mi, zestarzałem się i niewiele mi zostało, zdaję sobie z tego sprawę, ale niczego nie żałuję. Mam szacunek dla siebie, swojej pracy i chlebodawców, a że nie jestem w stanie im służyć jak dawniej, trudno. W końcu trzynaście krzyżyków dźwigam na karku, to dużo jak na owczarka.