Strona 1 z 1

Opowiadanie 3. Malwy

: czw 09 lip, 2015
autor: Mariola Kruszewska
Malwy

Kiedy się urodził, szeroko rozwarł nozdrza i wciągnął w nie pierwszy, najwspanialszy zapach świata – mleka matki, którą ssało starsze rodzeństwo. Potem poznał inne wspaniałe zapachy – aromat rozgrzanej słońcem trawy, ciepłych rąk człowieka, wikliny. Wachlarz woni poszerzał się wraz z dorastaniem szczeniaka. Świat naszpikowany był zapachami, które młody pies chciwie wdychał i oswajał. Dochodziły z podwórek, ogrodów, pól i lasów, niektóre intrygujące, inne ostrzegawcze, jedne przykre, drugie nęcące, ale najpiękniejszym stał się zapach miękkich jak płatki malwy dłoni małej Gretchen Kügelgen. Pies rósł spowity tą aurą w błogim poczuciu szczęścia, bezpieczeństwa i niewzruszoności swojego miejsca na ziemi, ale cóż znaczą psie pragnienia albo i pragnienia jego pani wobec pragnień panów świata i historii?

Kiedy stary Kügelgen załadował na wóz wszystko, co mógł, łącznie z żoną i dziećmi, klepnął otwartą dłonią koński zad. Zwierzę ruszyło w swoją najdalszą drogę. Ocalona ojcowizna oddalała się niespiesznie, nie zważając na rozpaczliwy szloch córki wyciągającej ręce w kierunku szczeniaka. Gospodarz przyklęknął nad zwierzęciem, stawiając przed nim wypełnioną po brzegi miskę:
- I co ty na to, Reks, zostajesz tu, piesku, zostajesz – powiedział w swej twardej mowie, drapiąc psa za uchem. Potem nagłym ruchem zawiązał na szyi szczeniaka długi sznurek a drugi jego koniec przymocował do płotu. – Pilnuj domu, Reks, pilnuj, piesku. My tu niedługo wrócimy, tak, wrócimy do ciebie.

Ale Reks był tylko szczeniakiem i nie rozumiał, dlaczego chuda linka dławi go, gdy usiłuje dogonić swoich państwa, dogonić i wskoczyć na ciepłe kolana małej Gretchen.
Wkrótce do wozu Kügelgenów dołączyły kolejne. Kawalkada furmanek sunących z prędkością pogrzebowego konduktu zabrała ze sobą namiastki domów i wszystkie swojskie zapachy, których echo wsiąkło w mury, w płoty, w drzewa na długo. Ludzie szklistym wzrokiem żegnali pozostawione kilkanaście albo i kilkadziesiąt lat. Z oporem obracali twarze na zachód, gdzie czekało obce, nieznane, niechciane.

Nie wiadomo, jak długo tkwił przywiązany, żywiąc się na koniec larwami wygrzebanymi z ziemi popijanymi wodą z kałuż – był tylko niczego nieświadomym psem zdanym na ludzką niełaskę. Obserwował z coraz mniejszym zainteresowaniem przemarsz czołgów, maszyn, samochodów, konnych wozów. Słyszał podniesione głosy, terkot karabinów, płacz. Czuł zapach ludzkiego potu, intensywnego, bo przesiąkniętego strachem. Słabł, pogrążał się w otępienie.

Potem przyszli ludzie w zupełnie nowych zapachach. Pachnieli stepową trawą i wiśniowym sadem. Mówili niespiesznie, pieszczotliwie. Ich język przypominał śpiew, w którym brzmiała nieokreślona tęsknota i smutek. Przywieźli ze sobą tysiące nowych woni upchanych w walizkach i naprędce skleconych tobołkach, woni nieznanych wcześniej Reksowi. Wdychał je chciwie, z zaciekawieniem, choć czasami budziły w nim dziwny, niezrozumiały lęk.

Pewnego dnia czyjeś miękkie dłonie odwiązały z szyi Reksa duszący sznurek. Zwierzę spojrzało na dziewczynę i choć instynkt nakazywał mu uciekać jak najdalej od obcej, jakaś dziwna siła przykuła go do ziemi, której miał pilnować. A może po prostu nie pozwoliły mu na to nadwątlony siły?

I tak stali naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem i powonieniem. Nie wiadomo, czy Sabinę zdjęła litość nad osieroconym szczeniakiem, czy wspomnienie tamtego psa pozostawionego w oddalonej o półtora miesiąca jazdy pociągiem chacie, dość że pochyliła się nad Reksem i rzekła w swojej niezrozumiałej dla zwierzęcia mowie:
- Będziesz się nazywał Amos. I będziesz należał do mnie, rozumiesz?
Nowo nazwany zamachał energicznie ogonem, chociaż zapewne niczego nie pojął. Czuł jednak, że od tego momentu w jego życiu nastąpią zmiany.

Amos rozpieszczany przez Sabinę powoli zapominał o rodzinie Kügelgenów. Para nowych właścicieli gospodarstwa nie była tak skora do radości jak ich córka. Zwłaszcza starsza pani często popłakiwała i spędzała długie godziny, siedząc z nosem przyklejonym do okna. Czasem wywęszył silniejsze wspomnienie – a to zagubioną w ogrodzie lalkę Gretchen, a to spracowaną siekierę w drewutni. Wówczas przysiadał i cicho skomlał, a czujna Sabina drapała go na uchem:
- Nie płacz, piesku, teraz jesteś mój. A jak odnajdzie się Marysia, będziesz i jej. Ona jest malutka, będziesz musiał uważać, żeby jej nie zrobić krzywdy. A potem wszyscy wrócimy do domu, ale on jest bardzo, bardzo daleko.

Amos dorastał i mężniał. Często wymykał się z podwórka na samotne włóczęgi po polach i łąkach. Ziemia pachniała jeszcze skrzepłą krwią, prochem i spalenizną. Wszechobecny swąd wypełniał nozdrza Amosa nawet w odległym o parę kilometrów lesie, gdzie polował na chybkie zające albo ścigał dla zabawy rącze sarny. Wracając, wpadał niekiedy na sąsiednie podwórka, czyniąc jazgot wśród swobodnie drepcących kur, kaczek i gęsi. Nie wiedział, bo i skądże, że jest psem myśliwskim. Kiedy kolejny właściciel zaduszonej kaczki zjawił się u gospodarza z dowodem zbrodni w ręku, żądając odszkodowania, wówczas gospodarz sklecił psu budę, do której przywiązywał go łańcuchem, nader często odpinanym przez Sabinę. Jej matka zasiała wokół psiego locum wszędobylskie malwy. Panoszyły się w ogrodzie, pod murami domu, przy płocie niczym żywa tapeta, przypominając gospodyni utracony dom. Amos niekiedy zapuszczał się w gęste szeregi łodyg, czym ściągał na siebie jej gniew.

Dorastała także jego pani. Towarzyszył jej stale, gdzie tylko mógł. Pilnował przy pracy w polu, odprowadzał do kościoła, towarzyszył na spacerach, w których coraz częściej uczestniczyli obcy mężczyźni. Szczególnie jeden, którego zapachu Amos nie lubił, spędzał długie chwile obok Sabiny. Ale to zapach innego mężczyzny wybrała jego pani i wprowadziła pod swój dach. Amos lubił przebywać w jego pobliżu. To był zapach spokoju, pewności siebie i letnich malin, a jego pani rozkwitała w nim. Pewnego dnia męża Sabiny znaleziono martwego, z kulą w czaszce. A kiedy młoda wdowa przestała opłakiwać zły los, oddała rękę mężczyźnie, którego zapachu Amos tak bardzo nie lubił. Ale i on długo nie zagrzał miejsca u boku Sabiny, pomarli też jej rodzice, nie doczekawszy przyjazdu Marysi zagubionej gdzieś między wschodem a zachodem, tak że na koniec została ona jedna i jej pies.

Dni płynęły bliźniaczo podobne do siebie, leniwie, jak rzeka pod lodem. Aż przyszedł wieczór pachnący maciejką, krwią i strachem.

Amos, dawszy upust swym myśliwskim pasjom na sąsiednim podwórku, warował uwiązany za karę łańcuchem do budy. Bezksiężycowa noc okrywała czarnym kocem spracowaną wieś. Pies z westchnieniem ułożył łeb na ciepłej ziemi, Powieki ciążyły mu coraz bardziej, gdy nagle nozdrza uchwyciły złowróżbny zapach. To nie był żaden z dobrze mu znanych zapachów rodzinnej wsi, choć wymieszany ze znajomą wonią bimbru. Amos, wiedziony instynktem, zerwał się, zesztywniał i węszył zaniepokojony. Sierść na grzbiecie przybrała kształt ryżowej szczotki. Ostry zapach grozy obnażył mu kły i z gardzieli wydobył się chrapliwy sygnał ostrzegawczy.

Zobaczył ich, złowieszcze cienie wpełzające do domu jego pani. Teraz już cały był alarmem, wołaniem o pomoc, groźbą i rozpaczą. Łańcuch prężył się i opadał gwałtownie, pazury daremnie ryły ziemię. Amos słyszał zduszony krzyk, rechot, trzask łamanych sprzętów, brzęk szkła ale nade wszystko czuł kobiece przerażenie przepełniające znajome kąty. Naraz drzwi rozwarły się z hukiem i ujrzał w nich Sabinę. Rozczochrana, w białej, rozdartej koszuli do ziemi, pokrwawiona, z siekierą w dłoni przypominała upiora. Wybiegła na podwórze i pomknęła w kierunku ogrodu gęsto porośniętego szpalerami wysokich malw, krzakami porzeczek, agrestu i malin. Za nią wybiegły złowrogie cienie, gubiąc się w chwytających ich ubrania i skórę kolczastych gałęziach. Amos szarpał swoją niewolę, dławiąc się coraz chrapliwszym ujadaniem. Wtem zza węgła spiżarki wysunęła się biała postać. Skulona przebiegła niewielki dystans dzielący ją od ujadającego zwierzęcia i wśliznęła się przez wąski otwór do psiej budy. Amos stał na posterunku wiedziony jakimś atawistycznym impulsem. Intuicja podpowiadała mu, że żadnym gestem nie może zdradzić miejsca, w którym ukryła się jego pani. A ta, wtulona w liche, drewniane ściany, modliła się, ściskając zbielałymi dłońmi okrwawioną siekierę. Teraz miała na imię Trwoga, jak niegdyś, jak dawno temu na tamtej ziemi i w tamtej budzie. Wówczas też pragnęła stać się niewidzialną. I niewidzącą połyskujących w ogniu ostrzy siekier, wideł i kos. Zakotwiczony głęboko w pamięci, wypierany, spychany z dziecięcą naiwnością w baśniowy świat wizerunek piekła powrócił. Znów była małą, przerażoną Sabinią sikającą pod siebie ze strachu.

Amos trząsł się na całym ciele. Dygotał w nim każdy nerw, każdy włos sierści napięty do granic możliwości. Szczekał jeszcze długo po tym, jak ponure cienie uciekły w mrok, unosząc ze sobą woń grozy. Wówczas poczuł, jak drżące dłonie Sabiny usiłują odpiąć dławiący, bolesny ucisk z szyi. Ze zdziwieniem poczuł znajomy zapach krwi na jej palcach. Psiej krwi.

: czw 09 lip, 2015
autor: Bożena
wstrząsające- przeczytałam jednym tchem- Mariolu- :rozyczka: :rozyczka: :rozyczka:

: czw 09 lip, 2015
autor: Mariola Kruszewska
Kłaniam się.

: wt 21 lip, 2015
autor: Oremus
Widocznie ważny dla Ciebie, bo często pojawiający się w Twojej twórczości, motyw współczesnej wędrówki ludów. Ujęty jednak nowatorsko, bo z psiej perspektywy. :-D Język, którego można tylko pozazdrościć. :rozyczka: :rozyczka: :rozyczka:
Jest jednak kilka strzelb, z których nie oddano strzału. Czyżby więc fragment większej (zamyślanej) całości?

: czw 23 lip, 2015
autor: Mariola Kruszewska
Oremus pisze:Czyżby więc fragment większej (zamyślanej) całości?
Tak, jest kilka opowiadań, które odsłaniają kolejne fakty.
Dzięki.

: sob 15 sie, 2015
autor: Maria
Czytając, przeniosłam się o 60 lat wstecz, dzięki Tobie Mariolu. Dziękuję. :rozyczka: