worek ogródkowy
: sob 08 lis, 2008
„Jak długo można rozwieszać pranie?” – zastanawiała się obserwując gosposię krzątającą się z koszem pełnym czystych ubrań. Mogłyby wyschnąć w niewiarygodnie szybkim tempie w domowej suszarni, jednak kobieta stale upierała się, że sznury na świeżym powietrzu są lepsze. Przecie odganiają złe duchy! A w tym pięknym pałacu – jak nazywała siedzibę Błędów zupełnie do niczego nie podobną – aż roiło się od złych duchów. Ślady widziała na kołnierzach koszul i czuła pakując majtki do pralki. Była pewna, że pracuje w grocie demonów, które wkrótce również ją zbałamucą.
- Odejdź, sama to zrobię. – Błądkowa złapała za brzeg kosza, ale gosposia zmrużyła oczy i podejrzliwie przyglądała się szefowej. Tu musiał być jakiś haczyk. Absolutnie tkwił w czymś, czego ona jeszcze nie dostrzegła. W końcu mówiła jej o tym intuicja – ten szybki, kobiecy skok interpretacyjny, w który rzadko kto wierzy.
- Pani niech sobie odpocznie [jeszcze jakby miała po czym!], bo wieczorem pan Błąd wróci. Trzeba mieć siły, trzeba mieć wiele sił, żeby odwzajemnić mu czyste spojrzenie.
Ona jednak nie słuchała, wyrwała kosz i podeszła do sznurów. Wiedziała, że jest obserwowana, więc z miną profesjonalisty strzepnęła koszulę męża. Powiesić. Jak? Gdzie są klamerki? Czyjeś palce zastukały w łopatkę. Oczywiście, gosposia przyszła z pomocą, a raczej ze zdradliwą pomocą. Chciała się jeszcze napatrzeć na męczarnie swojej pani, gdyby nie podała jej klamerek, cała zabawa byłaby już zakończona. „A mówią, że trudno w dzisiejszych czasach o dobrą służbę” – Błądkowa w pełni skupiona na niezidentyfikowanej skarpetce, nie zwróciła nawet uwagi na krzywy uśmieszek gosposi.
Poznała już odpowiedź na pytanie – dwadzieścia dwie minuty i siedemnaście sekund. W jakim tempie zrobiłby to szofer, a w jakim prawdziwa matrona? Rzymscy niewolnicy pewnie byli w tej kwestii mistrzami, a pranie schło im po upływie kwadransa. Zawieszali, ściągali, zawieszali, ściągali… i tak w kółko. „Boże! Jakie oni musieli mieć sprawne ręce! A palce? Najwyższe połączenie mózg-ciało. Impuls tylko zrodził się w czaszce, palce już zgrabnie się poruszały.” Ogarnęła ją rozkosz, jaką musiały przeżywać starożytne kobiety. Umysł wyprodukował rozkaz: znaleźć odpowiednią osobę albo nawet tego męża, żeby całymi dniami wieszać pranie. Niech robi to na jej oczach, skąpa perwersja wzmaga apetyt. Potem może robić z nią, co chce. Będzie jego ladacznicą.
Stop!
Weźmy przykład z mężczyzn, nie można robić dwóch rzeczy na raz. Pranie – powieszone, ale czy tak jak powinno? Rozciągnięte falowało już na delikatnym wietrzyku. Rozciągnięte idealnie, zero zagniotek, klamerki kradły tylko skąpy fragment materiału. Błądkowa znierpliwiona swoją niewiedzą ściągnęła wszystko.
- Jeszcze raz – głęboki wdech.
Jako pierwsza wpadła jej do ręki czarna skarpetka – prawdopodobnie ta sama, która i przedtem wysunęła się na prowadzenie. Musiała być mężowa, skoro miała aspiracje bycia zawsze pierwszą. Następnie wygrzebała swoją kolanówkę, na której prężyły się odcienie tęczy. Bluzka, bluza, rozciągnięty sweter, kocyk i prześcieradło – prawdziwa mozaika kolorów i wielkości. Spodobała jej się ta estetyczna zabawa. Teraz mogła sobie pozwolić na bycie demiurgiem. „To chyba ta współczesna sztuka, dajesz koncepcje i masz dzieło. Szybko, prosto i przyjemnie. Proces twórczy nie różni się wcale od gotowania przy użyciu kuchenki mikrofalowej, wystarczy dorzucić swoje pięć groszy, czy tam szczyptę soli.” Co powiedziałby na takie cudo Czerwony Kapturek? Pewnie nie zboczyłaby ze ścieżki i nieomal stłukła swoją buteleczkę. W ogóle nie wyruszałaby w żadną trasę, bo matka nie mogła by ją wyrwać z twórczego szału. Mógłby powstać zupełnie inny pożądliwy wilk. Wilk, który pożądał Czerwonego Kapturka, wyszedłby z jej dzieła i szponami złapał jeszcze nie w pełni uformowaną pierś.
- Może skoczymy, bejbe, na winko? Pewnie masz jeszcze gdzieś buteleczkę babuni.
- Aaaleeeeż wiiiilkuuuu – Czerwony Kapturek miał straszną przypadłość przeciągania samogłosek – przeeecieeeż niee maam ooosieemnaaastkiii.
- Nic nie szkodzi, idziemy w krzaki.
Trzeba by się jednak zastanowić, przy takim zbiegu okoliczności, jak wykończyć wilka i jak sprawić, by znów stała się to bajka feministyczna. Czerwony Kapturek musi jakimś cudem nawrzucać mu kamieni do żołądka – symbolu bezpłodności – żeby mógł z tego powodu wykitować.
„Czerwony Kapturek był cwany i miał myśliwego [pewnie przyszły kochanek, choć niektórzy twierdzą, że to ojciec – ojciec? – no pięknie, kompleks Elektry na całego], a ja mam szofera.”
- Alan! – krzyknęła przypinając ostatnią klamerkę. – Alan! Aaaalan!
Mężczyzna obserwował ją zza drzewa, ale dla niepoznaki nie odezwał się za pierwszym razem. Przybiegł dopiero po chwili, udając zziajanego, choć to nie było specjalne trudne po wyobrażeniach, jakie znów snuł.
- Dzwoń do Błęda. Niech przywiezie brudne ubrania kolegów i kochanek, a nawet kochanków kochanek. Chcę tu mieć dzisiaj armagedon brudów. A potem jedź z Zosią kupić dwie pralki i dużo proszków.
Zostawiła osłupiałego szofera, mknąc jak na skrzydłach do swojego apartamentu. Musiała się napić, żeby wytrzymać jeszcze te kilka godzin potęgowania pożądania. Czas na orgię!
- Odejdź, sama to zrobię. – Błądkowa złapała za brzeg kosza, ale gosposia zmrużyła oczy i podejrzliwie przyglądała się szefowej. Tu musiał być jakiś haczyk. Absolutnie tkwił w czymś, czego ona jeszcze nie dostrzegła. W końcu mówiła jej o tym intuicja – ten szybki, kobiecy skok interpretacyjny, w który rzadko kto wierzy.
- Pani niech sobie odpocznie [jeszcze jakby miała po czym!], bo wieczorem pan Błąd wróci. Trzeba mieć siły, trzeba mieć wiele sił, żeby odwzajemnić mu czyste spojrzenie.
Ona jednak nie słuchała, wyrwała kosz i podeszła do sznurów. Wiedziała, że jest obserwowana, więc z miną profesjonalisty strzepnęła koszulę męża. Powiesić. Jak? Gdzie są klamerki? Czyjeś palce zastukały w łopatkę. Oczywiście, gosposia przyszła z pomocą, a raczej ze zdradliwą pomocą. Chciała się jeszcze napatrzeć na męczarnie swojej pani, gdyby nie podała jej klamerek, cała zabawa byłaby już zakończona. „A mówią, że trudno w dzisiejszych czasach o dobrą służbę” – Błądkowa w pełni skupiona na niezidentyfikowanej skarpetce, nie zwróciła nawet uwagi na krzywy uśmieszek gosposi.
Poznała już odpowiedź na pytanie – dwadzieścia dwie minuty i siedemnaście sekund. W jakim tempie zrobiłby to szofer, a w jakim prawdziwa matrona? Rzymscy niewolnicy pewnie byli w tej kwestii mistrzami, a pranie schło im po upływie kwadransa. Zawieszali, ściągali, zawieszali, ściągali… i tak w kółko. „Boże! Jakie oni musieli mieć sprawne ręce! A palce? Najwyższe połączenie mózg-ciało. Impuls tylko zrodził się w czaszce, palce już zgrabnie się poruszały.” Ogarnęła ją rozkosz, jaką musiały przeżywać starożytne kobiety. Umysł wyprodukował rozkaz: znaleźć odpowiednią osobę albo nawet tego męża, żeby całymi dniami wieszać pranie. Niech robi to na jej oczach, skąpa perwersja wzmaga apetyt. Potem może robić z nią, co chce. Będzie jego ladacznicą.
Stop!
Weźmy przykład z mężczyzn, nie można robić dwóch rzeczy na raz. Pranie – powieszone, ale czy tak jak powinno? Rozciągnięte falowało już na delikatnym wietrzyku. Rozciągnięte idealnie, zero zagniotek, klamerki kradły tylko skąpy fragment materiału. Błądkowa znierpliwiona swoją niewiedzą ściągnęła wszystko.
- Jeszcze raz – głęboki wdech.
Jako pierwsza wpadła jej do ręki czarna skarpetka – prawdopodobnie ta sama, która i przedtem wysunęła się na prowadzenie. Musiała być mężowa, skoro miała aspiracje bycia zawsze pierwszą. Następnie wygrzebała swoją kolanówkę, na której prężyły się odcienie tęczy. Bluzka, bluza, rozciągnięty sweter, kocyk i prześcieradło – prawdziwa mozaika kolorów i wielkości. Spodobała jej się ta estetyczna zabawa. Teraz mogła sobie pozwolić na bycie demiurgiem. „To chyba ta współczesna sztuka, dajesz koncepcje i masz dzieło. Szybko, prosto i przyjemnie. Proces twórczy nie różni się wcale od gotowania przy użyciu kuchenki mikrofalowej, wystarczy dorzucić swoje pięć groszy, czy tam szczyptę soli.” Co powiedziałby na takie cudo Czerwony Kapturek? Pewnie nie zboczyłaby ze ścieżki i nieomal stłukła swoją buteleczkę. W ogóle nie wyruszałaby w żadną trasę, bo matka nie mogła by ją wyrwać z twórczego szału. Mógłby powstać zupełnie inny pożądliwy wilk. Wilk, który pożądał Czerwonego Kapturka, wyszedłby z jej dzieła i szponami złapał jeszcze nie w pełni uformowaną pierś.
- Może skoczymy, bejbe, na winko? Pewnie masz jeszcze gdzieś buteleczkę babuni.
- Aaaleeeeż wiiiilkuuuu – Czerwony Kapturek miał straszną przypadłość przeciągania samogłosek – przeeecieeeż niee maam ooosieemnaaastkiii.
- Nic nie szkodzi, idziemy w krzaki.
Trzeba by się jednak zastanowić, przy takim zbiegu okoliczności, jak wykończyć wilka i jak sprawić, by znów stała się to bajka feministyczna. Czerwony Kapturek musi jakimś cudem nawrzucać mu kamieni do żołądka – symbolu bezpłodności – żeby mógł z tego powodu wykitować.
„Czerwony Kapturek był cwany i miał myśliwego [pewnie przyszły kochanek, choć niektórzy twierdzą, że to ojciec – ojciec? – no pięknie, kompleks Elektry na całego], a ja mam szofera.”
- Alan! – krzyknęła przypinając ostatnią klamerkę. – Alan! Aaaalan!
Mężczyzna obserwował ją zza drzewa, ale dla niepoznaki nie odezwał się za pierwszym razem. Przybiegł dopiero po chwili, udając zziajanego, choć to nie było specjalne trudne po wyobrażeniach, jakie znów snuł.
- Dzwoń do Błęda. Niech przywiezie brudne ubrania kolegów i kochanek, a nawet kochanków kochanek. Chcę tu mieć dzisiaj armagedon brudów. A potem jedź z Zosią kupić dwie pralki i dużo proszków.
Zostawiła osłupiałego szofera, mknąc jak na skrzydłach do swojego apartamentu. Musiała się napić, żeby wytrzymać jeszcze te kilka godzin potęgowania pożądania. Czas na orgię!