Stan zawieszenia
: pn 02 sie, 2010
Stan zawieszenia
Nie spałam od pięciu lat. Nie tak zupełnie, ale normalnie, jak zwykli ludzie, którzy zamykają oczy i po chwili śnią nie wiadomo o czym. Ja już tak nie potrafię. W zasadzie z czystym sumieniem można nazwać mnie ćpunką, która każdego wieczoru musi brać tabletkę, by zasnąć.
Wszystko zaczęło się od złości, później pojawił się żal i poczucie winy, ignorancja i samotność. Wiele osób uważa, że to opuszczenie i pustka są najgorsze, ale to nieprawda. Zdecydowanie najłatwiejsza była złość, gdy zmarł mój mąż, początkowo nie odczuwałam nic więcej oprócz wściekłości. Jeśli już koniecznym stawało się wykrzesanie z siebie jakichkolwiek emocji, to łatwiej przychodziły te negatywne. Każda z osób, które podchodziły do mnie po pogrzebie, składając „najszczersze kondolencje i wyrazy współczucia”, zwyczajnie mnie irytowała. Chciałam tylko głośno krzyczeć, dać im do zrozumienia, że nie potrzebuję ich słów, bo, do jasnej cholery, mój mąż żyje, a oni pogrzebali go żywcem. Przez kilka dni utrzymywało się w mojej głowie takie właśnie przekonanie, dlatego nie płakałam na pogrzebie i dlatego zwymyślałam lekarza, który orzekł zgon. Wieczorem, po całej ceremonii, ponownie pojechałam na cmentarz. Stanęłam przy grobie gotowa spalić wszystkie wieńce. I wie pani co? Nie powstrzymywałam się. Gdy przyjechała straż pożarna, wszystkie już spłonęły. Oczywiście nie przyznałam się do podpalenia, to już mnie nie obchodziło, bo czar prysł. Wraz z dogasaniem ostatnich płomieni, świadomość rzeczywistego stanu rzeczy przebiła się w końcu przez moją złość. Gniew, w którym nie byłam sobą, ale który znieczulał emocje, tak po prostu zniknął, zastąpiony przez żal i poczucie winy.
Nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Co noc przypominały mi się obrazy jego choroby, śmierci. Żal przychodzi w różnych miejscach i rozmiarach, a czasem pojawia się zbyt późno. To trąci banałem, ale dopiero, gdy mój mąż odszedł, zdałam sobie sprawę z tego, że stanowił tak dużą i znaczącą część mojego życia, takiej zwykłej codzienności. Dotarła do mnie także świadomość własnego postępowania, a wraz z nią poczucie winy. Wyrzuty sumienia stały się dominujące. Nie potrafię sobie wybaczyć tego, jak go czasem traktowałam, że zawsze musiało być „po mojemu”. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie mogę już niczego naprawić. Ludzie często uważają karę za coś złego, a to nieprawda. Pokuta narzucona przez kodeks cywilny, religię, rodziców, czy kogokolwiek innego, pomaga uwolnić się od poczucia winy. Stanowi ona akt oczyszczenia, którego ja nie mogę otrzymać. Spowiedź niczego tu nie zmienia. Od wyrzutów sumienia i żalu zaczęła się moja depresja. Nigdy nie myślałam, że pustka w mieszkaniu potrafi przynieść tyle bólu i myśli, bardzo różnych zresztą.
Podczas wielu bezsennych nocy zaczęłam się nad tym zastanawiać, jak w jednej chwili ktoś może opuścić nasz świat, ot tak, na zawsze. Ale wie pani… To zbyt trudny temat, aby o nim myśleć. Powinniśmy przyjąć taki stan rzeczy, uporać się z tym i iść naprzód, prawda? Ale to bez sensu. Oszukujemy sami siebie. Wmawiamy sobie i innym, że wszystko będzie dobrze. Nigdy nie słyszałam gorszego kłamstwa. Nie da się wrócić do stanu „sprzed”. Dawne dni są takie, jakie są – one po prostu dawno minęły. Tak jak oczy od płaczu robią się czerwone i opuchnięte, tak śmierć odciska swe piętno na duszy, na rozumie czasem zresztą też.
Gdy zmarł mój ojciec, straciłam połowę gruntu pod nogami. Druga połowa osunęła się spod moich stóp, gdy dwóch gówniarzy pobiło śmiertelnie moją mamę dla portfela i złotego krzyżyka. Utrzymywałam się wówczas na powierzchni w pewnym stanie nieważkości tylko dzięki mężowi. Gdy i jego zabrakło, spadłam w otchłań apatii. Taki stan zawieszenia pozwalał dalej żyć, przynajmniej fizycznie. Nic mnie nie obchodziło, każdą wiadomość wręcz niegrzecznie ignorowałam. Wciąż nie odzyskałam swoich marzeń, pragnień, nawet złudzeń. Wszystko to zapadło się w tej wszechobecnej ciszy, pozostawionej po odejściu drogich mi osób. Całe to dążenie do bliżej nieokreślonego „czegoś” straciło swoją wartość, bo i tak wszyscy umrzemy. Zastanawiałam się, gdzie znajduje się, o ile w ogóle istnieje, próg ludzkiej wytrzymałości? Chciałam wreszcie coś poczuć, cokolwiek, co wyrwałoby mnie z tego nieistnienia.
W zasadzie jedyny sens zyskała śmierć. Próbowałam odnaleźć w niej coś, co przypomniałoby mi jak to jest żyć. Ironiczne, prawda? Zaskakujące, na ile pomysłów odebrania sobie życia można wpaść w ciągu jednej bezsennej nocy. Sposobów było wiele, niektóre nawet dość wyszukane. Nigdy wcześniej nie posądziłabym siebie o tak rozbudowaną wyobraźnię. Ostatecznie jednak, z przyczyn czysto praktycznych, wygrały tabletki. Ta propozycja wydawała się najmniej kłopotliwa dla osób, którym przyszłoby mnie znaleźć. Żadnej krwi czy zdejmowania sznura. Przynajmniej zachowałam na tyle rozsądku, by nie pozostawiać po sobie bałaganu, choć do tej pory nie wiem, jak to się stało. Moja desperacja sprawiła, że w tej danej chwili nie myślałam ani o uczuciach bliskich, ani o krzywdzie, jaką mogłabym wyrządzić. Zapomniałam nawet, czym była dla mnie śmierć najdroższych mi osób. Takie przejawy zdrowego rozsądku skutecznie odsuwały się od świadomości, ponieważ przybliżały do rezygnacji. Mnie powstrzymało tylko jedno – potępienie, a nawet nie samo potępienie jako stan duszy, lecz fakt, iż nie spotkam się z rodzicami i mężem, że nie zaczekają na mnie na końcu tego tunelu. Co ciekawe, po tamtym dniu uwierzyłam też naprawdę w szatana i jego manipulacje.
Wszystko to nie zmienia jednak tego, że nieprzerwanie od pięciu lat kłócę się z Bogiem, choć On zdaje się milczeć. Nawet nic nie powiedział, gdy próbowałam się wepchnąć bez kolejki na tamten świat. Najbardziej denerwuje mnie właśnie Jego cisza. Pozostawił mnie w niej wraz z odejściem każdej z bliskich mi osób. Nie odpowiedział, gdy po śmierci matki zasypałam Go zarzutami, jak mógł do tego dopuścić. Do tego i do wszystkich innych zdarzeń. Czy zastanawiała się pani kiedyś nad tym, czy On się czasem obraża lub może się obrazić? Ja obraziłabym się, a z pewnością nie pozostałabym obojętna, gdybym pod swoim adresem usłyszała słowa, jakie czasem wypowiadam. Nie bluźnię, ale krzyczę na Niego, choć w zasadzie nie mam już żalu, ale wciąż odczuwam smutek. Nieprzerwanie od pięciu lat zastanawiam się, czy Bogu można wybaczyć?
Nie spałam od pięciu lat. Nie tak zupełnie, ale normalnie, jak zwykli ludzie, którzy zamykają oczy i po chwili śnią nie wiadomo o czym. Ja już tak nie potrafię. W zasadzie z czystym sumieniem można nazwać mnie ćpunką, która każdego wieczoru musi brać tabletkę, by zasnąć.
Wszystko zaczęło się od złości, później pojawił się żal i poczucie winy, ignorancja i samotność. Wiele osób uważa, że to opuszczenie i pustka są najgorsze, ale to nieprawda. Zdecydowanie najłatwiejsza była złość, gdy zmarł mój mąż, początkowo nie odczuwałam nic więcej oprócz wściekłości. Jeśli już koniecznym stawało się wykrzesanie z siebie jakichkolwiek emocji, to łatwiej przychodziły te negatywne. Każda z osób, które podchodziły do mnie po pogrzebie, składając „najszczersze kondolencje i wyrazy współczucia”, zwyczajnie mnie irytowała. Chciałam tylko głośno krzyczeć, dać im do zrozumienia, że nie potrzebuję ich słów, bo, do jasnej cholery, mój mąż żyje, a oni pogrzebali go żywcem. Przez kilka dni utrzymywało się w mojej głowie takie właśnie przekonanie, dlatego nie płakałam na pogrzebie i dlatego zwymyślałam lekarza, który orzekł zgon. Wieczorem, po całej ceremonii, ponownie pojechałam na cmentarz. Stanęłam przy grobie gotowa spalić wszystkie wieńce. I wie pani co? Nie powstrzymywałam się. Gdy przyjechała straż pożarna, wszystkie już spłonęły. Oczywiście nie przyznałam się do podpalenia, to już mnie nie obchodziło, bo czar prysł. Wraz z dogasaniem ostatnich płomieni, świadomość rzeczywistego stanu rzeczy przebiła się w końcu przez moją złość. Gniew, w którym nie byłam sobą, ale który znieczulał emocje, tak po prostu zniknął, zastąpiony przez żal i poczucie winy.
Nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Co noc przypominały mi się obrazy jego choroby, śmierci. Żal przychodzi w różnych miejscach i rozmiarach, a czasem pojawia się zbyt późno. To trąci banałem, ale dopiero, gdy mój mąż odszedł, zdałam sobie sprawę z tego, że stanowił tak dużą i znaczącą część mojego życia, takiej zwykłej codzienności. Dotarła do mnie także świadomość własnego postępowania, a wraz z nią poczucie winy. Wyrzuty sumienia stały się dominujące. Nie potrafię sobie wybaczyć tego, jak go czasem traktowałam, że zawsze musiało być „po mojemu”. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie mogę już niczego naprawić. Ludzie często uważają karę za coś złego, a to nieprawda. Pokuta narzucona przez kodeks cywilny, religię, rodziców, czy kogokolwiek innego, pomaga uwolnić się od poczucia winy. Stanowi ona akt oczyszczenia, którego ja nie mogę otrzymać. Spowiedź niczego tu nie zmienia. Od wyrzutów sumienia i żalu zaczęła się moja depresja. Nigdy nie myślałam, że pustka w mieszkaniu potrafi przynieść tyle bólu i myśli, bardzo różnych zresztą.
Podczas wielu bezsennych nocy zaczęłam się nad tym zastanawiać, jak w jednej chwili ktoś może opuścić nasz świat, ot tak, na zawsze. Ale wie pani… To zbyt trudny temat, aby o nim myśleć. Powinniśmy przyjąć taki stan rzeczy, uporać się z tym i iść naprzód, prawda? Ale to bez sensu. Oszukujemy sami siebie. Wmawiamy sobie i innym, że wszystko będzie dobrze. Nigdy nie słyszałam gorszego kłamstwa. Nie da się wrócić do stanu „sprzed”. Dawne dni są takie, jakie są – one po prostu dawno minęły. Tak jak oczy od płaczu robią się czerwone i opuchnięte, tak śmierć odciska swe piętno na duszy, na rozumie czasem zresztą też.
Gdy zmarł mój ojciec, straciłam połowę gruntu pod nogami. Druga połowa osunęła się spod moich stóp, gdy dwóch gówniarzy pobiło śmiertelnie moją mamę dla portfela i złotego krzyżyka. Utrzymywałam się wówczas na powierzchni w pewnym stanie nieważkości tylko dzięki mężowi. Gdy i jego zabrakło, spadłam w otchłań apatii. Taki stan zawieszenia pozwalał dalej żyć, przynajmniej fizycznie. Nic mnie nie obchodziło, każdą wiadomość wręcz niegrzecznie ignorowałam. Wciąż nie odzyskałam swoich marzeń, pragnień, nawet złudzeń. Wszystko to zapadło się w tej wszechobecnej ciszy, pozostawionej po odejściu drogich mi osób. Całe to dążenie do bliżej nieokreślonego „czegoś” straciło swoją wartość, bo i tak wszyscy umrzemy. Zastanawiałam się, gdzie znajduje się, o ile w ogóle istnieje, próg ludzkiej wytrzymałości? Chciałam wreszcie coś poczuć, cokolwiek, co wyrwałoby mnie z tego nieistnienia.
W zasadzie jedyny sens zyskała śmierć. Próbowałam odnaleźć w niej coś, co przypomniałoby mi jak to jest żyć. Ironiczne, prawda? Zaskakujące, na ile pomysłów odebrania sobie życia można wpaść w ciągu jednej bezsennej nocy. Sposobów było wiele, niektóre nawet dość wyszukane. Nigdy wcześniej nie posądziłabym siebie o tak rozbudowaną wyobraźnię. Ostatecznie jednak, z przyczyn czysto praktycznych, wygrały tabletki. Ta propozycja wydawała się najmniej kłopotliwa dla osób, którym przyszłoby mnie znaleźć. Żadnej krwi czy zdejmowania sznura. Przynajmniej zachowałam na tyle rozsądku, by nie pozostawiać po sobie bałaganu, choć do tej pory nie wiem, jak to się stało. Moja desperacja sprawiła, że w tej danej chwili nie myślałam ani o uczuciach bliskich, ani o krzywdzie, jaką mogłabym wyrządzić. Zapomniałam nawet, czym była dla mnie śmierć najdroższych mi osób. Takie przejawy zdrowego rozsądku skutecznie odsuwały się od świadomości, ponieważ przybliżały do rezygnacji. Mnie powstrzymało tylko jedno – potępienie, a nawet nie samo potępienie jako stan duszy, lecz fakt, iż nie spotkam się z rodzicami i mężem, że nie zaczekają na mnie na końcu tego tunelu. Co ciekawe, po tamtym dniu uwierzyłam też naprawdę w szatana i jego manipulacje.
Wszystko to nie zmienia jednak tego, że nieprzerwanie od pięciu lat kłócę się z Bogiem, choć On zdaje się milczeć. Nawet nic nie powiedział, gdy próbowałam się wepchnąć bez kolejki na tamten świat. Najbardziej denerwuje mnie właśnie Jego cisza. Pozostawił mnie w niej wraz z odejściem każdej z bliskich mi osób. Nie odpowiedział, gdy po śmierci matki zasypałam Go zarzutami, jak mógł do tego dopuścić. Do tego i do wszystkich innych zdarzeń. Czy zastanawiała się pani kiedyś nad tym, czy On się czasem obraża lub może się obrazić? Ja obraziłabym się, a z pewnością nie pozostałabym obojętna, gdybym pod swoim adresem usłyszała słowa, jakie czasem wypowiadam. Nie bluźnię, ale krzyczę na Niego, choć w zasadzie nie mam już żalu, ale wciąż odczuwam smutek. Nieprzerwanie od pięciu lat zastanawiam się, czy Bogu można wybaczyć?