Zapach śmierci
: sob 05 lis, 2011
Czy czuliście Państwo jesienią mdławy, słodkawy zapach? Tak pachnie śmierć.*
Co roku o tej porze wraca jak bumerang temat ogrzewania domów tym, co już niepotrzebne, a może posłużyć za opał. I nie mam złudzeń, że powróci za rok.
Czy rzeczywiście dociera do nas pełna świadomość, że palenie śmieci, różnych dziwnych przedmiotów (opony, buty, meble) powoduje wydzielanie olbrzymiej ilości silnie trujących substancji (siarczanów, związków chloru itd.), a w okresie tzw. grzewczym ilość niebezpiecznych związków chemicznych w powietrzu niekiedy czterokrotnie przekracza dopuszczalną normę? Spalanie plastiku uwalnia śmiercionośne dioksyny. Jedna z nich – TCDD - stanowi 500 razy większe zagrożenie niż strychnina i 1000 razy większe niż cyjanek. Dwa miligramy dioksyn są w stanie zabić dorosłego człowieka. W trakcie spalania tworzyw wydzielają się również duże ilości chlorowodoru, który w połączeniu z wodą deszczową zamienia się w kwas solny. Co więcej, trucizny wnikają nie tylko do organizmów ludzi i zwierząt, ale także do gleby w ogródkach, na której uprawiamy potem „ekologiczną, zdrową” marchewkę – do całkowitego rozkładu dioksyn w glebie przyroda potrzebuje dziesięciu lat. Rezultat takich bezprawnych działań jest prosty: truje się palący śmieci i jego rodzina oraz wszyscy okoliczni sąsiedzi. Wynikiem takiego regularnego podtruwania są nowotwory, alergie, choroby płuc, które mogą pojawić się z kilkuletnim opóźnieniem.
W Polsce zbyt silnie zakorzenione jest na podłożu historycznym przeświadczenie, że ten, kto skarży władzy na aspołeczne zachowanie współobywatela, jest kapusiem, donosicielem, wszą. W Niemczech, kraju mieniącym się wieloma odcieniami mieszaniny kultur, rdzenny berlińczyk przejdzie obojętnie obok pomalowanego w kropki z pióropuszem na głowie i nocnikiem na sznurku dziwoląga, ale nie minie pięć minut, jak „doniesie” na źle zaparkowany samochód albo porzuconego pod kamienicą śmiecia. Takie działanie nie uchodzi za czyn niegodny, haniebny, ale za przejaw troski o wspólne dobro. My zaś pozwalamy sąsiadowi prowadzić prywatną spalarnię śmieci, godzimy się, by truł nas i nasze rodziny. Nawet, gdy w zdrowym odruchu samoobrony zdesperowani zadzwonimy do dzielnicowego, ten po wnikliwej inspekcji stwierdzi, że sąsiad pali węglem, bo ma w piwnicy sporą stertę. Za rękę nikogo nie złapał, a dwudziestoczterogodzinnego posterunku nie wystawi. Przewidzianej prawem kary więc nie będzie. Nasz węch zaś nie jest wystarczającym świadectwem. Oczywiście sąsiad nigdy już nie przyjdzie do nas na wódeczkę i poczeka na okazję odpłacenia pięknym za nadobne, nie wnikając zupełnie w meritum sprawy. Czemu tak robi? Przecież nie z premedytacji czynienia zła, a z oszczędności i często z biedy. Nie stanowi to jednak żadnego usprawiedliwienia.
Jak napisałam na wstępie – temat-bumerang. I wiele się na ten temat teraz pisze. Najważniejsze, by znaleźć rozwiązanie.
Co zatem robić, poza otwartą rozmową? Może zawstydzać i publicznie piętnować, zamieszczając nazwiska i adresy na stronie internetowej miasta? Albo prosić swojego księdza proboszcza o grożenie palcem z ambony i przypominanie słów Jana Pawła II: Trzeba (…) uświadomić sobie, że istnieje ciężki grzech przeciwko środowisku naturalnemu obciążający nasze sumienia, rodzący poważną odpowiedzialność przed Bogiem-Stwórcą.
Jedyny ratunek widzę w poruszaniu sumień i uświadamianiu. Może w okolicach domu truciciela nakleić jakieś przemawiające do serca i rozumu plakaty? Zostawić ulotki w skrzynkach pocztowych? Może znalazłyby się na to fundusze w dziale ochrony środowiska? Gdyby okleić dzielnice willowe „prozdrowotnymi” plakatami w takiej ilości, jak niedawno zostały oklejone plakatami wyborczymi, może, kłując w oczy, skłoniłyby trucicieli do zastanowienia się?
* Cytat z głowy, napisała tak jakaś Pani z tytułem naukowym.
Co roku o tej porze wraca jak bumerang temat ogrzewania domów tym, co już niepotrzebne, a może posłużyć za opał. I nie mam złudzeń, że powróci za rok.
Czy rzeczywiście dociera do nas pełna świadomość, że palenie śmieci, różnych dziwnych przedmiotów (opony, buty, meble) powoduje wydzielanie olbrzymiej ilości silnie trujących substancji (siarczanów, związków chloru itd.), a w okresie tzw. grzewczym ilość niebezpiecznych związków chemicznych w powietrzu niekiedy czterokrotnie przekracza dopuszczalną normę? Spalanie plastiku uwalnia śmiercionośne dioksyny. Jedna z nich – TCDD - stanowi 500 razy większe zagrożenie niż strychnina i 1000 razy większe niż cyjanek. Dwa miligramy dioksyn są w stanie zabić dorosłego człowieka. W trakcie spalania tworzyw wydzielają się również duże ilości chlorowodoru, który w połączeniu z wodą deszczową zamienia się w kwas solny. Co więcej, trucizny wnikają nie tylko do organizmów ludzi i zwierząt, ale także do gleby w ogródkach, na której uprawiamy potem „ekologiczną, zdrową” marchewkę – do całkowitego rozkładu dioksyn w glebie przyroda potrzebuje dziesięciu lat. Rezultat takich bezprawnych działań jest prosty: truje się palący śmieci i jego rodzina oraz wszyscy okoliczni sąsiedzi. Wynikiem takiego regularnego podtruwania są nowotwory, alergie, choroby płuc, które mogą pojawić się z kilkuletnim opóźnieniem.
W Polsce zbyt silnie zakorzenione jest na podłożu historycznym przeświadczenie, że ten, kto skarży władzy na aspołeczne zachowanie współobywatela, jest kapusiem, donosicielem, wszą. W Niemczech, kraju mieniącym się wieloma odcieniami mieszaniny kultur, rdzenny berlińczyk przejdzie obojętnie obok pomalowanego w kropki z pióropuszem na głowie i nocnikiem na sznurku dziwoląga, ale nie minie pięć minut, jak „doniesie” na źle zaparkowany samochód albo porzuconego pod kamienicą śmiecia. Takie działanie nie uchodzi za czyn niegodny, haniebny, ale za przejaw troski o wspólne dobro. My zaś pozwalamy sąsiadowi prowadzić prywatną spalarnię śmieci, godzimy się, by truł nas i nasze rodziny. Nawet, gdy w zdrowym odruchu samoobrony zdesperowani zadzwonimy do dzielnicowego, ten po wnikliwej inspekcji stwierdzi, że sąsiad pali węglem, bo ma w piwnicy sporą stertę. Za rękę nikogo nie złapał, a dwudziestoczterogodzinnego posterunku nie wystawi. Przewidzianej prawem kary więc nie będzie. Nasz węch zaś nie jest wystarczającym świadectwem. Oczywiście sąsiad nigdy już nie przyjdzie do nas na wódeczkę i poczeka na okazję odpłacenia pięknym za nadobne, nie wnikając zupełnie w meritum sprawy. Czemu tak robi? Przecież nie z premedytacji czynienia zła, a z oszczędności i często z biedy. Nie stanowi to jednak żadnego usprawiedliwienia.
Jak napisałam na wstępie – temat-bumerang. I wiele się na ten temat teraz pisze. Najważniejsze, by znaleźć rozwiązanie.
Co zatem robić, poza otwartą rozmową? Może zawstydzać i publicznie piętnować, zamieszczając nazwiska i adresy na stronie internetowej miasta? Albo prosić swojego księdza proboszcza o grożenie palcem z ambony i przypominanie słów Jana Pawła II: Trzeba (…) uświadomić sobie, że istnieje ciężki grzech przeciwko środowisku naturalnemu obciążający nasze sumienia, rodzący poważną odpowiedzialność przed Bogiem-Stwórcą.
Jedyny ratunek widzę w poruszaniu sumień i uświadamianiu. Może w okolicach domu truciciela nakleić jakieś przemawiające do serca i rozumu plakaty? Zostawić ulotki w skrzynkach pocztowych? Może znalazłyby się na to fundusze w dziale ochrony środowiska? Gdyby okleić dzielnice willowe „prozdrowotnymi” plakatami w takiej ilości, jak niedawno zostały oklejone plakatami wyborczymi, może, kłując w oczy, skłoniłyby trucicieli do zastanowienia się?
* Cytat z głowy, napisała tak jakaś Pani z tytułem naukowym.