Ślub

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Gloinnen
Posty: 3650
Rejestracja: śr 09 lut, 2011
Lokalizacja: Lothlórien

Post autor: Gloinnen »

O niczym, kurwa, nie mogłem zadecydować.
Co ja w ogóle tu robię? Taryfa leniwie telepie się główną arterią miasta. Gruby, na oko pięćdziesięcioletni taksiarz w przybrudzonej bejsbolówce klnie na czym świat stoi. ?Znowu rozkopali, skurwiele, pół śródmieścia, na całe lato, i teraz nie idzie przez centrum przejechać.? A ja, wciśnięty w lepkie i wilgotne tylne siedzenie, wyglądam jak skończony bałwan. Garnitur mi się na tyłku gniecie od upału, olbrzymia wiązanka łososiowych róż więdnie na kolanach. Budynki, chodniki, cherlawe drzewa spływają niemiłosiernym skwarem, pomimo, że jest już grubo po południu. Spoglądam nerwowo na zegarek. Dochodzi szesnasta. Za godzinę? Za dwie - będzie już po wszystkim.
Przecież cały ten zakichany ślub to jedna wielka farsa, zważywszy na niestosowność okoliczności i ogólną groteskowość sytuacji. Tłumaczyłem daremnie, że nie ma się co spieszyć, że lepiej jest dać sobie czas na oswojenie realiów, które przecież się nie zmienią. Kto wie, czy kiedykolwiek jeszcze coś będzie mogło przywrócić naszą rzeczywistość do pionu. Niewykluczone po prostu, że ciąg zdarzeń, bezlitośnie przewidywalnych, doprowadzi nas, Beatę i mnie, do ekstremum i wszystko się zakończy. Proces przebiegnie mniej lub bardziej łagodnie, ale przecież na ten etap dogorywania w czasie powinniśmy być zawsze przygotowani, a nie oszukiwać się nawzajem i wgniatać w pozorny entuzjazm.
Nasze małżeństwo okaże się oszustwem. Złudzeniem, że czas może popłynąć wstecz, że cuda się zdarzają, że istnieje jakaś kotwica w światłocieniu, przy pomocy której człowiek może szydzić z rzeczy nieuchronnych.
?Ale przecież jeszcze nie wszystko przesądzone?, tak, pamiętam, Beata zaklęciami i niezachwianym głodem chwil usiłowała przekreślić stan faktyczny; wielokrotnie powtarzała tę mantrę, coraz mizerniejsza z tygodnia na tydzień, już tylko połowicznie należąca do mnie. ?Będzie dobrze?, zapewniała mnie, z twarzą nabrzmiałą, czerwoną i błyszczącą od dużych dawek sterydów, wgryziona zachłannie w świat, ale to przecież takie naturalne, nikt nie chce oderwać się od tego ochłapu z własnej i nieprzymuszonej woli.
Ślub miał być, a jakże, planowany już ponad rok temu, taki jak z kolorowych magazynów, pięknie przystrojona katedra, biały lincoln, tłum gości, wesele w ?Ambasadorze?, żyli długo i szczęśliwie. Potem stopniowo rozdęte do granic przyzwoitości oczekiwania zaczęły topnieć jak kostka lodu w drinku. Teraz nie zostało z nich kompletnie nic. Nawet pointa poszła walić konia. Ani długo, ani szczęśliwie. I w ogóle jest to bez dwóch zdań gigantyczny absurd, pobrać się na przekór zaglądającej w oczy swoistej ostateczności. Co ja zresztą pieprzę, ta ostateczność przecież jest bardzo solidna, ma swój zapach, smak i kolor: spirytus, uryna, zeschłe kanapki z szynką, zjełczała zieleń kafelków w szpitalnej sali.
?Zdąży pan, teraz w trymiga przez wiadukt i już zaraz dojeżdżamy?, sapie jowialnie taksiarz. Odmruknąłem coś dla przyzwoitości, nie przestając gapić się w okno. Z zasnutego białą, duszącą watą nieba leje się żar. Czuję, jak wzdłuż moich łydek spływają strużki potu. I po raz kolejny dzisiejszego dnia mam wrażenie, że uczestniczę w jakiejś gargantuicznej błazenadzie.
Zastanawiam się, ile starzy Beaty wychrzanili kasy, żeby kupić lekarzy, personel szpitala, księdza. Tak czy inaczej, spełnili kaprys córeczki, zafundowali jej tę wymarzoną idiotyczną ceremonię, która nie ma najmniejszego uzasadnienia wobec powagi najbliższych miesięcy, prowadzących na urwisty brzeg, donikąd. Czy razem, czy osobno, będziemy i tak musieli przez nie przechodzić, cóż zmieni ten fikcyjny węzeł, nałożony nam na dłonie i na gardła? Nie zniweluje on świadomości tego, że jednak nasze życia są czymś doskonale oddzielnym, nie stanowimy tej osławionej jedności; na rozdrożach okazuje się ona mirażem, igraszką zmysłów i emocji. Obecna konfiguracja przypadków wyklucza mój udział w spełnianiu życzeń Beaty.
A jednak, z pełną świadomością własnej hipokryzji, nie wiadomo kiedy znalazłem się po niewłaściwej stronie, nawet się nie spostrzegłem, gdy poszła w ruch cała machina, której już nikt nie mógł zatrzymać. Owszem, przygotowania do uroczystości toczyły się innym biegiem, niż wstępnie zaplanowaliśmy, już nie w katedrze, już bez płatków róż i monet na szczęście, już bez hucznej imprezy do białego rana, ale istota ślubu się nie zmieniała: hipotetyczne razem w fałszywej tonacji.
Gdyby moja dziewczyna miała odrobinę ambicji, nie próbowałaby brać mnie na litość. Ale ona twardo dążyła do celu, jaki wyznaczyliśmy sobie dawno temu, w zupełnie innym miejscu i czasie, gdy jeszcze można było sobie wmawiać, że wszystko przed nami. Ja oczywiście rozumiałem, iż gdy wspólny, obiecany na długie lata szlak skurczył się nagle do karykaturalnie małych rozmiarów, wpychanie się na niego z kopytami nie miało większego sensu. Beata tymczasem walczyła o każdy metr i w tej szamotaninie widziała szansę na chociażby chwilowe odroczenie wyroku.
Mówią, że miłość jest bezwarunkowa i akceptuje bez zastrzeżeń także i te rzeczy, które uwierają. W takim razie ja chyba należę do osobników wybrakowanych, jeśli chodzi o uczucia. Kochałem Beatę, ale nie kochałem jej choroby, wstrętem napawało mnie powolne znikanie drogiego mi kiedyś ciała, które teraz murszało i przestało walczyć o przetrwanie, wyrzekając się najbardziej rudymentarnych, instynktów. Przyznaję, obawiam się najgorszego, tego co może się wydarzyć, a raczej na pewno się wydarzy, tylko nie tak, jak zwykliśmy mawiać, wcześniej lub później, ale w trybie natychmiastowym. ?Jacku, chcę umrzeć jako twoja żona?, powiedziała mi kiedyś Beata w przypływie szczerości, a ja spytałem wprost: ?A cóż to za różnica?? Długo patrzyła mi w oczy z wyrzutem. ?Diametralna?, odparła wreszcie, a ja przytaknąłem wtedy, dla świętego spokoju, bo przecież chorych nie wolno denerwować, a w końcu, dla mnie to też żadna różnica; krótki staż udawanego pożycia małżeńskiego, codzienna kalwaria między domem a szpitalem na drugim końcu miasta, dowożenie zmiksowanych zupek, i bezsilne przyglądanie się, jak najbliższy człowiek odkleja się pomału od swojego miejsca w tej porypanej tymczasowości. Najgorsza jest powolność metamorfozy, nie jeden decydujący cios, jak ruch doskonałego fechmistrza, tylko żmudne sączenie się sekund, godzin, dni, coraz bardziej zapyziałych. Oczami wyobraźni widzę siebie przy łóżku nieprzytomnej już Beaty, pod kroplówkami z morfiną, przykuty do niej poczuciem obowiązku. Nie pójdę przecież za żoną, pozostanę po realnej stronie teraźniejszości, ach, a przecież nie cierpię słowa ?wdowiec?. Wszystko robi się śliskie i żałosne, rzygać mi się chce, ale zainicjowana jakiś czas temu hucpa musi trwać. Róże pachną słodkawo, w kieszeni udaje mi się wymacać prostokątne pudełko z obrączkami (ta dla Beaty była dwukrotnie zmniejszana), taksówka parkuje niedaleko bramy szpitala. Wyglądam arcykomicznie, zmierzając w garniturze, z imponującym gabarytami bukietem, na onkologię. Portier patrzy na mnie jak na kosmitę, ale mam go w dupie, wszystko mam dziś w dupie. No, może źle się wyraziłem. Bardzo chciałbym móc tak powiedzieć, ale właściwie nie mogę, bo przecież gdyby to była prawda, nie wysiadałbym teraz z windy, aby udać się pokornie do szpitalnej kaplicy.
Wokół tyle cierpienia, jestem zdania, że afiszowanie się z małżeństwem zawartym w biegu jest wręcz niestosowne. Wszak niezaprzeczalnie, Beata pędzi na skróty. Czy trudno zresztą jej się dziwić? Mój apel o cierpliwość chociaż rozumny, zawsze będzie brzmiał kretyńsko. Czekanie stało się równią pochyłą, aktywność ? spadaniem, logiczne wątpliwości straciły rację bytu.
?Ach, jakie to romantyczne. On musi panią bardzo kochać?? ? trajkotały podekscytowane piguły, dowiedziawszy się o ślubie planowanym na wariata, w szpitalu, gdy okazało się, że prysły mrzonki o raju na dobre i złe. Gówno prawda. Nie ma w tym ani śladu miłości, tylko naiwny wielkopański gest, za który Beata dziękowała mi nieraz, z oczami pełnymi jakiejś skundlonej wierności. ? Jacku, ja wiem, że to dla ciebie takie trudne,? te słowa zapadły mi w pamięć, sam nie wiem, dlaczego. Przymierzałem jej wówczas obrączkę, która znów okazała się za mała na wychudzony, pożółkły palec. Chuj mnie wtedy strzelił. Nie miałem najmniejszej ochoty patrzeć, jak nieubłagana siła wykrada mi kawałek po kawałku ukochaną osobę, której tak mocno kiedyś pożądałem, a z której teraz witalizm wyciekał w niebyt. Usta, biodra, piersi Beaty, miały zostać mi odebrane i to nie tak po prostu, perfekcyjnym i precyzyjnym cięciem, takim jak rozstanie czy nagła śmierć w wypadku samochodowym, o nie. Los postanowił zabawić się w grę, kto kogo przetrzyma, powoli, z sadystycznym rozmysłem odmierzając mi przeczucie memento mori. Proces wietrzenia skały aż do kości rozpoczął się, aby mnie przygnieść i skotłować, naznaczyć na resztę dni, podobnie jak to obmierzłe miano ?wdowca? i pamiątkowe zdjęcie z dzisiejszej szopki.
Paranoja. Po korytarzach salowe ciągną metalowe wózki i zbierają puste naczynia z obiadu. To takie leniwe godziny, późne popołudnie, czas odwiedzin, rozmów z bliskimi. ?Co lekarz mówił?? ?Czy jest poprawa?? ?Kolejna chemia.? ?Ale przecież medycyna potrafi zdziałać cuda?? ?Wiesz, przemyślałem sobie wszystko.? ?Dlaczego właśnie ja??
A bezczelny okrzyk ?Zdrowia szczęścia pomyślności? nie pasuje do tego spójnego dialogu, układającego się w chór z krawędzi bolesnego przylądka. "Gorzko! Gorzko!". Gorycz rozleje się później, pojąłem to w przebłysku świadomości, zabiorę do domu niepotrzebne już ubrania, nagle niczyje, kubek do herbaty, krzyżówki, telefon komórkowy. Wtedy już nie usłyszę oklasków i życzeń, o nie, przemilczę to sam.
Pomieszczenie, przerobione na kaplicę jest wyjątkowo brzydkie i ciemne. Ascetyczne wnętrze nie nastraja optymistycznie. Stoją w nim dwa szeregi zupełnie przypadkowo dobranych krzesełek, a naprzeciw drzwi widnieje prowizoryczny ołtarz. Pośrodku sali znajduje się stół nakryty białym obrusem, surowy krucyfiks wisi na świeżo pobielonej ścianie, sztuczne fiołki krzyczą jaskrawym odcieniem fioletu przed małą reprodukcją Matki Boskiej, umieszczoną po lewej stronie ołtarza w dużej fotograficznej ramie.
Panuje tu mdlący zaduch. Ale nie jest to zwyczajna szpitalna stęchlizna, lecz raczej pamięć wszystkich powierzonych temu pokojowi rozważań, próśb i przekleństw.
Beata, ku mojemu zaskoczeniu, przydreptała do kaplicy o własnych siłach, rezygnując z wózka, ale zmęczyła ją droga z oddziału aż tutaj, dziesięć minut powolnego, ciężkiego marszu ku ziemi obiecanej. Teraz dziewczyna odpoczywa na rozklekotanej ławce pod ścianą przeszklonego, szerokiego hallu. Jasna suknia ją przytłacza, wśród satynowych fałd i srebrzystych haftów ginie wyniszczona postać kobiety, która jeszcze się nie poddała, ale powoli pogrąża się w idealną niewidzialność. Tak jakby Beaty już nie było, tylko ślubny strój i symboliczny welon nałożony na białą chusteczkę skrywającą wstydliwy sekret wyłysiałej po chemioterapii głowy. ?Jak dobrze że już jesteś?? ? mówi dziewczyna z wysiłkiem, ale uśmiecha się.
Miała przyjść tylko najbliższa rodzina. Rodzice i rodzeństwo. Ale widzę, że ze strony Beaty pojawiło się więcej osób. No tak, to dla niej bardzo ważne, namiastka pompy, patos. Skoro nie można wystawnie, niech przynajmniej nie będzie zgrzebnie.
Zjawia się wreszcie ksiądz, niemłody, o krzaczastych brwiach i surowo zaciśniętych ustach. Świadkowie, brat Beaty i moja siostra witają się z nim, wymieniają kilka zdawkowych uwag. Ojciec panny młodej przywiózł miniwieżę, oprawa muzyczna również stanowi przecież nieodłączny atrybut ślubu. Wczoraj ściągałem z Internetu odpowiednie do okoliczności empetrójki. Wkładam pendrive?a do właściwego portu. Tak, Beata zdaje się być zadowolona, gdy pierwsze dźwięki organów ożywiają surowość kaplicy.
Jakie to wszystko zwyczajne! Sądziłem zawsze, że tak bardzo podniosły moment, jak własny ślub, przeżywa się zupełnie inaczej, intensywniej, bogaciej. Wyobrażałem sobie dogłębnie przepalające mnie uczucie podniecenia, niecierpliwości, jak odlot po twardych halucynogenach. Tymczasem teraz, gdy już rozpoczęła się msza, oklapłem zupełnie. Ziewam ukradkiem, zerkając w stronę drzwi, przed którymi zebrało się stadko wścibskich pielęgniarek ? rzeczywiście, obserwują niecodzienny spektakl. Będą miały później o czym mleć jęzorami przez długie miesiące. Uszy mi się czerwienią, do jasnej ciasnej, sam już nie wiem, czy mi do śmiechu, czy do płaczu, gdy widzę Beatę niemalże nieprawdziwą, może już tylko w pamięci, może to już się stało, za chwilę uklęknę tu sam, wpatrzony w czerwoną żaróweczkę prymitywnego tabernakulum. Wciąż dokucza mi gorąco, chce mi się pić, oblizuję nerwowo spieczone wargi.
?Jacku, czy chcesz pojąć obecną tu Beatę za żonę?? ? pytanie księdza dociera do mnie jak przez mgłę. Milczę w odpowiedzi, trwa to dłuższą chwilę, więc zebrani zaczynają się niecierpliwić. Beata odwraca głowę, zagryza wargi. ?Pewnie, że chce!? ? woła moja siostra, śmiejąc się. ?Chcę. Tak. Nie!? ? mówię nagle, niespodziewanie dla siebie samego, drewnianym głosem.
?Jacek, nie wygłupiaj się, to naprawdę nie pora na śmichy-chichy!? ? siostra kopie mnie w kostkę. ?No więc?? Czuję, jak oczy wszystkich zebranych osób są wpatrzone na mnie. ?Proszę księdza, on chyba się za bardzo zdenerwował.? ? łagodzi sytuację Beata.?Chwileczkę,? odpowiada z powagą duchowny i patrzy mi głęboko w oczy. Już wiem, przejrzał mnie, to nie świątobliwy świeżak, lecz stary wyga, który w tej pierdolonej umieralni niejedno widział. Ma doświadczenie i nochala do ludzi. ?On musi to powiedzieć sam?, oznajmia chłodno ksiądz.
Jacku, czy chcesz?
Do kurwy nędzy, a więc jednak to będzie moja decyzja. Mam wybór. I nie chcę.
Ostatnio zmieniony sob 28 maja, 2011 przez Gloinnen, łącznie zmieniany 1 raz.
Dobro i zło należy pamiętać wiecznie. Dobro, ponieważ wspomnienie, że kiedyś nam je wyświadczono, uszlachetnia nas. Zło, ponieważ od chwili, w której je nam wyrządzono, spoczywa na nas obowiązek odpłacenia za nie dobrem.
/M. Gogol
Awatar użytkownika
Jan Stanisław Kiczor
Administrator
Posty: 15130
Rejestracja: wt 27 sty, 2009
Lokalizacja: Warszawa
Kontakt:

Post autor: Jan Stanisław Kiczor »

"...doprowadzi nas, Beatę i mnie,..." Czy nie starczyłoby "doprowadzili Beatę i mnie" bo wiadomo że znaczy to "nas".

"...ile rodzice Beaty wychrzanili kasy..." Sposób wewnętrznego monologu sugeruje, że raczej pomyślałby: " ile starzy Beaty wychrzanili kasy".


A w ogóle to znakomite, choć puentę jakbym przeczuwał. Nie zarzut to a może znajomość życia (jak u tego duchownego).

Pozdrawiam. :kwiat: <img>
Imperare sibi maximum imperium est

„Dobry wiersz zdarza się rzadziej / niż zdechły borsuk na drodze (…)” /Nils Hav/
Awatar użytkownika
Gloinnen
Posty: 3650
Rejestracja: śr 09 lut, 2011
Lokalizacja: Lothlórien

Post autor: Gloinnen »

Dziękuję, Janie, za przeczytanie i uwagi, masz słuszność.

:piwo:

Glo.
Dobro i zło należy pamiętać wiecznie. Dobro, ponieważ wspomnienie, że kiedyś nam je wyświadczono, uszlachetnia nas. Zło, ponieważ od chwili, w której je nam wyrządzono, spoczywa na nas obowiązek odpłacenia za nie dobrem.
/M. Gogol
Tomasz Kowalczyk

Post autor: Tomasz Kowalczyk »

Bohater stał się sobą w złym momencie. Trzeba było już zostać do końca hipokrytą...

Pozdrawiam

Tomek
Awatar użytkownika
Gloinnen
Posty: 3650
Rejestracja: śr 09 lut, 2011
Lokalizacja: Lothlórien

Post autor: Gloinnen »

Pozwolisz, Tomku, że spytam: Twoja opinia odnosi się do morale bohatera, czy do mojej pointy?

Dziękuję za przeczytanie <img> <img>

Glo.
Dobro i zło należy pamiętać wiecznie. Dobro, ponieważ wspomnienie, że kiedyś nam je wyświadczono, uszlachetnia nas. Zło, ponieważ od chwili, w której je nam wyrządzono, spoczywa na nas obowiązek odpłacenia za nie dobrem.
/M. Gogol
Awatar użytkownika
Bożena
Posty: 5397
Rejestracja: śr 01 wrz, 2010
Lokalizacja: Sosnowiec
Kontakt:

Post autor: Bożena »

przeczytałam - przyznaję, że wciągnęła mnie ta historia, zdarzają się podobne w życiu- jedni w takiej sytuacji odchodzą szybciej inni później- nieliczni pozostają do końca- co jest łatwiejsze, a co trudniejsze- nie mam pojęcia :kwiat: <img>
Miłość - to wariactwo. Lecz tylko idioci nie wariują.
Awatar użytkownika
maybe
Posty: 5330
Rejestracja: pt 06 maja, 2011

Post autor: maybe »

Współczuję bohaterowi. Czasami chorzy potrafią osaczyć, egocentrycznie wykorzystując chorobę, skupiając się tylko na niej i na sobie. Do tego dochodzi opinia publiczna. Mam tu na myśli dorosłych chorych. To nie tylko moja teoria, wiem co piszę. To niezwykle trudny do udźwignięcia ciężar dla kogoś bliskiego i jeszcze trudniejszy do zrzucenia. Bardzo dobry tekst.
Wiem wystarczająco dużo, żeby wiedzieć jak mało wiem.