Trzy miniatury

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Owsianko
Posty: 393
Rejestracja: pt 20 lut, 2009
Lokalizacja: BYDGOSZCZ
Kontakt:

Post autor: Owsianko »

Zamiast wstępu

Żyję tu sobie beztrosko i jest mi dobrze. Kiedy zbliża się noc, a z nią paraliżujący strach przed omamami zaśnięcia, układam wciąż beznadziejne opowiadania. Są nadęte, z bohaterami nieokreślonymi do końca, postaciami szydzącymi z mojej bezradności, ciągle wymykającymi się spod kontroli.

Odarty z optymizmu, ulegam podłym nastrojom wsączanym mi w ucho przez nienabazgranych bohaterów. Są tak podobni do moich nieistniejących przyjaciół! Zatem znowu słucham głosów, dręczącego tłumu bezimiennych postaci, tłumu skandującego szydercze pytanie: czy to ty jesteś potępiony?

Źle znoszę ich przymusowe odwiedziny, ich przesadne roztkliwienia i swoje odpowiedzi czynione półszeptem. Przypatrują się moim notatkom, w skupieniu i ochoczo dyktują, co ma się w nich znaleźć. A nad ranem giną w rosie przydrożnych drzew, by przyjść znowu, gdy zacznę poświęcać im czas.

Koło fortuny

Przebywam w miejscu, o którym nie wypada mówić w superlatywach. Psy wieszać, czemu nie: można. Chwalić natomiast nie należy. Któregoś dnia i do mnie uśmiechnęło się nieszczęście: aktualny furtian rzekł, że w drodze losowania wygrałem frajdę w postaci spaceru. Zasugerował, że jest to do pewnego stopnia wyróżnienie za posłuszeństwo wobec tych, co sobie flaki wypruwają, abym czuł się z nimi za pan brat.

Ucieszyłem się z powodu radości. Oto musiałem sam siebie pochwalić za to, że potrafiłem dotrwać do chwili, gdy o własnych siłach mogę rozprostować kości. Już snułem rojenia co do świetlanego jutra, kiedy w drzwiach, na powrót, stanął furtian i nakazał, bym co rychlej zrezygnował z przydługich marzeń i bez dodatkowego certolenia udał się tam, gdzie kazano mi napawać się swobodą.

Należało uszanować rozkaz, co uczyniłem ze skwapliwością: na śmigłych dopalaczach ruszyłem z pryczy obleśny tyłek i krokiem wazeliniarza przeniosłem się do parku. Znalazłem się pośród smętnych ludzi w szlafrokach. Dotarło do mnie, że nie jest tu tak źle, jak się sądzi; można tu żyć, jeżeli furtiani stwierdzą brak ku temu przeciwwskazań. Bo czy nie pozwolono mi zaczerpnąć powietrza, nie obarczono zaufaniem i nie wybaczono mi, że ośmieliłem się być niewinnym dając dojść do muru, za którym rozciąga się mój przyszły niebyt?

Dziki

Dzieciństwo miałem nieokazałe, lecz podobnie jak inni, wspominam je z całkowitym rozczuleniem. Ojciec zabierał mnie na wycieczki, pokazywał, czym się wzruszać, a przed czym zwiewać. Mama, szczęśliwa z naszej komitywy, opowiadała z dumą, że jest ze mnie zadowolona, choć, zdaniem dziadka, mój charakter pozostawiał wiele do życzenia.

Przy okazji nieczęstych zjazdów rodziny, temat mojego wychowania stanowił bezcenny gwóźdź programu; poddawano mnie wszechstronnej analizie i dokonywano gruntownej oceny moich postępów.

W dyskusjach o mnie prym wiódł starszy brat, najlepsza odnóżka naszego klanu. Lubił znęcać się nade mną. Wałkował sprawę aż do chwili, gdy nawet babcia przestawała trzymać moją stronę. Babcia, może z racji długiego i bogatego życia, tonowała jego napastliwe wystąpienia. Mówiąc ogólnie, była kochana. Zawsze mogłem liczyć, że mnie zrozumie, poprze, przytuli.

Gdy w tej chwili coraz mocniej i intensywniej powracam do wydarzeń z tamtych lat, nie umiem wyzbyć się przekonania, że popełniłem błąd sądząc brata surowiej, niż należało, że za ostro, za despotycznie odrzuciłem go od siebie. Lecz stało się: wyjechałem z rodzinnych pieleszy żegnany przez załzawioną babcię, która przeczuwała, że widzimy się po raz ostatni.
*
Tak czy owak zmiana wyszła mi na plus. Okrzepły, stwardniały, zacząłem patrzeć na świat chłodno i realistycznie. Oceniać go bez nadmiernego zacietrzewienia. Moje decyzje i obawy były decyzjami i obawami dostosowanymi do sytuacji. Nie trawiłem już marzycielstwa, tępiłem jego przejawy, zarówno u siebie, jak i rodziny, którą założyłem. Wydawało mi się, że będzie ona panaceum na wszystkie moje krzywdy, ale, zamiast tego, okazała się skutecznym środkiem na przeczyszczenie.

Przedtem towarzyszyły mi naiwne przekonania, że można uczynić życie doskonalszym, niż ono jest w istocie. Teraz jednak nadeszła dla mnie nagła i okrutna pora kompletnej odmiany zapatrywań: bez uprzedzenia, czy jakichkolwiek wyjaśnień, kiedy po pracy, znużony, szedłem do domu, szpica mściwych dzików złowiła mnie, upiekła i z jabłkiem w ryju podała na swój świąteczny stół.

Gu - Gu

Miał lekką palmę i dużą głowę, co najlepiej widać w pełnym słońcu; łysa czaszka, w której na moment pojawiały się myśli, by zniknąć w podskokach.

Pracował przy popielniczkach, a zarobione pieniądze wydawał na fajki, lecz nie palił, tylko częstował. Lubił obserwować twarze, sam jednak milczał. Zanim tu przyszedł, mieszkał na skraju odległego miasteczka, razem z matką. Kiedy umarła, przewędrował szmat kraju i znalazł schronienie u wdowy po dróżniku...

Z początku traktowała go nieufnie. Odnosiła się do niego z rezerwą, co było wyrazem niechęci do mężczyzn. Później oswoiła się z myślą, że jest od świtu w jej pobliżu, a jeszcze później, kiedy przekonała się do jego umysłowej ociężałości, pozwalała mu ogrzewać ręce nad kuchenką. Bełkocząc w podzięce, łakomie spoglądał na jej cielesne rozległości. Co tam sobie podczas tego bełkotania myślał, nie wiadomo.

Wkrótce jednak nastąpiło w powietrzu ocieplenie, i znikł pretekst do siedzenia w pobliżu piecyka, więc, by nie utracić z nią kontaktu, zaproponował w swoim “gu - gu”, że przeniesie dobytek „tutaj” i przy radosnej aprobacie właścicielki, wtarabanił się razem ze swoim tobołkiem. Najpierw zamieszkał w sionce, by, niepostrzeżenie, rozlokować się w sypialni, gdzie bywał coraz częstszym gościem.

Nie rozmawiali. Między nimi wisiała tajemniczość. Jej cienie obejmowały wszystko, co wydarzyło się przed pierwszym spotkaniem. Trudno było dociec, kim był jej mąż, jakie zmartwienia należały do wdowy, kim był on - człowiek, który miał lekką palmę i dużą głowę, a wszystkie zarobione pieniądze wydawał na fajki, choć sam nie palił. Trudno było dociec, kim była ona, skoro pewnego dnia znaleziono jej ciało na podłodze, minimalnie tylko zniekształcone siekierą, której obecność na stole zdawała się wskazywać mordercę.
„Absurd: przekonanie sprzeczne z twoimi poglądami.”
A. Bierce