ŻYDZI - POLACY

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Rys-ownik
Posty: 203
Rejestracja: wt 26 lut, 2013

Post autor: Rys-ownik »

Temat rzeka, w całej pełni tego porównania. Niepokojący, niedookreślony, często mętny i podlegający pogodowym wpływom zewnętrznym. Temat mimo licznych wysiłków nie dający się dotąd uregulować.

Żydzi żyją w Polsce od niepamiętnych czasów. By nie być gołosłownym, podam dość niezwykły i może mało znany przykład, otóż :

„ istnieje kilkanaście zachowanych brakteatów Mieszka III Starego pochodzących z lat 1181 – 1202 zawierających inskrypcję „ Mieszko król Polski” – wyrażoną w języku polskim. Do sporządzenia tego napisu posłużono się jednak nie łacińskimi, ale hebrajskimi (!) literami , które ułożono w ten sposób by tworzyły polski dźwięk; polskie zdanie. Powstała transkrypcja jest bardzo niedoskonała z uwagi na to, że alfabet hebrajski jako nie posiadający samogłosek ( a po spółgłoskach nie używano wtedy kropek zmiękczających ) do charakteru polskiego języka zupełnie nie pasuje. Napis umieszczono na modłę hebrajską; czytany od prawej strony ku lewej brzmi dosłownie :” Mszko krl Plski”.

Wcześniejsze naturalnie są opisy Polski sporządzone przez Żydów, ect.; ten napis jednak świadczy już o ich pełnym zadomowieniu się w naszym kraju. Czy jednak o rzeczywistym zadomowieniu ?

I tu „zaczynają się schody”, bo jeśli żyją wraz z nami od tak długiego czasu, to powinni być nam równie bliscy jak wszyscy inni obcokrajowcy, którzy na tę gościnną ziemię przybyli. Jak choćby Matejko, Szajnocha, Pol, Andriolli… czy tylu, tylu innych. Niemców, Czechów, Włochów, Ormian, Szwedów itp., którzy przez wieki tak wtopili się w polską rzeczywistość, że nie sposób ich rozpoznać, więcej : są często bardziej polscy niż słowiańscy Polacy.

Z Żydami jest inaczej, całkiem inaczej. Są jak na samym początku - ciągle tak samo obcy, co bliscy. Od zawsze niejako, oczywiście poza nielicznymi wyjątkami typu Hemara, polscy Żydzi nie chcą być Polakami. I to nie tylko ci, którzy wyraźnie różnią się od nas wyznawaną religią, bo to by jeszcze można było zrozumieć, ale także ci, którzy już z religią swoich przodków nic nie mają wspólnego. Więcej, którzy ją kontestują.
Cóż więc jest takiego, co nie pozwala na ich asymilację ?

My nie lubimy ich za lichwę, arogancję i wyraźną niechęć do nas wynikającą z niejako rasistowskiego przekonania o wybitności „narodu wybranego”.
Starsi pamiętają jeszcze dobrze przedwojenną bezczelną „odzywkę” żydowską odnoszącą się do Polaków : „ Nu, wasze ulice , nasze kamienice”…., która najpełniej wyrażała pogardę wobec goszczącego ich narodu…
Względy religijne, mają już raczej niewielkie znaczenie.

Oni nas za...no właśnie za co, bo nie całkiem wiem ?
Przypuszczam, że, poza programową niechęcią do gojów wynikającą między innymi z zapisów „Talmudu” , również za nasz narodowy dumny charakter, przywiązanie do tradycji, a przede wszystkim za niepodległość myśli i swoisty dystans do rzeczywistości.

Dlaczego tak jest jak jest we wzajemnych relacjach i kto ponosi za to winę wykrzyczano już wiele słów, które właściwie do niczego nie prowadzą, dyskusja bowiem na ten temat toczy się na tak zwany sposób szemrany ( ta oficjalna żadnej ze stron nie satysfakcjonuje i żadna nie traktuje jej poważnie ).
Każdy ma swoje racje, każdy te racje kultywuje, ale nikt sensownie o nich oficjalnie nie mówi. Padają wielkie a nic nie znaczące słowa. Tymczasem narasta z dnia na dzień coraz większa obopólna niechęć, paradoksalnie : tym większa im bardziej natrętnie głoszone jest urzędowe pojednanie.


Urodziłem się po wojnie, czyli wówczas gdy Żydzi zniknęli z naszych miast i wsi, przynajmniej w widoczny sposób. Przez całe dzieciństwo i młodość właściwie prawie o nich nie słyszałem. Może tylko jako dodatek do wspomnień starszych. Nie było w tych wspomnieniach nawet cienia złośliwości a raczej wielkie współczucie, bo wielka a niedawna martyrologia tego narodu całkiem zmyła jego winy ( prawdziwe lub wyimaginowane ). Żydzi zostali bardzo skutecznie wymazani przez Niemców z polskiej rzeczywistości, tak bardzo, że dla mnie Żyd był równie egzotyczny co palma w przeworskiej oranżerii . Tak jak ona zastanawiający, ciekawy, niezwykły i długo - obojętny.

Przez całe lata nawet mi do głowy nie przychodziło, by szukać w otaczającej mnie rzeczywistości resztek tej wielowiekowej egzotyki, która przetrwała koszmar wojenny.
Przede wszystkim chyba dlatego, że ta resztka starała się nie rzucać w oczy . Może też i dlatego, że urodziłem się i wychowałem na zachodnim krańcu dawnych Kresów, gdzie obcy byli od zawsze i nikogo nie dziwili ani swym wyglądem , ani kulturą.
Dzieliłem więc , niejako w naturalny sposób, ludzi nie podług ich urodzenia, a tylko podług ich kondycji moralnej. Ważne dla mnie było kto jest dobry a kto zły. Nic więcej.

Potem wędrując po kraju napotykałem resztki kirkutów. Przedzierałem się przez zarastające chaszczami uroczyska, nie tak dawno jeszcze będące zwykłymi cmentarzami. Przerysowywałem z macew pozostałości polichromii i liter przypominających płomień ogniska. Zatrzymywały mnie czasem spękane mury synagog i wprowadzały w melancholię dziwne zaułki małych miasteczek, z przylepionymi do murów, niby jaskółcze gniazda, resztkami drewnianych kucz i śladami mezuz na wejściowych futrynach . Pozostałości po sklepikach ,do których zapraszał dzwonek po otwarciu drzwi…
Poza współczuciem , pięknem oddalenia ( które zmienia zwyczajność w poezję ) i inspiracją - nie odnajdywałem jednak w tym nic ani niepokojącego, ani tym bardziej wrogiego.

Na „problem żydowski” zwróciła moją uwagę dopiero książka Kosińskiego „ Malowany ptak”, która była dla mnie swoistym szokiem, horrorem jednak li tylko literackim, bo całkiem nie przystającym do znanej mi od dziecka mentalności polskiej wsi.
Tym bardziej nie rozumiałem zachwytów nad tą ( dziś zastanawiająco zapomnianą ) książką i głoszenia, wbrew oczywistym faktom, że oddaje ona niedawną rzeczywistość…
Przecież znałem resztki ziemianek w jagiellańskim lesie ( zaraz za „Bożą męką” ) , w których w okupację chłopi przechowywali Żydów; widziałem zdjęcia zrobione przez niemieckiego żołnierza, na których wiejskie babiny odpędzane kolbami żołdaków podają Żydom transportowanym na furkach do obozu w Pełkiniach wodę i mleko, słyszałem o wymordowanej rodzinie Ulmów z Markowej i pomocy jakiej udzielili Żydom moi powinowaci z tej samej miejscowości…, bo nie tylko Ulmowie im pomagali.
Więc jak oddaje skoro nie oddaje ? – pytałem siebie, po czym uznałem wreszcie rzecz całą za piramidalną bzdurę nie wartą zachodu i wyrzuciłem ją na śmietnik pamięci.

Ale potem pojawiły się niestety nowe przedziwne książki opluwające Polaków ( więc także opluwające i mnie ) , nowe” oficjalne” wypowiedzi „ wodzów narodu” i kolejne dziwactwa, typu „gumowej stodoły” z Jedwabnego, w której potrafiło się zmieścić całe prawie miasteczko, niedokończonej ekshumacji i niedocieczonej prawdy…, ale za to wielokrotnych przeprosin w moim imieniu za moje - niedopełnione winy…

Nagle z dnia na dzień zrobiono ze mnie antysemitę, którym nigdy nie byłem.
Zaatakowali mnie w dodatku ci, którym jeśli nie pomogłem, to nie zaszkodziłem, i których darzyłem empatią…

Patrzyłem i patrzę na to szaleństwo z coraz większym zdumieniem , narastającym niepokojem i rozpalającym się gniewem.

Kamień pomówień, który zrzucono gdzieś z góry, toczy się coraz szybciej i nabiera rozpędu, grożąc lawiną nie tylko beztroskich uogólnień. I na nic się przyda przysłowiowe chowanie głowy w piasek, bo ten kataklizm wyobrażeń dzieje się także we mnie i nie wiem jak się mu mam przeciwstawić.

/ Ryszard Sziler /


*************************************************


By poszerzyć temat wklejam, ku przemyśleniu, historię rodzinną opisaną przez moją Żonę :



NIENAWIŚĆ, MIŁOŚĆ, BIUROKRACJA

Rachela Kalfus urodziła się prawdopodobnie 18 września 1941 roku w Niepołomicach , jako córka Jakuba Kalfusa ( 1906 – 1942 ) i Cibory ( Czesi ) z domu Fertig. Jej rodzice posiadali tam sklep korzenny i skład węgla. W 1942 ojciec ginie prawdopodobnie w Oświęcimiu, a matka w Bełżcu .

W sierpniu 1942 roku Rachela ( legitymizująca się wówczas fałszywymi dokumentami aryjskimi, to znaczy świadectwem chrztu (z datą 7.X.1941) wystawionym przez parafię na Zwierzyńcu w Krakowie. Nosi w nim imię Maria i nazwisko Skrzydlewska.)
zostaje przywieziona do Kolbuszowej przez panią Florentynę Stanek (Sławek ?) z Krakowa, zamieszkałą wówczas w Niepołomicach. Przywozi ją ona do swojej siostry Januszewskiej ,wdowy po Karolu, mieszkającej w Kolbuszowej Dolnej z prośbą, aby ona zajęła się dzieckiem, bo sama ze względu na ciężkie warunki materialne nie może tego zrobić. Pani ta jednak ma już wówczas 70 lat i nie decyduje się na wychowywanie dziewczynki. Obydwie postanawiają więc oddać dziecko do adopcji ewentualnym chętnym i rozgłaszają swe postanowienie w mieście.

7 września 1942 roku decyduje się na to moja babcia Cecylia (Celina) Dudzińska ( ceniona wówczas w Kolbuszowej akuszerka) i zabiera dziecko do swojego domu przy ulicy Piłsudskiego nr 36 (dziś 37).

Trzeba dodać, że w tym czasie mieszka u niej jej dwudziestojednoletnia córka Helena, moja mama, po mężu Czartoryska, uciekinierka z terenów zajętych przez ZSRR ( po aresztowaniu męża przez sowietów w Nadwórnej koło Zaleszczyk). W 1939 roku Helena straciła córeczkę Krystynę, która umarła w parę miesięcy po urodzeniu. Bez wahania więc teraz osierocona matka postanawia przyjąć maleńką sierotkę za swoje dziecko.

Babcia Celina posiada wtedy dwa domy . Stary pod numerem 36, w którym mieszka i nowy wybudowany tuż obok w 1934 roku, oznaczony wtedy numerem 34 a, który zaraz po wybudowaniu wynajęła rodzinie Kraussów. Rodzina ta składała się: z Ludwika Kraussa inspektora Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych w Kolbuszowej, jego żony Marii (nie pracującej) i małoletniej córki Kazimiery. Ludwik, oficer rezerwy wojska polskiego w 1939 roku dostał się do niewoli niemieckiej, w której przebywał do końca okupacji. Jego żona Maria podpisała volkslistę ( na co on nie wyraził zgody) i od tego czasu zaczęły się z kłopoty, ponieważ postanowiła przywłaszczyć sobie wynajmowany budynek . Przestała płacić czynsz, dewastowała otoczenie domu, a przede wszystkim zaczęła odnosić się wrogo do jego właścicielki.

11.września 1942 roku, a więc cztery dni po przyjęciu dziecka przez Celinę i Helenę, Kraussowa postanawia wykorzystać nadarzającą się okazję i idzie z donosem do miejscowego landkomisariatu. Nie zastając landkomisarza informuje urzędujące tam sekretarki : panią Krystynę Kotulecką i panią Helenę Iwaśkow o tym, że jej gospodyni Celina Dudzińska wraz ze swoją córką Heleną wychowują żydowskie dziecko. Od nich właśnie, już tego samego dnia zainteresowane dowiadują się o tym niepokojącym fakcie , a 15 października przychodzi do nich żandarm niemiecki, by sprawdzić czy rzeczywiście rzecz taka ma miejsce. Powołuje się on wówczas na anonim, podpisany „ eine Polen „ ( Polak ) , który (11 września) otrzymał landkomisarz .

23 października babcia Celina wraz z panią Januszewską idzie do landkomisarza z prośbą o zezwolenie na wypowiedzenie mieszkania swojej lokatorce, motywując prośbę jej jawną wrogością do siebie, czego przejawem są między innymi rozpowszechniane po mieście insynuacje o przechowywaniu przez nią żydowskiego dziecka.
Landkomisarz proponuje wówczas przekazanie sprawy sądowi. Dudzińska decyduje się na to i przy pomocy mecenasa Tadeusza Drozdowskiego oskarża Kraussową o próbę zniesławienia i spowodowania zagrożenia życia całej swojej rodziny, ponieważ ( o czym dobrze wie oskarżona ) zgodnie z rozporządzeniem gubernatora Hansa Franka z dnia 15 października 1941 roku każdy kto pomaga Żydom - podlega karze śmierci.

W konsekwencji tej decyzji moja babcia jest wzywana do rzeszowskiego gestapo, gdzie między innymi widzi na korytarzu gestapowca z psem wilczurem i krew na ścianach pokoju przesłuchań . Napięcie, które wtedy przeżywa jest tak wielkie, że mimo tego, iż nikt jej fizycznie nie krzywdzi i bez kłopotów opuszcza to miejsce, odreagowując później przez kilka dni nie może mówić i chodzić.

Przez następne tygodnie urzędnicy niemieccy wnikliwie sprawdzają dokumenty Racheli i rodzina żyje w tym czasie w wielkim niepokoju o swoją przyszłość, są one na szczęście wiarygodne , a wymyślona opowieść o śmierci rodziców dziewczynki prawdopodobna, bo rzecz cała kończy się ugodą między Dudzińską a Kraussową zawartą w Kolbuszowskim Sądzie Grodzkim 9 grudnia 1942 roku, w której, cyt. :

„ Oskarżona Maria Kraus przeprasza oskarżycielkę prywatną Cecylię Dudzińską za pomówienie o chowanie żydowskiego dziecka i zarzut ten cofa oraz oświadcza, że zarzut ten poczyniła jedynie pod wpływem błędnych informacji osób trzecich, bez konkretnych podstaw.”

Dudzińska zobowiązała się jednocześnie do nie żądania ukarania jej za zniesławienie, nakazując jednocześnie, by natychmiast wyprowadziła się z jej domu.
To ostatnie nie było jednak łatwe i Kraussowa wyprowadziła się dopiero po roku, bo przyjęła w międzyczasie jako swego sublokatora dyrektora stawów rybnych Antoniego Czernego i mogło to nastąpić dopiero po rozwiązaniu z nim umowy.

Rachela / Marysia / (zwana przez domowników Pytką, bo ciekawa świata zadawała im mnóstwo pytań) wychowuje się odtąd szczęśliwie w domu przy ul. Piłsudskiego, aż do końca wojny. Otoczona wielką miłością przybranej matki – Heleny i babki – Celiny oraz ciotek, wujków i ich dzieci.
Po wojnie w grudniu 1945 roku odezwał się z Anglii mój ojciec a mąż Heleny - Michał , który przeszedł szlak bojowy z generałem Andersem i był ranny pod Monte Cassino; zapowiedział swój powrót i wyraził zgodę na adopcję dziecka.

Tragedia wybuchła w 1946 roku, gdy Żydzi, wykonując postanowienia izraelskiego knesetu (?), zażądali oddania dziewczynki.

Dla mamy i babci, był to szok, z którym nie mogły się pogodzić.

Twierdzono, że część najbliższej rodziny dziewczynki żyje i oczekuje na nią w USA. Mówiono, że rodzina poniosła straszliwe ofiary podczas holokaustu, więc tym bardziej jest ważne odzyskanie przez nią Racheli, która jest jedynym ocalałym dzieckiem w rodzinie.

Sprawa oparła się o sąd, ale ze wzglądu na pierwszeństwo biologicznej rodziny do wychowania dziecka, a przede wszystkim na ścisłe egzekwowane zarządzenia urzędów żydowskich dotyczących bezwarunkowego powrotu dzieci ocalałych z wojny do wspólnot żydowskich - została przez adwokata wycofana, a więc de facto przegrana przez Helenę i Celinę.

Od tego momentu Żydzi starali się wywrzeć presję na przybraną rodzinę dziecka, tak, by ta dobrowolnie zgodziła się na jego oddanie. Wobec bezdusznego zarządzenia urzędników na nic się zdały tłumaczenia, prośby i łzy. Nikogo tak naprawdę nie obchodziły ani przeżycia Racheli ani Heleny, liczyło się tylko bezwzględne wykonanie ukazu.

Ponieważ nachodzenia domu i nagabywania, a nawet próby przekupstwa stawały się coraz częstsze Helena spróbowała jeszcze jednej, rozpaczliwej już formy obrony swej rodziny – ucieczki. Wyjechała więc z Rachelą do Szczecina, do brata swego męża, Czesława Czartoryskiego, który był księdzem i prowadził tam wówczas parafię. Niestety wytropiono je i zagrożono porwaniem dziecka, jeśli mama nie zgodzi się na dobrowolne jego wydanie.

W tej sytuacji Helena bardzo kochając swą przybraną córeczkę , a nie widząc już żadnego innego wyjścia postanowiła zrobić wszystko, co tylko możliwe, by zaoszczędzić jej jak najmniej cierpień.
Zgodziła się więc na powolne przygotowywanie dziecka do wyjazdu. Tolerowała odtąd obecność „cioci” i „wujka”, którzy przychodzili do domu, aby przyzwyczajać do siebie dziewczynkę.

W końcu nastąpił straszny dzień, kiedy z Marysią trzeba było się rozstać.

Chcąc być jak najdłużej z córeczką i maksymalnie złagodzić jej ból mama Helena wsiadła w Sędziszowie wraz z nią i „ciocią” do krakowskiego pociągu, którym miały niby jechać w odwiedziny do „wujka”.
Dziecko dostało od „cioci” nową piękną lalkę i złoty zegarek, i bardzo cieszyło się podróżą.
Ponieważ nowi opiekunowie dziecka nie wyrazili zgody na to, by Helena odwiozła dziewczynkę do celu podróży ( ani także na to, by później mogła się z nią kontaktować ), na stacji w Dębicy, gdy pociąg ruszał mama wyskoczyła z niego zostawiając dziewczynkę w wagonie.
Z peronu zapewniała jeszcze Marysię o swojej miłości , obiecując jej swój przyjazd do „cioci” w jak najbliższym czasie.
Dziecko rozpaczliwie wołało za matką z okna odjeżdżającego pociągu , a ludzie, którzy to widzieli i sądzili, że wyrzeka się dziecka dosłownie na nią pluli.

Od tego czasu przez ponad dziesięć lat Helena nie miała żadnych wiadomości o swojej przybranej córeczce . Wszelkie próby jej odnalezienia spełzły na niczym.

Przeżyła to wszystko strasznie, wierzyła jednak, że przynajmniej Marysia odnajdzie szczęście w swojej prawdziwej rodzinie.
Nie wiedziała przecież, że przez cały rok 1946 dziecko wyczekiwało na nią, wystając przy drzwiach sierocińca ( „Koordynacja” ) w Łodzi i że potem wywieziono je wraz z innymi dziećmi zamiast do rodziny w USA, do kolejnego domu dziecka w Montintin we Francji , a stamtąd w następnym 1947 roku do kibucu w Eretz w Izraelu.

Rozpacz opuszczonego dziecka ( któremu z niewiadomych powodów „świat się zawalił ”) i straszliwa tęsknota za matką skończyła się dla Marysi – Racheli zapaleniem opon mózgowych , z którego z trudem udało się jej wyzdrowieć.

Z kibucu w Eretz, być może właśnie z powodu choroby, zabrała ją do siebie prawdopodobnie rzeczywista jej ciotka , siostra ojca , która przeżyła holokaust w Izraelu, do którego wyjechała z Niemiec tuż przed wybuchem wojny. Tam w nowym domu starano się wychować dziecko w niepamięci co do swego dzieciństwa, a później, gdy dorastało i zaczęło zadawać pytania zaczęto je, rzekomo dla jego dobra, wręcz okłamywać.
Twierdzono na przykład, że to nie miłość, a chęć zysku motywowała postępowanie Celiny i Heleny i była powodem ich działań podczas okupacji. Za ukrywanie Racheli miały bowiem otrzymać sowitą zapłatę, z której opłacono budowę domu stojącego do dzisiaj przy ulicy Piłsudskiego w Kolbuszowej.
Pomówienie to jest dosyć mizernej proweniencji, bo stary dom ( nr 36, dziś 37 ) liczy sobie prawie dwieście lat, a nowy ( nr 34a, obecnie 33 ) wybudowano w 1934 roku.

Wyraźnie trzeba też zaznaczyć, że Celina Dudzińska i Helena Czartoryska brały od pani Januszewskiej pod swój dach po prostu osierocone dziecko, Marysię Skrzydlewską i nawet do głowy im nie przyszło, jak do końca życia podkreślały, jakiekolwiek nawet bohaterstwo. Potem, gdy już przypuszczały, a nawet były pewne, jaka jest rzeczywista narodowość dziecka było im to całkowicie obojętne. Po prostu dziewczynka stała się członkiem ich rodziny i otoczyły ją wielką gorącą miłością.

Kiedy w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku wyjeżdżała z Kolbuszowej reszta Żydów jacy się tu uchowali, Celina błagała ich, by odnaleźli dziecko i przesłali chociaż lakoniczną wiadomość o tym, co się z nim dzieje.
Ku jej ogromnemu zaskoczeniu po pewnym czasie przyszedł list z Izraela, bez zwrotnego adresu, informujący o tym, że z Marysią jest wszystko w porządku i że naprawdę nazywa się ona Rachela Kalfus. Dołączono do niego także jej zdjęcie pod palmami.

Potem była całkowita cisza aż do połowy lat siedemdziesiątych, gdy znowu pojawił się list, wysłany z Anglii, tym razem już od samej Racheli, pełen pytań i niepokojów o obrazy z dzieciństwa, które się jej natrętnie przypominały, a których nie potrafiła zrozumieć ( takie chociażby jak : babcia z kozą ( babcia Celina ) , „biała Marysia”( Maryla Ziemiańska ) , czy- mama z koroną z włosów na głowie ( mama Helena z „gredką” )…) .

Celina zmarła w 1962 roku, więc odpowiedziała na niego już tylko bardzo wzruszona Helena.

Niestety po tym liście znowu nic już nie przyszło przez wiele kolejnych lat. Dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych ponownie pojawiły się listy i próby rozmów telefonicznych. Nie dały one jednak możliwości rzeczywistego porozumienia, tym bardziej, że były najczęściej pisane i prowadzone w obcych dla nas językach i w sumie bardziej denerwowały niż uspokajały Helenę.

Wreszcie , w 1991 roku, bez zapowiedzi, Rachela przyjechała do Kolbuszowej.
Stało się to niestety w trzy miesiące po śmierci Heleny.

Pierwsze zetknięcie się Racheli z nami pełne było jej gwałtownych pretensji do mamy Heleny o odtrącenie jej w dzieciństwie, które nawet teraz bardzo trudno było jej wytłumaczyć (to, jak też i ogromną tragedię matki) i złagodzić uraz.

W końcu w pełni zrozumiała, wówczas, gdy odnalazła w Izraelu ślady swej przeszłości ( żyjące osoby i resztki dokumentów ).

Dwa lata potem z jej inicjatywy Helena Czartoryska otrzymała pośmiertnie medal „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata”. Odebrały go jej dzieci Ewa i Adam w jerozolimskim Yad Vashem 13 września 1993 roku.

Dziś Rachela ( po mężu Jacobson ) jej mąż Daniel oraz ich córki Abigail i Noa są częścią naszej rodziny. Przynajmniej my tak uważamy.



Ewa Czartoryska - Sziler
Ostatnio zmieniony śr 08 maja, 2013 przez Rys-ownik, łącznie zmieniany 2 razy.
Awatar użytkownika
Gloinnen
Posty: 3650
Rejestracja: śr 09 lut, 2011
Lokalizacja: Lothlórien

Post autor: Gloinnen »

Dziękuję za tę historię.
:rozyczka:
Dobro i zło należy pamiętać wiecznie. Dobro, ponieważ wspomnienie, że kiedyś nam je wyświadczono, uszlachetnia nas. Zło, ponieważ od chwili, w której je nam wyrządzono, spoczywa na nas obowiązek odpłacenia za nie dobrem.
/M. Gogol
Awatar użytkownika
Rys-ownik
Posty: 203
Rejestracja: wt 26 lut, 2013

Post autor: Rys-ownik »

:rozyczka: