Opowiadanie 2. Porzeczki

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »


Porzeczki



Porzeczki zawsze były kwaśne. Kwaśne na surowo i kwaśne po ugotowaniu w kompocie, choćby z dodatkiem niewiarygodnej ilością cukru. Co roku nabrzmiewały na rachitycznych gałązkach i Sabina co roku litościwie zdejmowała z krzewu cierpki ciężar. Mamrocząc pod nosem, przelewała szkarłatną miksturę do słoików. Ozdobione kraciastą szmatką wędrowały do ciemnej komórki i posłusznie zajmowały swoje miejsce w szklanym szeregu, cierpliwie czekając na przeterminowanie. Odmierzały lata chude i tłuste, drzemiąc pod warstwą kurzu. „Kiedyś się je wyrzuci” – myślała Sabina, ale „kiedyś” nie nadchodziło i kolejne zastępy wecków zasypiały na półkach.

*

- Kiedy ranne wstają zorze…
Niedziela toczyła się leniwie, zwyczajnie, jak dziesiątki bliźniaczych niedziel w życiu Sabiny. Poranny obrządek w lichym gospodarstwie - ot, kilka sztuk drobiu, które pozostały po wyprzedaży majątku, świąteczna jajecznica, wyprawa do sąsiedniego miasteczka na mszę, potem na cmentarz. Przemierzała te kilka kilometrów zawsze pieszo, niezależnie od pory roku i pogody. Lubiła bez pośpiechu patrzeć na zachodzące wokół zmiany w przyrodzie i w ludziach. Nowy płot, nowa jabłoń, rozebrana szopa stawały się znakami czasu, w jakim przyszło zmagać się młodej jeszcze kobiecie z samotnością, którą bezskutecznie próbował wypełnić czworonogi Amos. Amos był dużym, silnym, myśliwskim psem. Nie odstępował swej pani na krok, z rzadka tylko ulegając instynktowi łowcy i wymykając się na psie polowania. Wędrował z nią wszędzie, gdzie tylko mógł – na kartoflisko, do ogródka, do sąsiadów. Wybraniec losu, którego zazdrościć mogła bratnia społeczność podwórkowych kundli, zasypiał obok jej łóżka, wsłuchany w niespokojny oddech swej pani, niekiedy przerywany zduszonym szlochem. Amos niewiele rozumiał, ale swoim psim oddaniem starał się instynktownie osłodzić Sabinie smutek i zgryzotę. Teraz też dostojnie kroczył tuż za jej nogami obutymi odświętnie, przemierzając znajomą trasę.
- Pochwalony, Sabino.
- Pochwalony. Co tam dobrego, Marianno?
- A leci jakościś, Bogu dziękować. Antek zjechał do domu ze szkół, myślałam - trochi pomoże, bo roboty tera huk, ale niezdrów wrócił. Leży, a mu coś w piersiach gra aże dudni. Taki to i pożytek z tych ichnich nauk! W domu by ostał, to i chorobę na czas by się przegnało! Smalec nie pomógł. Tera to do dochtora by trza, ino kiedy? Sabino, a masz ty jeszcze z parę słoiczków tego malinowego soku? Nie dałabyś z parę? Bo tak trzęsie go febra jak osikowym drzewem. Przyjdę kiedy, odpłacę, pomogę w robocie…
- Nie ma o czym gadać, i tak sama nie przejem. Przyniesę z wieczora.
Dwa ludzkie szeregi jak kolorowe gąsienice sunęły z dwóch przeciwnych stron ku otwartym drzwiom kościoła. Nowo zakupiony dzwon obwieszczał parafianom i całemu światu dzień pański.
Nieopodal na pniu zwalonej akacji siedział Jędrzej. Siwa, długa przez cały policzek szrama szpeciła jego niemłodą twarz. Kiwał się w rytm sobie tylko znanej piosenki. Gdy spostrzegł Amosa, ożywił się. Przywołał psa do siebie, nęcąc skórką od chleba.
- No, jedz, chudyś jak kij, biedaku. Kości ci wystają z każdej strony. Pani niedobra, niedobra, jeść psu nie daje. Komórkę ma pełną sperki i innych dobroci, ale psu nie da, dla siebie trzyma. Aqua et panis est vita canis*
- Pochwalony, Jędrzeju. Nie grzeszylibyście, zwłaszcza pod kościołem. Obraza boska za takie złe słowo. Amos, zostań tu i zaczekaj na mnie.
- A pewno, że zostanie się ze mną, biedak. Ludzie to teraz tylko o sobie, ku sobie, do siebie, dla siebie! Pazerni się wszyscy zrobili, bo i bogaci się zrobili. Do kościoła chodzą, uszy wcześniej zatkawszy. W butach paradują, kiełbasy jedzą, psu nie dadzą. Cave canem!** Niejednemu już to mówiłem – mamrotał ze złością, po czym rzucił Sabinie na odchodnym - A ty poszukaj w komorze dobrze, poszukaj, mówię ci, może co i znajdziesz tam! I Bóg raczy wiedzieć, na dobre to czy na złe.

*

Sabina przekręciła klucz w kłódce. Oburącz odchyliła ku górze ciężką drewnianą sztabę okutą metalem, świadectwo porządnej ciesielki, pociągnęła ku sobie zluzowane drzwi i niechętnym wzrokiem omiotła ciemne pomieszczenie, w którym panował wzorowy ład – jedyne dziedzictwo poprzednich właścicieli. Nigdy nie lubiła tej komórki. Czuła się w niej jak w zanadto ciasnej koszuli. Przylegała do północnej ściany domu jakby inna, obca. Pachniała wilgocią, pleśnią i myszami, które nader chętnie wprowadzały się sobie znanym wejściem i ogryzały zasypaną w kopczyku marchewkę. U powały chybotała licha żarówka, symbol komfortu ofiarowanego Sabinie przez nowy ład polityczny. Oświetlała wiszące na sznurkach połcie słoniny. Na prowizorycznym regale obwieszonym girlandami czosnku zalegały od lat różnobarwne słoiki ze słodkimi sekretami lata, kilogramy ciasno upchanych ogórków, dyni, grzybów i wszelkiego dobra, jakim Bóg obdarzył skrzętną gospodynię.
- Piękna Karolcia wyszła nad rzekę i serce miała zmartwione, bo gdzieś wyjechał, hej, w kraj daleki, ten co był jej narzeczonym… – nuciła cicho.
Jej najcieplejsze myśli zawsze wędrowały ku niepozornym słoiczkom z malinami utopionymi w lepkim soku. Przypominały nieliczne w jej życiu radosne chwile, romantyczne niczym wyjęte z wiersza, przypominały człowieka pięknego jak malowanie, którego Pan upodobał sobie zabrać zaraz po ślubie, nie bacząc na rozpacz młodej wdowy. Znaleziono go w lesie, z kulą w głowie, jak w wojenny czas, choć ten od dobrych kilku lat odchodził do historii. Kolejne miesiące, cierpkie jak smak niedojrzałych porzeczek, upływały Sabinie na pielęgnowaniu chudoby i starzejących się rodziców, aż jedno po drugim odeszli do nieba tak cicho, jak cichym stawał się pustoszejący dom. I może ta cisza stała się nie do zniesienia, bo Sabina zdecydowała się wkrótce wyjść powtórnie za mąż za człowieka, który chodził za nią jak smutny cień, odkąd los zdecydował osadzić ją po przesiedleńczej tułaczce w tej poniemieckiej wsi na zawsze, wsi, która zdawała się być młodej kobiecie miastem. Bóg nie pobłogosławił parze i nie obdarował jej potomstwem, a i drugiemu mężczyźnie nie dane było zestarzeć się przy boku ukochanej; zmarł ledwie dwie wiosny potem, trawiony gruźlicą i zgryzotą, błagając przed śmiercią żonę o wybaczenie grzechów prawdziwych i wyimaginowanych. Straszne to były noce, gdy jego krzyk nieludzki zrywał kobietę z łóżka. Kazał jej wtedy zapalać wszystkie świece i przeganiać widma zastrzelonych ludzi, którzy wyciągali po niego ramiona.
- Wybacz, kochana, wybacz – krzyczał, zanosząc się krwawym kaszlem. – Idzie już po mnie, patrz! Nie pozwól, Sabino, ratuj!
Tuliła go wówczas z całych sił. Potem biegła do miasteczka po doktora albo po księdza, a bywało, że po obu naraz.
Sabina westchnęła cicho, odmówiła bezgłośnie modlitwę za bliskich i dalekich, których groby przykrywała obca teraz ziemia, i sięgnęła po słoiki z malinową słodyczą. Spoza komórki dobiegły ją szybkie kroki Amosa. Pies radośnie wspiął się przednimi łapami na drzwi, napierając na nie całym swoim ciężarem. Trzasnęły głucho o futrynę, trzasnęła opadająca sztaba, więżąc w środku przerażonego człowieka.
- Amos?
Sabina w lot pojęła grozę swojego położenia. Jeszcze spróbowała pchnąć drzwi, jakby nie dowierzając faktom i licząc na cud, ale cud się nie zdarzył.
- Jezu Chryste… - szepnęła, pokładając instynktownie całą swą ufność w Bogu. – Jezu Chryste, co teraz…?
Przysiadła na stołeczku i zawiesiła wzrok na żarówce. Za drzwiami skomlał winowajca, nie rozumiejąc, czemu pani nie wraca. Drapał w masywne drzwi i krótkim szczekaniem ponaglał właścicielkę. A ta nadal siedziała na zydlu, odganiając złe przeczucie. Przez głowę mknęły z prędkością światła skrajne emocje. Bóg nie opuści jej, przecież i tak zgotował smutny los, dlaczego jeszcze miałby przewidzieć tak bezsensowny koniec? A może właśnie dlatego, że ona, Sabina, nigdy Mu nie wybaczyła? Może powinna, jak Hiob, przełknąć gorycz i dziękować za czyściec życia doczesnego, zamiast wyrzekać i złorzeczyć światu? Umrzeć we własnej, klaustrofobicznej komórce, zamkniętej przez jedyną przyjazną istotę – to nie mieściło się w planach Sabiny. Umrzeć – tak, do tego była przygotowana od dawna, ale nie w taki sposób. Jeśli już, to we własnym łóżku, za dnia, najlepiej jesienną porą, mglistą, cichą, spokojną. Kobieta zerwała się gwałtownie z taboretu. W przypływie buntu podbiegła do drzwi, waląc w nie pięściami, ile znalazła sił w wątłych ramionach, kopiąc, nacierając całym ciałem i krzycząc nieludzkim głosem. Ciężkie drzwi, solidna robota, nie ustąpiły nawet o milimetr. Przerażony Amos odskoczył na bezpieczną odległość, ale szczekać nie przestał. W Sabinie obudziła się nadzieja.
- Tak, Amos! Przecież to mądre stworzenie… Amos, Amos, piesku, – krzyknęła, przyklękając przy futrynie – biegnij do Marianny, biegnij! No, leć po pomoc, piesku, leć! Mądry piesek, dobry piesek, no, leć do Marianny, wołaj pomocy! Wołaj!
Ale Amos nadal siedział pod drzwiami, szczekając i niczego nie rozumiejąc. Sabina rozpłakała się, a jej płacz zamienił się w wycie.
Nie wiadomo, jak długo trwał ten stan. W końcu szloch kobiety umilkł.
- Weź się w garść, weź natychmiast – szepnęła sama do siebie i rozejrzała po spiżarni jakby pierwszy raz.
Kamienne bielone ściany bez okien i solidne drewno sklepienia nie napawały optymizmem. Sabina opróżniła jedną z półek i wyrwała ją z regału. Naładowana nową dawką optymizmu i adrenaliny biła w drzwi deską tak długo, aż ta nie połamała się doszczętnie. Kolejny atak furii wyczerpał nadwątlone siły Sabiny. Ułożyła się zwinięta w kłębek pod ścianą i tak trwała w rozpaczy, póki sen nie przybył litościwie z pokrzepieniem dla ciała i ducha.
Przebudziła się, nie wiedząc, ile czasu upłynęło. Może noc cała, może kilka godzin. Żarówka nadal wypełniała bladym światłem ciasne pomieszczenie. Spod drzwi wsączała się bladość dnia. Kobieta zerwała się z podłogi, podbiegła do drzwi i pchnęła je w nadziei, że wszystko było jedynie snem, ale chłód metalowego okucia szybko przywrócił ją do rzeczywistości.
- „Ojcze nasz…” Marianna na pewno zaniepokoi się jej nieobecnością na niedzielnej mszy. Przyjdzie, zobaczy że dom otwarty, „jako i my odpuszczamy”, poszuka jej, najdzie… „Zdrowaś Mario, łaskiś pełna…” Wytrzymam, nawet kilka dni, wytrzymam, byle nie zwariować, byle nie zwariować, Boże, dopomóż mi grzesznej. Jest co jeść, i pić też jest, byle nie zwariować…
Amosa nie było za drzwiami, a może spał. Wokół dzwoniła cisza. Spod drzwi sączyła się wąska strużka dnia. Sabina wyłączyła światło i pozwoliła oczom przywyknąć do szarości pomieszczenia. Powiodła wzrokiem po półkach wypełnionych słoikami. „Starczy na miesiące” – pomyślała gorzko i wybrała ze złością słoik z malinami. Wypiła zawartość z pasją i nienawiścią, potem następny słoik i następny, aż sięgnęła po ostatni i rozbiła go wściekle o drzwi.
Czerwona maź ściekała powoli na ziemię upstrzoną kawałkami szkła. Nagła myśl jak błyskawica rozjaśniła umysł więźniarki. Sabina chwyciła kawałek szkła i zaczęła nim zdzierać wapno ze ścian w miejscu, gdzie jeden kamień przylegał do drugiego. Twarda spoina nie dawała jednak za wygraną i kobieta kolejny raz zapadła się w sobie.

*

Sabina przestała liczyć mijające godziny, dni i noce, które dla niej zamieniały się w miesiące i lata. Zaniechała desperackiego wołania, płaczu i walenia w drzwi. Żywiła się zawartością słoików, marchewką trzeszczącą piachem w zębach i resztkami nadziei, ożywającymi w rzadkich chwilach, gdy pod drzwi podbiegał Amos. Szczekał, wył i skamlał żałośnie, słysząc głos swej pani. Odpędzała złe myśli modlitwą zmieszaną z przekleństwami. Nie wierzyła, że tak ma skończyć się jej pracowite, nieszczęśliwe życie, w tym ciasnym, ciemnym grobie, śmierdzącym wilgocią, kałem, uryną i strachem. W głębi duszy czuła, że człowiek, ten wybrany, z którym miała iść obok, a który opuścił ją tak szybko, teraz spłaci swój dług wobec niej i wybłaga u Boga litość. Może dlatego, że przyśnił się jej ostatniej strasznej nocy. Był piękny, jak wówczas, gdy go poznała na weselu u Marianny, i tylko w czaszce przeświecała mała, okrągła dziura. Przechadzał się po ich ogródku wzdłuż szpaleru porzeczkowych krzewów, bujnych malw, jaśminu i uśmiechał się.
Sabina niechętnie sięgnęła po topniejące zapasy. Miała dosyć mdlącej słodyczy soków i dżemów, dość kiszonych ogórków i kiszonej kapusty, która wywoływała biegunkę. Z gorzkim uśmiechem wyciągnęła z najgłębszego zakamarka słoik z porzeczkową miksturą, na którym czas osadził sporo kurzu. Nagle zastygła w pół gestu. Jej wzrok spoczął w miejscu zasłoniętym dotąd przez szklany pojemnik. Na półce leżał niewielki przedmiot owinięty kraciastą szmatką, taką samą, jakiej używała do zdobienia wecków. Sabina ostrożnie wyjęła go, odwinęła i zmartwiała. W zaczerwienionej dłoni leżał pistolet. Kawałek metalu, ukryty przed światem i gospodynią, lekko podrdzewiały ale wciąż groźny zdawał się Sabinie niczym z innego wymiaru. Straszna myśl jak nagła błyskawica rozjaśniła jej umysł. Ciężar skojarzeń, niejasnych podejrzeń wkradł się do serca, zatruwając je na zawsze, zrosił czoło, podciął nogi i kobieta runęła na kolana.
- Boże…! – zawyła nieludzko. Krzyczała tak, że wtórowały jej szklane słoiki, a Amos zza drzwi zaskomlał przerażony. Gdy zabrakło oddechu, wycelowała pistolet w drzwi, nacisnęła spust raz i jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze…

*

Świt zwiastował dzień szary i zamglony. Marianna stała blada w drzwiach komórki, wysoka, potargana, w nocnej koszuli i zapasce niedbale zarzuconej na grzbiet. Obok niej stał mąż Marianny uzbrojony w siekierę. Obydwoje spoglądali przerażeni na białowłosą kobietę z pistoletem w dłoni i szeroko rozwartymi ustami. U jej nóg skakał pies, skamląc i piszcząc radośnie, jak zwykle nieświadomy niczego.



*(łac.) Wodą i chlebem żyje pies
** (łac.) Strzeż się psa
Ostatnio zmieniony ndz 04 gru, 2016 przez Mariola Kruszewska, łącznie zmieniany 1 raz.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde