W pościeli

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Jabłoń

Kaziuk lubił noce. Były niczym plaster na obolałe odciski. Oddawał im pod opiekę swoją duszę cierpiącą równie mocno jak ciało. Dzień zmuszał do wysiłku, myślenia i zamartwiania się. W ciągu dnia rodziły się kłopoty, łamanie w krzyżu i wszystko, co złe. Po zachodzie słońca nadchodził krzepiący czas twardego, niczym niezmąconego odpoczynku.
Kaziuk miał sumienie krystalicznie czyste. Żył przykładnie, nie licząc zwyczajnych kłótni z Marianną i częstej degustacji Ryśkowego bimbru, toteż zasypiał jak głaz, spał jak głaz i wstawał z równie kamiennym pragnieniem życia.
Tym razem miało być inaczej.
Sen, nie wiedzieć czemu, nie chciał przyjść. Kaziuk, nienawykły do takiego stanu rzeczy, obracał się z boku na bok, rolując i bez tego kuse prześcieradło. Było dobrze po północy, kiedy w końcu zasnął, ale dopiero wtedy zaczęło się najgorsze. Koszmar objął we władanie Kaziukowy umysł i serce, zatruwając je wspomnieniami dawnych demonów. Miały łagodne oblicze ojca trzymającego królewskim gestem jabłko. Obsiadły cały dom, oborę i stodołę, rozsnuły się po polach, po ogrodzie, plując ogniem i jadem. Wszystkimi szparami wciskały się do środka. Wysysały martwy dobytek. W końcu zaległy nad śpiącym Kaziukiem, który z krzykiem usiadł na łóżku.
Duszące wizje niezdefiniowanych pojęć przykleiły mu włosy do czoła. Łapiąc powietrze jak ryba wyrzucona na piasek, pośpiesznie trzy razy nakreślił znak krzyża. Nie oprzytomniał od razu. Nim rozpoznał znajome rysy smutnej Madonny wiszącej nad nim od pięćdziesięciu lat na tym samym miejscu, wytrzeszczony oczy wypatrywały demonów. Kaziuk zsunął się z pomiętego posłania. Kościste kolana przylgnęły do chłodnych malowanych desek. Po wielekroć powtarzane słowa porannego pacierza nabrały nowego znaczenia. Kończące modlitwę amen wypowiedział z mocą i żarliwością neofity.
Za oknem cherlawy dzień wstawał leniwie. Marianna krzątała się w oborze wokół pierwszego udoju. Kogut raz po raz naglił gospodarza swoim obrzydliwie nieestetycznym zaśpiewem. Na gałęzi rosochatej jabłoni stukającej w szybę pysznił się jedyny bladoróżowy kwiat.
Kaziuk otworzył okno na oścież, przepędzając z kretesem wszystkie pobladłe upiory, wlał zimną wodę do emaliowanej miednicy i odważnie zanurzył w niej skołataną głowę.

Kiedy Marianna wróciła do mieszkania, Kaziuk kończył śniadanie. Skórką słoniny dzielił się z wiernie asystującym kotem. Nie uważał za stosowne wtajemniczać małżonki w senne koszmary.
- Jakoś dziś niezdrów jestem. – rzekł tylko, usprawiedliwiając poranne opóźnienie.
- A pewnie, pewnie. Ryśkowej chłop też niezdrów, ty pijusie jeden. Że też na was Bóg żadnej kary zesłać nie chce!
Słowa te, choć wypowiedziane w intencji zgoła odmiennej, przyniosły Kaziukowi ulgę i wlały otuchę w jego nadwątlone serce. Onegdaj z sąsiadem próbowali mocy świeżo pędzonego bimbru, a trzeba przyznać, że chodził i wchodził jak złoto! No tak, strachy na Lachy a Panu Bogu ogarek!
Rozgrzeszony wstał, podciągnął spodnie, nałożył starą maciejówkę na mokre jeszcze włosy i rzucił do Marianny:
- Trza w końcu jabłonkę wyciąć. Stara, przepróchniała do cna. Żadnego z niej pożytku. Parę jabłek, w dodatku robaczywych, ot, wszystko.
Marianna obróciła się z chlebem w jednej a nożem w drugiej ręce.
- Ty Boga w sercu nie masz?! Chcesz na nas jakie nieszczęście sprowadzić? Mało ci? Mało ci… - nie dokończyła jednak i z nagłą zaciętością zaczęła kroić grube kromki.
- Trza wyciąć, mówię. Nową jaką wsadzić. Teraz inne się sadzi, nowoczesne, takie co to jedno jabłko za pół kilo stanie. Ty się, Marianna, nie bój niczego. Dziadowe gadanie-bajanie, ot, wszystko. Naród ciemny był, telewizji nie miał, radia nie miał, do kościoła nie chodził, to wymyślał, żeby dzieci miał czym straszyć, co by grzeczniejsze były.
- Ty, Kaziuk, do kościoła dalej nie chodzisz, a w telewizji ino głupoty oglądasz, durnoty same, to i sam zdurniałeś! – wymachiwała nożem jak kosą. – Żeby cię pokręciło, stary dziadygo! Drzewa mi nie rusz! Rosło, to niech i dalej rośnie! Co ono tobie przeszkadza?
- A to przeszkadza, że całkiem wyschłe i nic nie rodzi! Na obrazę boską taka jabłonka! Wyciąć trza!
Marianna zaczerwieniła się z gniewu. Wysoka, potargana, z połyskującym ostrzem w dłoni i piorunami w ciemnych oczach, stanowiłaby realną groźbę, gdyby nie dwie łzy, które nagle wypełniły jej źrenice. Odwróciła się i zaczęła z niecodzienną starannością smarować pajdy chleba masłem roślinnym.
Kaziuk, jak przystało na mężczyznę, ze swarliwością żony umiał sobie radzić, ale wobec jej płaczu stawał się bezradnym. Odwrócił się więc i wyszedł czym prędzej. W szopie sprawdził palcem ostrość siekiery, zabrał wraz z nią szpadel i poszedł do ogródka.
Spojrzał na drzewo. Wyglądało piękniej niż zwykle, przyobleczone ledwo co w dziewiczą zieleń, wśród której ukrywały się nieliczne, drobne kwiaty zwiastujące kwaśne i rachityczne owoce. Drżało przy każdym powiewie kwietniowego wiatru, a może z lęku. Kaziuk w nagłym i niezrozumiałym dla siebie przypływie wzruszenia objął szarobrunatny pień i wsparł czoło na spękanej korze. Przypomniał sobie wspinaczki na sam czubek rozłożystej korony będącej masztem ogromnego żaglowca. Przypomniał sobie cierpkość pierwszych spadów ofiarowanych Mariannie za dwa całusy. Przypomniał sobie ojca przestrzegającego go przed połknięciem pestki. Uważaj, bo ci drzewo w brzuchu wyrośnie – zwykł mawiać, podając dorodną papierówkę. - Pamiętaj, synu, rosło tu, zanim my przyszliśmy; nie my je sadziliśmy, nie nam je ścinać.

Kaziuk przeżegnał się. Splunął w dłonie z nagłym postanowieniem. Ujął siekierę w silny uścisk, stanął w rozkroku. Zamachnął się, ale nagły strach zatrzymał go w pół gestu i tak trwał w zawieszeniu. Podniósł głowę. W oknie ujrzał pobladłą twarz Marianny. Jej cienkie wargi poruszały się szybko. Miotała przekleństwa, a może modliła się. Trzymając wciąż uniesioną za sobą siekierę, omiótł wzrokiem cały dom, świadka swojego siermiężnego życia.

*

Ojciec wzięli, co mu dali. Nie targował się, ugodowy był. A może do końca nie wierzył, że to będzie jego aż do śmierci. Jeszcze wiele lat po wojnie wyglądał przez okno, wypatrując powracającego Niemca, któremu zabrał dom. A dom murowany był, porządny, z ogródkiem i tą jabłonką, jedyną, jaka ocalała po szczątkowym pożarze. Okaleczona jak człowiek, szybko doszła do siebie i co rok rodziła soczyste papierówki. Kiedy Bóg zabierał do siebie kolejne nienarodzone, ojciec Kaziuka wychodził do ogrodu i bił głową o twardy pień, bluźniąc i złorzecząc światu. Zielone, niedojrzałe jabłka uderzały w ziemię.
Aż Bóg ulitował się nad przesiedleńcem i w pewien lipcowy poranek wybaczył mu.
Mały Kazio rósł zdrowo. Zamiast do kołyski ojciec wkładał go do bujbaczki z koca rozpiętego między konarami i modlił się żarliwie, wieszając wzrok na gałęziach. Często przerywał swoją zwyczajną gospodarską robotę, pędził co duch do ogródka, jakby jego obecność mogła coś zmienić, odpędzić złe przeczucia nagromadzone nad dzieckiem. Wówczas pochylał się nad niemowlęciem, przeganiał muchy z ucukrzonego cumelka i ufnie gładził chropawy pień drzewa.
Kiedy umierał, spokojnie przekazał żonie, synowi i synowej swoją ostatnią wolę. Nakazał dbać o gospodarstwo, wydzierżawić łąkę od Harapiuków, dokupić parę cieląt i raz do roku dawać na mszę za spokój jego udręczonej duszy. Na koniec spojrzał głęboko w oczy jedynakowi i uchwyciwszy słabnącymi dłońmi jego ramię, zakazał z zadziwiającą mocą kiedykolwiek ruszać jabłoni, która już wówczas krzywić się i słabnąć poczęła. Strzeże złego. – szeptał w gorączce, budząc przerażenie matki, która przeżegnawszy się trwożliwie, czym prędzej pobiegła po księdza.

Nie wiadomo, czy ojciec przekazał Kaziukowi słabowite geny, czy też Marianna felerną się okazała, dość, że potomków się nie doczekali. Lekarz z miasteczka, do którego Marianna udała się w desperacji, nie stwierdził żadnych zdrowotnych przeszkód, przynajmniej u Marianny. Nie pomogła kilkudniowa pielgrzymka do Świętego Wizerunku ani odczynianie uroków. Sąsiedzi podkpiwali z Kaziuka, baby dawały dobre rady Mariannie, a co mądrzejsi szeptali o ludzkim bądź boskim zasłużonym przekleństwie za grzechy nieokreślonych bliżej ojców. Sam Kaziuk pogodził się już był z faktem, że potomka się nie doczeka i gospodarka pójdzie na zmarnowanie w obce ręce albo i na państwo, tylko w Mariannie tlił się płomyk nadziei regularnie podsycany żarliwą modlitwą przed obrazem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy.
Aż przyszedł dzień, w którym Kaziuk podniósł rękę na jabłoń.

*

Ostrze siekiery zagłębiło się w suchym drewnie lekko, miękko, niemal przyjaźnie. Kilka kawałków kory poszybowało w niebo. Kaziuk zamachnął się po raz drugi. Różowe kwiaty osypały się na ramiona trzymające trzonek. Trzecie uderzenie utkwiło w żywej, wilgotnej masie. Marianna odeszła od okna, zakrywając dłonią usta. Kiedy wyjrzała ponownie, drzewa już nie było. Leżało bez skargi na ziemi pachnącej wiosną. Obok drzewa sterczały ku błękitowi korzenie powykręcane jak ramiona skazańca. Kaziuk stał znieruchomiały przy jednym z nich. Trzymał potłuczone szkło. W promieniach słońca lśniło złotym blaskiem.

*

Nie wiadomo, gdzie ojciec Kaziuka znalazł ów nieszczęsny zwitek. Może za piecem, gdy wymieniał kafle, może pod podłogą, kiedy kładł nowe deski. Zaoszczędzone na czarną godzinę banknoty przeleżały kilka lat w aptecznym słoju, otoczone gumką recepturką, nic nie wiedząc o wojnie, pożarze, zmianie gospodarzy, granic i ustroju. Może zapomniano o nich w popłochu wojennej przeprowadzki, a może wierzono, że po rychłym powrocie będą tu czekały na prawowitych właścicieli. Ojciec Kaziuka otwierał słój czterokrotnie. Za pierwszym razem, gdy przeliczał. Zbiegło to się z pierwszym poronieniem żony. Za drugim, gdy kupował konia od wojskowych. I za trzecim, kiedy zabrakło ziarna pod zasiew. Wtedy jego żona poroniła trzecie dziecko. Za czwartym razem ojciec Kaziuka roztrzaskał przeklęty słój i patrzył spode łba, jak gruby rulon wtacza się pod kosz z jabłkami. Wówczas, tknięty jakimś przeczuciem, chwycił słoik po marmoladzie. Wrzucił do niego nieszczęsne banknoty i zsuniętą z palca cienką, szczerozłotą obrączkę. Potem chwycił szpadel i wyszedł do ogródka.

*

Małe drzewko wyciągało niemowlęce gałązki ku słońcu. Jeszcze nie miało liści, pączki zaledwie. Kaziuk kopał zawzięcie wilgotną ziemię; po czole ściekał mu obficie pot, nabrzmiałe żyły prężyły się niebezpiecznie pod skórą. Gdy skończył, wrzucił do dołu ciemnobrązową butelkę po oranżadzie z rulonem banknotów i dwiema obrączkami w środku. Dopiero potem przygarnął delikatne drzewko czule jak dziecko i wkopał w życiodajny grunt.

Marianna stała w oknie i uśmiechała się.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Porzeczki


Porzeczki zawsze były kwaśne. Kwaśne na surowo i kwaśne po ugotowaniu w kompocie, choćby z dodatkiem niewiarygodnej ilością cukru. Co roku nabrzmiewały na rachitycznych gałązkach i Sabina co roku litościwie zdejmowała z krzewu cierpki ciężar. Mamrocząc pod nosem, przelewała szkarłatną miksturę do słoików. Ozdobione kraciastą szmatką wędrowały do ciemnej komórki i posłusznie zajmowały swoje miejsce w szklanym szeregu, cierpliwie czekając na przeterminowanie. Odmierzały lata chude i tłuste, drzemiąc pod warstwą kurzu. „Kiedyś się je wyrzuci” – myślała Sabina, ale „kiedyś” nie nadchodziło i kolejne zastępy wecków zasypiały na półkach.

*

- Kiedy ranne wstają zorze…
Niedziela toczyła się leniwie, zwyczajnie, jak dziesiątki bliźniaczych niedziel w życiu Sabiny. Poranny obrządek w lichym gospodarstwie - ot, kilka sztuk drobiu, które pozostały po wyprzedaży majątku, świąteczna jajecznica, wyprawa do sąsiedniego miasteczka na mszę, potem na cmentarz. Przemierzała te kilka kilometrów zawsze pieszo, niezależnie od pory roku i pogody. Lubiła bez pośpiechu patrzeć na zachodzące wokół zmiany w przyrodzie i w ludziach. Nowy płot, nowa jabłoń, rozebrana szopa stawały się znakami czasu, w jakim przyszło zmagać się młodej jeszcze kobiecie z samotnością, którą bezskutecznie próbował wypełnić czworonogi Amos. Amos był dużym, silnym, myśliwskim psem. Nie odstępował swej pani na krok, z rzadka tylko ulegając instynktowi łowcy i wymykając się na psie polowania. Wędrował z nią wszędzie, gdzie tylko mógł – na kartoflisko, do ogródka, do sąsiadów. Wybraniec losu, którego zazdrościć mogła bratnia społeczność podwórkowych kundli, zasypiał obok jej łóżka, wsłuchany w niespokojny oddech swej pani, niekiedy przerywany zduszonym szlochem. Amos niewiele rozumiał, ale swoim psim oddaniem starał się instynktownie osłodzić Sabinie smutek i zgryzotę. Teraz też dostojnie kroczył tuż za jej nogami obutymi odświętnie, przemierzając znajomą trasę.
- Pochwalony, Sabino.
- Pochwalony. Co tam dobrego, Marianno?
- A leci jakościś, Bogu dziękować. Antek zjechał do domu ze szkół, myślałam - trochi pomoże, bo roboty tera huk, ale niezdrów wrócił. Leży, a mu coś w piersiach gra aże dudni. Taki to i pożytek z tych ichnich nauk! W domu by ostał, to i chorobę na czas by się przegnało! Smalec nie pomógł. Tera to do dochtora by trza, ino kiedy? Sabino, a masz ty jeszcze z parę słoiczków tego malinowego soku? Nie dałabyś z parę? Bo tak trzęsie go febra jak osikowym drzewem. Przyjdę kiedy, odpłacę, pomogę w robocie…
- Nie ma o czym gadać, i tak sama nie przejem. Przyniesę z wieczora.
Dwa ludzkie szeregi jak kolorowe gąsienice sunęły z dwóch przeciwnych stron ku otwartym drzwiom kościoła. Nowo zakupiony dzwon obwieszczał parafianom i całemu światu dzień pański.
Nieopodal na pniu zwalonej akacji siedział Jędrzej. Siwa, długa przez cały policzek szrama szpeciła jego niemłodą twarz. Kiwał się w rytm sobie tylko znanej piosenki. Gdy spostrzegł Amosa, ożywił się. Przywołał psa do siebie, nęcąc skórką od chleba.
- No, jedz, chudyś jak kij, biedaku. Kości ci wystają z każdej strony. Pani niedobra, niedobra, jeść psu nie daje. Komórkę ma pełną sperki i innych dobroci, ale psu nie da, dla siebie trzyma. Aqua et panis est vita canis*
- Pochwalony, Jędrzeju. Nie grzeszylibyście, zwłaszcza pod kościołem. Obraza boska za takie złe słowo. Amos, zostań tu i zaczekaj na mnie.
- A pewno, że zostanie się ze mną, biedak. Ludzie to teraz tylko o sobie, ku sobie, do siebie, dla siebie! Pazerni się wszyscy zrobili, bo i bogaci się zrobili. Do kościoła chodzą, uszy wcześniej zatkawszy. W butach paradują, kiełbasy jedzą, psu nie dadzą. Cave canem!** Niejednemu już to mówiłem – mamrotał ze złością, po czym rzucił Sabinie na odchodnym - A ty poszukaj w komorze dobrze, poszukaj, mówię ci, może co i znajdziesz tam! I Bóg raczy wiedzieć, na dobre to czy na złe.

*

Sabina przekręciła klucz w kłódce. Oburącz odchyliła ku górze ciężką drewnianą sztabę okutą metalem, świadectwo porządnej ciesielki, pociągnęła ku sobie zluzowane drzwi i niechętnym wzrokiem omiotła ciemne pomieszczenie, w którym panował wzorowy ład – jedyne dziedzictwo poprzednich właścicieli. Nigdy nie lubiła tej komórki. Czuła się w niej jak w zanadto ciasnej koszuli. Przylegała do północnej ściany domu jakby inna, obca. Pachniała wilgocią, pleśnią i myszami, które nader chętnie wprowadzały się sobie znanym wejściem i ogryzały zasypaną w kopczyku marchewkę. U powały chybotała licha żarówka, symbol komfortu ofiarowanego Sabinie przez nowy ład polityczny. Oświetlała wiszące na sznurkach połcie słoniny. Na prowizorycznym regale obwieszonym girlandami czosnku zalegały od lat różnobarwne słoiki ze słodkimi sekretami lata, kilogramy ciasno upchanych ogórków, dyni, grzybów i wszelkiego dobra, jakim Bóg obdarzył skrzętną gospodynię.
- Piękna Karolcia wyszła nad rzekę i serce miała zmartwione, bo gdzieś wyjechał, hej, w kraj daleki, ten co był jej narzeczonym… – nuciła cicho.
Jej najcieplejsze myśli zawsze wędrowały ku niepozornym słoiczkom z malinami utopionymi w lepkim soku. Przypominały nieliczne w jej życiu radosne chwile, romantyczne niczym wyjęte z wiersza, przypominały człowieka pięknego jak malowanie, którego Pan upodobał sobie zabrać zaraz po ślubie, nie bacząc na rozpacz młodej wdowy. Znaleziono go w lesie, z kulą w głowie, jak w wojenny czas, choć ten od dobrych kilku lat odchodził do historii. Kolejne miesiące, cierpkie jak smak niedojrzałych porzeczek, upływały Sabinie na pielęgnowaniu chudoby i starzejących się rodziców, aż jedno po drugim odeszli do nieba tak cicho, jak cichym stawał się pustoszejący dom. I może ta cisza stała się nie do zniesienia, bo Sabina zdecydowała się wkrótce wyjść powtórnie za mąż za człowieka, który chodził za nią jak smutny cień, odkąd los zdecydował osadzić ją po przesiedleńczej tułaczce w tej poniemieckiej wsi na zawsze, wsi, która zdawała się być młodej kobiecie miastem. Bóg nie pobłogosławił parze i nie obdarował jej potomstwem, a i drugiemu mężczyźnie nie dane było zestarzeć się przy boku ukochanej; zmarł ledwie dwie wiosny potem, trawiony gruźlicą i zgryzotą, błagając przed śmiercią żonę o wybaczenie grzechów prawdziwych i wyimaginowanych. Straszne to były noce, gdy jego krzyk nieludzki zrywał kobietę z łóżka. Kazał jej wtedy zapalać wszystkie świece i przeganiać widma zastrzelonych ludzi, którzy wyciągali po niego ramiona.
- Wybacz, kochana, wybacz – krzyczał, zanosząc się krwawym kaszlem. – Idzie już po mnie, patrz! Nie pozwól, Sabino, ratuj!
Tuliła go wówczas z całych sił. Potem biegła do miasteczka po doktora albo po księdza, a bywało, że po obu naraz.
Sabina westchnęła cicho, odmówiła bezgłośnie modlitwę za bliskich i dalekich, których groby przykrywała obca teraz ziemia, i sięgnęła po słoiki z malinową słodyczą. Spoza komórki dobiegły ją szybkie kroki Amosa. Pies radośnie wspiął się przednimi łapami na drzwi, napierając na nie całym swoim ciężarem. Trzasnęły głucho o futrynę, trzasnęła opadająca sztaba, więżąc w środku przerażonego człowieka.
- Amos?
Sabina w lot pojęła grozę swojego położenia. Jeszcze spróbowała pchnąć drzwi, jakby nie dowierzając faktom i licząc na cud, ale cud się nie zdarzył.
- Jezu Chryste… - szepnęła, pokładając instynktownie całą swą ufność w Bogu. – Jezu Chryste, co teraz…?
Przysiadła na stołeczku i zawiesiła wzrok na żarówce. Za drzwiami skomlał winowajca, nie rozumiejąc, czemu pani nie wraca. Drapał w masywne drzwi i krótkim szczekaniem ponaglał właścicielkę. A ta nadal siedziała na zydlu, odganiając złe przeczucie. Przez głowę mknęły z prędkością światła skrajne emocje. Bóg nie opuści jej, przecież i tak zgotował smutny los, dlaczego jeszcze miałby przewidzieć tak bezsensowny koniec? A może właśnie dlatego, że ona, Sabina, nigdy Mu nie wybaczyła? Może powinna, jak Hiob, przełknąć gorycz i dziękować za czyściec życia doczesnego, zamiast wyrzekać i złorzeczyć światu? Umrzeć we własnej, klaustrofobicznej komórce, zamkniętej przez jedyną przyjazną istotę – to nie mieściło się w planach Sabiny. Umrzeć – tak, do tego była przygotowana od dawna, ale nie w taki sposób. Jeśli już, to we własnym łóżku, za dnia, najlepiej jesienną porą, mglistą, cichą, spokojną. Kobieta zerwała się gwałtownie z taboretu. W przypływie buntu podbiegła do drzwi, waląc w nie pięściami, ile znalazła sił w wątłych ramionach, kopiąc, nacierając całym ciałem i krzycząc nieludzkim głosem. Ciężkie drzwi, solidna robota, nie ustąpiły nawet o milimetr. Przerażony Amos odskoczył na bezpieczną odległość, ale szczekać nie przestał. W Sabinie obudziła się nadzieja.
- Tak, Amos! Przecież to mądre stworzenie… Amos, Amos, piesku, – krzyknęła, przyklękając przy futrynie – biegnij do Marianny, biegnij! No, leć po pomoc, piesku, leć! Mądry piesek, dobry piesek, no, leć do Marianny, wołaj pomocy! Wołaj!
Ale Amos nadal siedział pod drzwiami, szczekając i niczego nie rozumiejąc. Sabina rozpłakała się, a jej płacz zamienił się w wycie.
Nie wiadomo, jak długo trwał ten stan. W końcu szloch kobiety umilkł.
- Weź się w garść, weź natychmiast – szepnęła sama do siebie i rozejrzała po spiżarni jakby pierwszy raz.
Kamienne bielone ściany bez okien i solidne drewno sklepienia nie napawały optymizmem. Sabina opróżniła jedną z półek i wyrwała ją z regału. Naładowana nową dawką optymizmu i adrenaliny biła w drzwi deską tak długo, aż ta nie połamała się doszczętnie. Kolejny atak furii wyczerpał nadwątlone siły Sabiny. Ułożyła się zwinięta w kłębek pod ścianą i tak trwała w rozpaczy, póki sen nie przybył litościwie z pokrzepieniem dla ciała i ducha.
Przebudziła się, nie wiedząc, ile czasu upłynęło. Może noc cała, może kilka godzin. Żarówka nadal wypełniała bladym światłem ciasne pomieszczenie. Spod drzwi wsączała się bladość dnia. Kobieta zerwała się z podłogi, podbiegła do drzwi i pchnęła je w nadziei, że wszystko było jedynie snem, ale chłód metalowego okucia szybko przywrócił ją do rzeczywistości.
- „Ojcze nasz…” Marianna na pewno zaniepokoi się jej nieobecnością na niedzielnej mszy. Przyjdzie, zobaczy że dom otwarty, „jako i my odpuszczamy”, poszuka jej, najdzie… „Zdrowaś Mario, łaskiś pełna…” Wytrzymam, nawet kilka dni, wytrzymam, byle nie zwariować, byle nie zwariować, Boże, dopomóż mi grzesznej. Jest co jeść, i pić też jest, byle nie zwariować…
Amosa nie było za drzwiami, a może spał. Wokół dzwoniła cisza. Spod drzwi sączyła się wąska strużka dnia. Sabina wyłączyła światło i pozwoliła oczom przywyknąć do szarości pomieszczenia. Powiodła wzrokiem po półkach wypełnionych słoikami. „Starczy na miesiące” – pomyślała gorzko i wybrała ze złością słoik z malinami. Wypiła zawartość z pasją i nienawiścią, potem następny słoik i następny, aż sięgnęła po ostatni i rozbiła go wściekle o drzwi.
Czerwona maź ściekała powoli na ziemię upstrzoną kawałkami szkła. Nagła myśl jak błyskawica rozjaśniła umysł więźniarki. Sabina chwyciła kawałek szkła i zaczęła nim zdzierać wapno ze ścian w miejscu, gdzie jeden kamień przylegał do drugiego. Twarda spoina nie dawała jednak za wygraną i kobieta kolejny raz zapadła się w sobie.

*

Sabina przestała liczyć mijające godziny, dni i noce, które dla niej zamieniały się w miesiące i lata. Zaniechała desperackiego wołania, płaczu i walenia w drzwi. Żywiła się zawartością słoików, marchewką trzeszczącą piachem w zębach i resztkami nadziei, ożywającymi w rzadkich chwilach, gdy pod drzwi podbiegał Amos. Szczekał, wył i skamlał żałośnie, słysząc głos swej pani. Odpędzała złe myśli modlitwą zmieszaną z przekleństwami. Nie wierzyła, że tak ma skończyć się jej pracowite, nieszczęśliwe życie, w tym ciasnym, ciemnym grobie, śmierdzącym wilgocią, kałem, uryną i strachem. W głębi duszy czuła, że człowiek, ten wybrany, z którym miała iść obok, a który opuścił ją tak szybko, teraz spłaci swój dług wobec niej i wybłaga u Boga litość. Może dlatego, że przyśnił się jej ostatniej strasznej nocy. Był piękny, jak wówczas, gdy go poznała na weselu u Marianny, i tylko w czaszce przeświecała mała, okrągła dziura. Przechadzał się po ich ogródku wzdłuż szpaleru porzeczkowych krzewów, bujnych malw, jaśminu i uśmiechał się.
Sabina niechętnie sięgnęła po topniejące zapasy. Miała dosyć mdlącej słodyczy soków i dżemów, dość kiszonych ogórków i kiszonej kapusty, która wywoływała biegunkę. Z gorzkim uśmiechem wyciągnęła z najgłębszego zakamarka słoik z porzeczkową miksturą, na którym czas osadził sporo kurzu. Nagle zastygła w pół gestu. Jej wzrok spoczął w miejscu zasłoniętym dotąd przez szklany pojemnik. Na półce leżał niewielki przedmiot owinięty kraciastą szmatką, taką samą, jakiej używała do zdobienia wecków. Sabina ostrożnie wyjęła go, odwinęła i zmartwiała. W zaczerwienionej dłoni leżał pistolet. Kawałek metalu, ukryty przed światem i gospodynią, lekko podrdzewiały ale wciąż groźny zdawał się Sabinie niczym z innego wymiaru. Straszna myśl jak nagła błyskawica rozjaśniła jej umysł. Ciężar skojarzeń, niejasnych podejrzeń wkradł się do serca, zatruwając je na zawsze, zrosił czoło, podciął nogi i kobieta runęła na kolana.
- Boże…! – zawyła nieludzko. Krzyczała tak, że wtórowały jej szklane słoiki, a Amos zza drzwi zaskomlał przerażony. Gdy zabrakło oddechu, wycelowała pistolet w drzwi, nacisnęła spust raz i jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze…

*

Świt zwiastował dzień szary i zamglony. Marianna stała blada w drzwiach komórki, wysoka, potargana, w nocnej koszuli i zapasce niedbale zarzuconej na grzbiet. Obok niej stał mąż Marianny uzbrojony w siekierę. Obydwoje spoglądali przerażeni na białowłosą kobietę z pistoletem w dłoni i szeroko rozwartymi ustami. U jej nóg skakał pies, skamląc i piszcząc radośnie, jak zwykle nieświadomy niczego.



*(łac.) Wodą i chlebem żyje pies
** (łac.) Strzeż się psa


----------------------------------------------------------------------------------

Utwór ten można byłoby w zasadzie zakwalifikować jako nowelę – pozwalają na to zarówno
cechy kompozycyjne, jaki i struktura układu fabularnego, w którym można się doszukać
wszystkich charakterystycznych dla wspomnianego gatunku elementów (zawiązanie akcji, rozwinięcie, punkt kulminacyjny, perypetia, zakończenie). W zestawieniu ze swobodą
kompozycyjną opowiadania, nowela wymaga od piszącego precyzji i myślowego zdyscyplinowania. Niestety, współczesna proza najczęściej unika takiej samodyscypliny, co doprowadziło do niemal całkowitego zaniku gatunku nowelowego... Już choćby to sprawia,
że przynajmniej w oczach piszącego te słowa Porzeczkii ich Autorka zasługują na najwyższe uznanie.

Kompozycją przypominają Porzeczki klasykę gatunku. Zasadniczą fabułę poprzedza krótkie wprowadzenie, pełniące funkcję przedakcji, zamyka zaś analogiczne, podsumowujące akcję
zakończenie. Struktura ta jako żywo przypomina konstrukcję pozytywistycznych nowel Prusa (np. Kamizelki) czy Sienkiewicza (Janko Muzykant). Tylko w tych partiach tekstu narrator prezentuje świat utworu z szerszej, zewnętrznej perspektywy, dzieląc się z czytelnikami cząstką swojej wszechwiedzy. Cała zasadnicza fabuła pokazana zostaje natomiast z punktu widzenia głównej bohaterki – Sabiny. Jak refren przewija się w treści utworu motyw tytułowych porzeczek. Zabieg taki również należy do klasycznego repertuaru
chwytów nowelistycznych (określa się to mianem „motywu sokoła”).
Narrator Porzeczek bardzo oszczędnie dozuje wszelkie informacje, zostawiając wiele miejsca wyobraźni odbiorców. Jednocześnie jednak steruje ich krokami na tyle umiejętnie, że mimo
niedomówień wszystko wydaje się nieomal oczywiste.

Rzecz dzieje się w poniemieckiej wsi zasiedlonej przez polskich przesiedleńców. Główna bohaterka – Sabina – kobieta doświadczona przez los, po śmierci męża samotnie prowadzi liche gospodarstwo. Towarzyszy jej jedynie pies o imieniu Amos (narzuca się skojarzenie z imieniem jednego ze starotestamentowych proroków mniejszych, którego wizje
pełne są zapowiedzi nieszczęść wynikających z gniewu Bożego spowodowanego występkami Izraela). Pewnego dnia to właśnie pies przypadkowo zamyka ją w pełnej przetworów spiżarni. Mieszkająca na odludziu kobieta zdaje sobie natychmiast sprawę z grozy swego
położenia, ale początkowo łudzi się, że jej długa nieobecność zaniepokoi wreszcie kogoś
z sąsiadów i zostanie uratowana. Postanawia po prostu przeczekać te kilka dni, żywiąc się zgromadzonymi w spiżarni wiktuałami. Stopniowo jednak nadzieja zaczyna ją opuszczać. Nic nie dały podejmowane próby uwolnienia się z pułapki. Wtedy bohaterka przypadkowo znajduje na półce zawiniątko z pistoletem. Należał on zapewne do jej nieżyjącego męża.
Początkowo szarpie się z myślami, domyśla się, do czego mogła służyć broń, wreszcie, zdesperowana zaczyna strzelać...

Zakończenie pozostawia czytelnika w niepewności. Sam musi on sobie odpowiedzieć
na pytanie, czy bohaterka popełniła samobójstwo, czy też sąsiedzi, po rozbiciu drzwi komórki, znaleźli ją obłąkaną... Zakończenie to jest zresztą jedynie kwintesencją
sposobu prezentacji wydarzeń w całym utworze. Narrator bowiem dozuje
informacje bardzo oszczędnie, akcja, mimo niewielkich rozmiarów tekstu, rozwija się
bardzo powoli, zmierzając ku nieuchronnemu zakończeniu. Pod tym względem fabuła
Porzeczek sytuuje się bardzo blisko antycznej tragedii. Już na początku siedzący w pobliżu kościoła Jędrzej kieruje pod adresem głównej bohaterki – prorocze, jak się później okaże – słowa, by wystrzegała się psa (Jędrzej wypowiada je po łacinie) i radzące jej poszukać czegoś
w komorze. Słowa te stają się swoistą przepowiednią, która zaważy na losach Sabiny niczym
antyczne fatum.


Roman Bobryk
Ostatnio zmieniony pt 16 gru, 2016 przez Mariola Kruszewska, łącznie zmieniany 1 raz.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Malwy

Kiedy się urodził, szeroko rozwarł nozdrza i wciągnął w nie pierwszy, najwspanialszy zapach świata – mleka matki, którą ssało starsze rodzeństwo. Potem poznał inne wspaniałe zapachy – aromat rozgrzanej słońcem trawy, ciepłych rąk człowieka, wikliny. Wachlarz woni poszerzał się wraz z dorastaniem szczeniaka. Świat naszpikowany był zapachami, które młody pies chciwie wdychał i oswajał. Dochodziły z podwórek, ogrodów, pól i lasów, niektóre intrygujące, inne ostrzegawcze, jedne przykre, drugie nęcące, ale najpiękniejszym stał się zapach miękkich jak płatki malwy dłoni małej Gretchen Kügelgen. Pies rósł spowity tą aurą w błogim poczuciu szczęścia, bezpieczeństwa i niewzruszoności swojego miejsca na ziemi, ale cóż znaczą psie pragnienia albo i pragnienia jego pani wobec pragnień panów świata i historii?

Kiedy stary Kügelgen załadował na wóz wszystko, co mógł, łącznie z żoną i dziećmi, klepnął otwartą dłonią koński zad. Zwierzę ruszyło w swoją najdalszą drogę. Ocalona ojcowizna oddalała się niespiesznie, nie zważając na rozpaczliwy szloch córki wyciągającej ręce w kierunku szczeniaka. Gospodarz przyklęknął nad zwierzęciem, stawiając przed nim wypełnioną po brzegi miskę:
- I co ty na to, Reks, zostajesz tu, piesku, zostajesz – powiedział w swej twardej mowie, drapiąc psa za uchem. Potem nagłym ruchem zawiązał na szyi szczeniaka długi sznurek a drugi jego koniec przymocował do płotu. – Pilnuj domu, Reks, pilnuj, piesku. My tu niedługo wrócimy, tak, wrócimy do ciebie.

Ale Reks był tylko szczeniakiem i nie rozumiał, dlaczego chuda linka dławi go, gdy usiłuje dogonić swoich państwa, dogonić i wskoczyć na ciepłe kolana małej Gretchen.
Wkrótce do wozu Kügelgenów dołączyły kolejne. Kawalkada furmanek sunących z prędkością pogrzebowego konduktu zabrała ze sobą namiastki domów i wszystkie swojskie zapachy, których echo wsiąkło w mury, w płoty, w drzewa na długo. Ludzie szklistym wzrokiem żegnali pozostawione kilkanaście albo i kilkadziesiąt lat. Z oporem obracali twarze na zachód, gdzie czekało obce, nieznane, niechciane.

Nie wiadomo, jak długo tkwił przywiązany, żywiąc się na koniec larwami wygrzebanymi z ziemi popijanymi wodą z kałuż – był tylko niczego nieświadomym psem zdanym na ludzką niełaskę. Obserwował z coraz mniejszym zainteresowaniem przemarsz czołgów, maszyn, samochodów, konnych wozów. Słyszał podniesione głosy, terkot karabinów, płacz. Czuł zapach ludzkiego potu, intensywnego, bo przesiąkniętego strachem. Słabł, pogrążał się w otępienie.

Potem przyszli ludzie w zupełnie nowych zapachach. Pachnieli stepową trawą i wiśniowym sadem. Mówili niespiesznie, pieszczotliwie. Ich język przypominał śpiew, w którym brzmiała nieokreślona tęsknota i smutek. Przywieźli ze sobą tysiące nowych woni upchanych w walizkach i naprędce skleconych tobołkach, woni nieznanych wcześniej Reksowi. Wdychał je chciwie, z zaciekawieniem, choć czasami budziły w nim dziwny, niezrozumiały lęk.

Pewnego dnia czyjeś miękkie dłonie odwiązały z szyi Reksa duszący sznurek. Zwierzę spojrzało na dziewczynę i choć instynkt nakazywał mu uciekać jak najdalej od obcej, jakaś dziwna siła przykuła go do ziemi, której miał pilnować. A może po prostu nie pozwoliły mu na to nadwątlony siły?

I tak stali naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem i powonieniem. Nie wiadomo, czy Sabinę zdjęła litość nad osieroconym szczeniakiem, czy wspomnienie tamtego psa pozostawionego w oddalonej o półtora miesiąca jazdy pociągiem chacie, dość że pochyliła się nad Reksem i rzekła w swojej niezrozumiałej dla zwierzęcia mowie:
- Będziesz się nazywał Amos. I będziesz należał do mnie, rozumiesz?
Nowo nazwany zamachał energicznie ogonem, chociaż zapewne niczego nie pojął. Czuł jednak, że od tego momentu w jego życiu nastąpią zmiany.

Amos rozpieszczany przez Sabinę powoli zapominał o rodzinie Kügelgenów. Para nowych właścicieli gospodarstwa nie była tak skora do radości jak ich córka. Zwłaszcza starsza pani często popłakiwała i spędzała długie godziny, siedząc z nosem przyklejonym do okna. Czasem wywęszył silniejsze wspomnienie – a to zagubioną w ogrodzie lalkę Gretchen, a to spracowaną siekierę w drewutni. Wówczas przysiadał i cicho skomlał, a czujna Sabina drapała go na uchem:
- Nie płacz, piesku, teraz jesteś mój. A jak odnajdzie się Marysia, będziesz i jej. Ona jest malutka, będziesz musiał uważać, żeby jej nie zrobić krzywdy. A potem wszyscy wrócimy do domu, ale on jest bardzo, bardzo daleko.

Amos dorastał i mężniał. Często wymykał się z podwórka na samotne włóczęgi po polach i łąkach. Ziemia pachniała jeszcze skrzepłą krwią, prochem i spalenizną. Wszechobecny swąd wypełniał nozdrza Amosa nawet w odległym o parę kilometrów lesie, gdzie polował na chybkie zające albo ścigał dla zabawy rącze sarny. Wracając, wpadał niekiedy na sąsiednie podwórka, czyniąc jazgot wśród swobodnie drepcących kur, kaczek i gęsi. Nie wiedział, bo i skądże, że jest psem myśliwskim. Kiedy kolejny właściciel zaduszonej kaczki zjawił się u gospodarza z dowodem zbrodni w ręku, żądając odszkodowania, wówczas gospodarz sklecił psu budę, do której przywiązywał go łańcuchem, nader często odpinanym przez Sabinę. Jej matka zasiała wokół psiego locum wszędobylskie malwy. Panoszyły się w ogrodzie, pod murami domu, przy płocie niczym żywa tapeta, przypominając gospodyni utracony dom. Amos niekiedy zapuszczał się w gęste szeregi łodyg, czym ściągał na siebie jej gniew.

Dorastała także jego pani. Towarzyszył jej stale, gdzie tylko mógł. Pilnował przy pracy w polu, odprowadzał do kościoła, towarzyszył na spacerach, w których coraz częściej uczestniczyli obcy mężczyźni. Szczególnie jeden, którego zapachu Amos nie lubił, spędzał długie chwile obok Sabiny. Ale to zapach innego mężczyzny wybrała jego pani i wprowadziła pod swój dach. Amos lubił przebywać w jego pobliżu. To był zapach spokoju, pewności siebie i letnich malin, a jego pani rozkwitała w nim. Pewnego dnia męża Sabiny znaleziono martwego, z kulą w czaszce. A kiedy młoda wdowa przestała opłakiwać zły los, oddała rękę mężczyźnie, którego zapachu Amos tak bardzo nie lubił. Ale i on długo nie zagrzał miejsca u boku Sabiny, pomarli też jej rodzice, nie doczekawszy przyjazdu Marysi zagubionej gdzieś między wschodem a zachodem, tak że na koniec została ona jedna i jej pies.

Dni płynęły bliźniaczo podobne do siebie, leniwie, jak rzeka pod lodem. Aż przyszedł wieczór pachnący maciejką, krwią i strachem.

Amos, dawszy upust swym myśliwskim pasjom na sąsiednim podwórku, warował uwiązany za karę łańcuchem do budy. Bezksiężycowa noc okrywała czarnym kocem spracowaną wieś. Pies z westchnieniem ułożył łeb na ciepłej ziemi, Powieki ciążyły mu coraz bardziej, gdy nagle nozdrza uchwyciły złowróżbny zapach. To nie był żaden z dobrze mu znanych zapachów rodzinnej wsi, choć wymieszany ze znajomą wonią bimbru. Amos, wiedziony instynktem, zerwał się, zesztywniał i węszył zaniepokojony. Sierść na grzbiecie przybrała kształt ryżowej szczotki. Ostry zapach grozy obnażył mu kły i z gardzieli wydobył się chrapliwy sygnał ostrzegawczy.

Zobaczył ich, złowieszcze cienie wpełzające do domu jego pani. Teraz już cały był alarmem, wołaniem o pomoc, groźbą i rozpaczą. Łańcuch prężył się i opadał gwałtownie, pazury daremnie ryły ziemię. Amos słyszał zduszony krzyk, rechot, trzask łamanych sprzętów, brzęk szkła ale nade wszystko czuł kobiece przerażenie przepełniające znajome kąty. Naraz drzwi rozwarły się z hukiem i ujrzał w nich Sabinę. Rozczochrana, w białej, rozdartej koszuli do ziemi, pokrwawiona, z siekierą w dłoni przypominała upiora. Wybiegła na podwórze i pomknęła w kierunku ogrodu gęsto porośniętego szpalerami wysokich malw, krzakami porzeczek, agrestu i malin. Za nią wybiegły złowrogie cienie, gubiąc się w chwytających ich ubrania i skórę kolczastych gałęziach. Amos szarpał swoją niewolę, dławiąc się coraz chrapliwszym ujadaniem. Wtem zza węgła spiżarki wysunęła się biała postać. Skulona przebiegła niewielki dystans dzielący ją od ujadającego zwierzęcia i wśliznęła się przez wąski otwór do psiej budy. Amos stał na posterunku wiedziony jakimś atawistycznym impulsem. Intuicja podpowiadała mu, że żadnym gestem nie może zdradzić miejsca, w którym ukryła się jego pani. A ta, wtulona w liche, drewniane ściany, modliła się, ściskając zbielałymi dłońmi okrwawioną siekierę. Teraz miała na imię Trwoga, jak niegdyś, jak dawno temu na tamtej ziemi i w tamtej budzie. Wówczas też pragnęła stać się niewidzialną. I niewidzącą połyskujących w ogniu ostrzy siekier, wideł i kos. Zakotwiczony głęboko w pamięci, wypierany, spychany z dziecięcą naiwnością w baśniowy świat wizerunek piekła powrócił. Znów była małą, przerażoną Sabinią sikającą pod siebie ze strachu.

Amos trząsł się na całym ciele. Dygotał w nim każdy nerw, każdy włos sierści napięty do granic możliwości. Szczekał jeszcze długo po tym, jak ponure cienie uciekły w mrok, unosząc ze sobą woń grozy. Wówczas poczuł, jak drżące dłonie Sabiny usiłują odpiąć dławiący, bolesny ucisk z szyi. Ze zdziwieniem poczuł znajomy zapach krwi na jej palcach. Psiej krwi.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Wrzos

Pierwszy raz Witek ujrzał ją przez rozwarte drzwi wagonu siedzącą na worku baraboli. Stanowiła najpiękniejszy obraz, jaki chłopak widział do tej pory. Długie jasne włosy lśniły uplecione w warkocz i owinięte wokół głowy. Niebieska sukienka podkreślała fiołkowe oczy skupione na robocie. Obok niej klęczała dziewczynka, której wyłuskiwała wszy z rozczochranej blond czupryny. Młodsza naśladowała starszą, penetrując włosy lalce.
- Piękna Karolcia wyszła nad rzekę i serce miała zmartwione, bo gdzieś wyjechał, hej, w kraj daleki, ten co był jej narzeczonym… – nuciła cicho.
Sabina nie zwracała na niego uwagi, ani teraz, ani długo potem. Zajęta swoimi dziewczęcymi sprawami, pomaganiem ojcu i pocieszaniem ciągle płaczącej matki nie widziała płomiennych spojrzeń posępnego chłopca. Ale półtora miesiąca niespiesznej jazdy do domu, którego nikt wcześniej nie widział wystarczyło, by Witek zakochał się w Sabinie czystym, młodzieńczym, najbardziej trwałym uczuciem. Starał się być zawsze blisko niej, gdy pociąg wyludniał się na postojach w poszukiwaniu świeżej wody i jedzenia. Przypatrywał się jej wiotkiej, jeszcze dziewczęcej figurze, która lada dzień miała przeobrazić się w kobiecość, śledził bose stopy, łowił uśmiechy i smutki. Czasem nieśmiało próbował zagadnąć, raz nawet pomógł dźwigać wodę w nosiłkach, ale to nie sprawiło, że Sabina odróżniała go od setek innych smagłych przesiedleńców. To nie był dobry czas na miłość. Kiedy zaś zdarzyła się ta tragedia, dziewczyna zamknęła się w swoim smutku i nie zwracała uwagi na nikogo.
To było na którymś z dłuższych postojów. Tory oklejone kilkoma innymi stojącymi jeden za drugim pociągami wyglądały jak zastygła w formalinie gąsienica. Ziemia pachniała niekoszoną trawą, na którą wygnano krowy, kozy i konie. Wyszli i ludzie, dołączając do chóru wyrzekań, westchnień i przekleństw.
- A pilnujta tam Krasej, żeby się gdzie nie zapodziała! Dalij ją, dalij, pode choiny, lepsiejsza trawa tamuj!
- Mój, pani ładna, ino śpi i jęczy. A głowę to ma taką jak piec gorącą. Już on tej nowej Polski nie doczeka…
- Władyś, wody nie tykaj, zagniła może.
- Panie starszy, daleko jeszcze? Tylachna świata…
Dzieci biegały gromadami, śmiejąc się beztrosko, nie zdając sobie sprawy z powagi chwili. Biegała Sabina, biegała jej siostra, biegały dzieci Walczaków. Kto wymyślił zabawę w chowanego? Nieznana okolica oferowała wiele świetnych kryjówek. W jednej z nich siostra Sabiny ukryła się tak skutecznie, że jej nieobecność odkryto długi czas po tym, jak pociągi ruszyły każde w swoją stronę. Gdy na kolejnym postoju okazało się, że nie ma jej ani wśród Walczaków, ani w żadnym innym wagonie, matka otworzyła szeroko usta i tak trwała w rozpaczy, nie mogąc wydobyć krzyku.
Sabina nie pocieszała jej. Nie pocieszała ojca. I nikt nie pocieszał Sabiny. Słowa nie przyniosłyby otuchy, wręcz przeciwnie – mogłyby okazać się ciężkimi jak grzech śmiertelny, może nawet nie do przebaczenia. Ona sama wiedziała, że ponosi odpowiedzialność, zbyt wielką jak na jej wątłe kilkanaście lat. Między nią a rodzicami wyrósł mur milczenia. Nigdy nie powiedzieli jej słowa wymówki. Nie musieli.
Witek też stracił siostrę, dawniej. Zdjął jej dwuletnie ciało ze sztachety, kiedy banderowcy o świcie opuścili dymiącą wieś. Pochował razem z matką i bratem, których nie rozpoznał wśród dziesiątek porąbanych głów, nóg, rąk, korpusów. Ojciec ocalał, opijając tej nocy cielaka w dalekiej Dąbrówce, Witek ocalał ukryty na rozległym wrzosowisku. I tak zostali we trójkę – Witek, ojciec i krowa. Wjeżdżali w nowy świat bydlęcym wagonem. A nowa Polska przygarnęła przesiedleńców ze starej Polski perspektywą bogatych plonów, bitymi drogami, murowanymi domami z czerwoną dachówką. Do ostatniego wprowadzili się właściciele krowy, która ocaliła jednego z nich. Zadecydowało o tym siano pozostawione przez poprzedniego gospodarza dla poprzedniego bydlęcia, mało widać wartościowe w ocenie szabrowników.

Od Sabiny dzieliło Witka kilka gospodarstw i całe morze udręki. Snuł się za nią jak cień, coraz bardziej ponury i przygnębiony, a ona obrzucała go najpierw obojętnym, potem nieprzychylnym spojrzeniem. Towarzyszył jej pies, spoglądający nieufnie, powarkujący z cicha, czym potęgował jego zgryzotę. Po jakimś czasie pojawił się u jej boku mężczyzna, obcy ale piękny jak z obrazków sprzedawanych na odpustach – ciemnooki i ciemnowłosy, krzepki, wypomadowany, rumiany, uśmiechnięty. Mówiono, że piastował wysokie funkcje w urzędzie pobliskiego miasteczka. Przylgnął do niej jak do wrzosowego miodu i nie minęło pół roku, a dzwony kościelne obwieściły światu radosną nowinę. I tylko Witek wył niczym ranne zwierzę schowany przed ich szczęściem w stodole z butelką Ryśkowego bimbru.
O mężu Sabiny różnie we wsi gadano, wiadomo, jak to o obcym – a to, że razem z innymi zgwałcił i zabił młodą Niemkę w miasteczku, którego rychło miał zostać burmistrzem, a to, że z Ruskimi trzymał i strzelał do partyzantów, a to że ręce ma za delikatne do roboty w polu, ale czy to można dawać wiarę złym, zazdrosnym językom? Dziewczyna świata poza mężem nie widziała, a on, czuły i delikatny, niemal nosił ją na rękach. Zamieszkali u Sabiny, która nie chciała opuścić starzejących się rodziców i ciągle czekała na powrót Marysi. Świeżo upieczony małżonek dzielił dzień między pracę w urzędzie, kłusownictwo i pomoc w gospodarstwie.
Witek chodził jak struty. Coraz więcej pił i coraz więcej palił, nowego papierosa odpalając od poprzedniego. Często wymykał się do lasu i nie wracał przez kilka dni. Przestał chodzić do kościoła, żeby nie patrzeć na tryskającą szczęściem Sabinę. W domu też nie lubił przebywać. Ojciec coraz częściej powtarzał jak mantrę:
- Skończyłbyś wreszcie z tym, wiem, po co i z kim łazisz po lasach. Milicja też pewnikiem wie. Jeno patrzeć, jak w drzwi zakołaczą, za łeb wywloką. Nie na twoją głowę politykowanie.
- Ja nie politykuję.
- Ino co?
- Walczę.
- O co? Z kim? Karabin rzuć, wojna się skończyła. Nie zauważyłeś? Mało ci nieszczęść? Siedź na tyłku. Gospodarki pilnuj, bo pójdzie na zmarnowanie. Tu mi jesteś potrzebny i tej ziemi.
- No przeca siedzę tu, nie w lesie. Ojcu pomagam, tak? W łóżku się wygrzewam, nie w ziemiance, tak? Wstyd i sromota dla mnie tylko z tego.
- Wstyd to nie pracować, darmo chleb cudzy jeść. Rodziny swojej nie mieć to też nie po bożemu.
- O, już, zaczyna się…
- Baby ci trza.
Witek złościł się wówczas i uciekał do swojej roboty. Ale gdy wracał, ojciec też wracał do przerwanej rozmowy.
- Baby ci trza, mówię. Spójrz na Mariannę – krzepka, zdrowa dziewucha, dziecków wiela ci narodzi. Abo popatrzaj na Kaśkę od Walczaków – niczego jej nie brakuje. Kto się tobą zajmie? Kto zajmie gospodarką? Ja stary, ostaniesz niedługo sam jak ten palec.
Słowa jego okazały się prorocze i Witek niebawem pochował staruszka setki kilometrów od jego żony i córki.

*

Głuchy strzał dobiegł uśpioną wieś nad ranem. Niewielu się nim przejęło. Do strzałów wszyscy zdążyli się przyzwyczaić, a czas, choć już niewojenny, nadal pachniał prochem. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wypuszczał się samopas dalej niż do granic wsi. Pomyślano optymistycznie, że to kłusownik pozbawił życia kolejnego jelenia. Albo dzika szkodnika. Dopiero w południe gruchnęła wieść, że zabito nowego burmistrza. Podejrzewano Werhwolf, partyzantów, pijanych Ruskich i bandy szabrowników, czyli każdego. Szukaj wiatru w polu, mówiono. Człowieka szkoda, taki młody był, aktywista, i żony jego szkoda dopiero co poślubionej. Gdy go grzebano, na smutną ceremonię przybyli smutni panowie w smutnych garniturach. Zatroskani ściskali dłoń młodej wdowy, obiecując rychłe wykrycie bandyty, który podniósł rękę na władzę ludową.
- Nie płaczcie – grzmiał jeden z nich. – Nie łez potrzebuje Polska, ale waszej pracy, siły i ofiarności. Wróg jak hydra podnosi łeb, ale my ten łeb jeden po drugim zetniemy! Sierpem naszym zetniemy! Bądźcie jak te kamienie przy drodze, twardzi i niezłomni, bądźcie jak te skały nieugięci. Wy teraz jesteście budulcem nowej, socjalistycznej ojczyzny, jej fundamentem, jej solą. Nie wolno wam poddawać się, nie wolno wam płakać!
Sabina nie płakała, zastygła w bólu. Płakał Witek.

*

Tamten szary świt wstawał powoli, wygrzebując się z mgły leniwie i niechętnie jak spod ciepłej pierzyny. Witek zarzucił na plecy płócienny worek i wyszedł do lasu. Rześkie powietrze wciskało się za kołnierz, kleiste liście przytrzymywały za kaftan. Rozbudzone ptaki ponaglały słońce. Jego pierwsze promienie dźgnęły ziemię niczym bagnetem, ześlizgując się po bruzdach świeżo rozoranych kłami dzików.
Witek nie miał ostatnio szczęścia. Zastawione wnyki wciąż pozostawały puste.
Ujrzał go na skraju wrzosowiska. Burmistrz Stanisław Gutakowski, piękny jak marzenie panny na wydaniu, wyprostowany, dumny maszerował pewnie przed siebie piaszczystą drogą w kierunku miasteczka. Ręce trzymał w kieszeniach. Pogwizdywał wesoło. Przerzucona przez ramię skórzana torba obijała mu udo.
Witek zacisnął zęby i odwrócił się prędko, chcąc schować się w zaroślach. Nie zdążył. Dobiegł go szyderczy śmiech:
- O, pan amant! Czego tu szuka? Sabina w domu, jeszcze śpi, noc miała pracowitą.
Witek poczuł, jak gotuje się w nim krew. Splunął pod nogi i odwrócił. Chciał pójść dalej, lecz jakaś siła kazała mu stać w miejscu.
- Co, zazdrośnik? Ona nie dla ciebie, prostaku. Śmierdzisz gnojem.
Słońce rozgarnęło chmury. Na wrzosowisku zamigotały diamentowe naszyjniki pajęczyn. Witek obrócił się z wykrzywioną twarzą w kierunku burmistrza.
- Żeby nie ona, żeby nie ona, już dawno żarłbyś piach… ty czerwona żydowska gnido! – rzekł, zaciskając bezwiednie pięści z taką siłą, aż zachrzęściły.
- No, dalej, gównojadzie – w dłoni mężczyzny błysnął pistolet – dalej, parobku! Umiem się rozprawiać z takimi jak ty kozaczkami. Kilku z nich już wysłałem na tamten świat, teraz ty, jak widzę, chcesz do nich dołączyć.
- Takiś mocny, z bronią w ręku. Tak, wy potraficie zabijać, tchórze. Najlepszych chłopaków, najlepszych…
- Szkoda, że ty do nich nie dołączyłeś. Ale co się odwlecze…
- Bóg cię pokarze, morderco, jak ludzie nie zdążą.
Głośny śmiech odbił się od ziemi i uniósł nad polami. Słońce przeglądało się w lśniącej lufie.
- Ludzi się nie boję, a z Bogiem też sobie poradzimy. Cham jesteś to i pewno nie słyszałeś, że Boga nie ma. Wiejskie zabobony. Ale i te niedługo wyplenimy nie prośbą to groźbą. A teraz chodu mi stąd, głupi parobku, i żebym cię więcej nie spotkał na mojej drodze, bo możesz nie mieć tyle szczęścia. Pozdrowię od ciebie Sabinkę, jak wrócę na noc.
Jeszcze donośniejszy od poprzedniego rechot rozległ się nad lasem, mieszając z dźwiękami wstającego dnia. Odbijał się od setek drzew aż zwielokrotniony echem powrócił, krwawiąc uszy Witka. Poczerwieniał, uniósł zaciśnięte pięści i ruszył w kierunku uzbrojonego mężczyzny.
- Ty sukinsynu…
Mocne kopnięcie w brzuch przygięło Witka ku ziemi. Kolejne, mocniejsze jeszcze, tym razem pod żebra, powaliło na kolana. Trzecie rozcięło policzek. Czerwone krople zabarwiły ścieżkę. Mężczyzna zwinął się w kłębek, sycząc z bólu. Leżąc na ziemi chwycił w dłonie piach, jakby chciał przytrzymać osuwającą się półprzytomnie drogę. Nagłym ruchem obrócił się i sypnął nim w oczy napastnika. Burmistrz zawył. Oślepiony przyłożył ręce do oczu. Witek przestał jęczeć. Zebrawszy wszystkie nadwątlone siły zerwał się i ujął uzbrojone przeguby w swoje żylaste dłonie. Pistolet błyskawicznie przechodził z rąk do rąk. Nie pamięta, jak długo trwała szamotanina ani kto pociągnął za spust. A może tylko nie chciał pamiętać. Obraz wykrzywionej zdziwieniem twarzy burmistrza miał mu towarzyszyć do końca jego ziemskiej wędrówki, podobnie jak obraz osuwającego się bezwładnie ciała, jak charczenie konającego, jak zapach świtu nad wrzosowiskiem. Zostawił go tak leżącego na fioletowym kobiercu. Wiedziony rozpaczą i przerażeniem dowlókł się pod dom Sabiny, krwawiący, z pistoletem w ręku, cudem przez nikogo niezauważony. Chciał rzucić się do stóp tej, przez którą tyle wycierpiał i błagać, by go zastrzeliła, mężobójcę, z tej samej broni, by skończyła wreszcie jego udrękę. Kiedy jednak skrzypnęły drzwi, przerażony czmychnął do przybudówki, która okazała się spiżarnią. Dygotał na całym ciele. Przez szpary obserwował Sabinę przygotowującą się do porannego udoju. Biła od niej radość. Nuciła coś pod nosem, może Godzinki. Kiedy zniknęła z wiadrami w oborze, wyjął z kieszeni nieszczęsny metal, owinął jakąś szmatką i wrzucił za stojące w szeregach słoiki.

*

Drugie małżeństwo Sabiny było małżeństwem z rozsądku. Po śmierci ojca cały obowiązek utrzymania gospodarki spoczął na jej kobiecych barkach. Matka prawie nie wstawała przykuta z krzesłem do okna. Wciąż wypatrywała przybycia zaginionej córki, ale wcześniej przyszła śmierć. Witek zrazu nieśmiało, potem coraz bardziej otwarcie ofiarowywał jej swoją sąsiedzką pomoc, którą przyjmowała z niechęcią. Pewnego wieczoru odwdzięczyła mu się, oddając swoje ciało, a wkrótce potem rękę; nigdy jednak nie odwzajemniła uczuć. Kiedy umierał na płuca przetrawione gruźlicą i nikotyną, często krzyczał coś w gorączce i wciąż błagał o przebaczenie. Wybaczyła mu jego miłość, bo czyż była w niej jakaś wina?
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Trawa

August stał w progu i odprowadzał wzrokiem konny wóz, który wywoził rodzinę Kügelgenów w głąb nieznanej ojczyzny. Jedyne oko przesłoniła mgła. Słyszał płacz małej Gretchen Kügelgen i pochlipywanie stojącej tuż za nim żony. Wczepiona w matczyną spódnicę dziewczynka machała w kierunku odjeżdżających.
- Z Bogiem – dobiegł go głos ojca – i do rychłego powrotu.
Stary Günter splunął, odwrócił się i podpierając laską, zniknął w drzwiach. Po chwili dało się słyszeć jego chrapliwe śpiewanie wysławiające Boga i Jego nieskończone miłosierdzie. August unikał wzroku żony.
- Na co czekamy? – spytała Marie, przełykając łzy – Wyrżną nas, wymordują! Niech tu sobie siedzi, niech go zastrzelą, ja dzieci nie dam na zatracenie – i odwróciwszy się gwałtownie aż spódnica zafurkotała, wróciła do codziennego trzaskania garnkami.
- Dokąd, Marie, dokąd? – pytanie, zawieszone kilka tygodni temu, ciągle czekało na dobrą odpowiedź.
August nadal stał w progu, żegnając w duchu sąsiadów, którzy porzucili płot, dym z komina, biel śniegu na gałęzi uśpionej papierówki, zapach zboża i świeżo koszonej trawy, groby rodziców, groby dziadków. Nie miał złudzeń, że kiedykolwiek ich jeszcze zobaczy. W oddali dobiegało go artyleryjskie dudnienie nieubłaganie zbliżających się zmian.

*

Kolejne dni podszyte lękiem mijały na wyczekiwaniu nieuchronnego. W końcu nadjechało zielonym pickupem w porze obiadu. Miało postać czterech żołnierzy i jednego cywila. August otworzył im drzwi, zanim zaczęli w nie łomotać.
- Ruki wwierch! Wy, esesmani! – wrzasnął na powitanie jeden z sołdatów o skośnych oczach – Bystriej, bystriej. Co, starik, ty nie ponimajesz, a? – podbił lufą automatu łokieć Güntera. Wytrącona laska poturlała się po podłodze. Córka Augusta krzyknęła i zaniosła się płaczem. – Orużie u was jest? Ra ta ta ta?
- Nie mamy żadnej broni – cicho odezwał się August, kręcąc przecząco głową.
- No, sprawdzimy. Dawaj, Pietia.
Wyciągnięte gwałtownie szuflady wylądowały z trzaskiem, rozsypując sztućce. Zadzwoniły pokrywy garnków, kufrów, skrzyń. Obraz z wizerunkiem Ukrzyżowanego modlącego się w Ogrójcu głucho uderzył o podłogę. Fruwały ubrania, ręczniki, pościel wydobywane bez ceregieli z szafy. Rozpruta pierzyna uwolniła puch, który wyleciał oknem i miękko osiadł na trawniku. W przepastnych kieszeniach podniszczonych mundurów zniknął zegarek i kilka srebrnych monet. Gdy w ślad za nimi powędrował złoty łańcuszek z krzyżykiem, Günter syknął przez zaciśnięte zęby:
- Złodzieje! Bandyci!
Rosjanin w cywilnym ubraniu rozsiadł się bezceremonialnie na krześle. Spokojnie skręcił papierosa.
-Oj, starik, starik, my nie bandyci. To wy bandyci. I wojna wasza bandycka. A my tiepier nauczymy was, żeby ruki nie podnosić więcej na rodinu naszu. No, popamiętacie wy nas. – zaciągnął się dymem, zakaszlał. – Ty – wskazał palcem na Marie i bulgocący garnek – dawaj jeść.
Wystraszona kobieta podbiegła do kuchni. Odkręcona tyłem czuła na sobie wzrok wygłodniałych żołnierzy. Drżącymi rękami posłusznie nalała gorącego kapuśniaku do pięciu talerzy. Odkroiła sążniste pajdy chleba i położyła je na stole, czym prędzej usuwając się pod ścianę. Trzęsąc się ze strachu, na próżno starała się uspokoić szlochająca córkę.
Mijały ciężkie minuty przerywane głośnym siorbaniem.
- Co macie na górze? – beknął na koniec sołdat o azjatyckich rysach, wskazując schody lufą karabinu. – Ty prowadź! – pchnął Marie, nie czekając na odpowiedź. Za nimi poszedł drugi z żołnierzy, rozwiązując sznurek podtrzymujący w miejsce pasa spodnie. Pozostali rozparci na ławie nieśpiesznie palili papierosy.
- Znajesz ty, starik, wy ubijać nas, wy mi brata ubili i jego żonę, i jego rebionka, taki maleńki był. A potem spalili dom. I inne domy, całą wieś. A tiepier ja tu kamandir. Ty i ty – cywil wskazał nogą na Augusta i jego syna – do samochodu!
August złożył dłonie jak do modlitwy.
- Panie oficerze, błagam, to jeszcze dziecko! Karabinu nigdy w ręku nie miał, on niewinny. Nie zabierajcie go, panie oficerze. Pozwólcie mi na chwilę wyjść, ja tylko do spiżarni, zaraz coś przyniosę.
August wrócił po chwili, niosąc dwie butelki bimbru i pęto kiełbasy, które zostały przyjęte z uznaniem.
- Dobre, wszystko przynieś. Ty chłopak poszoł won. Nu, a ty dawaj, dawaj, pojedziesz z nami – pchnął lufą plecy Augusta. Na górze krzyk Marie mieszał się ze śpiewną, rosyjską mową.

*

Myła się długo, dokładnie. Już nie płakała. Potem pozbierała porozrzucane ubrania, składając je z niezwykłą starannością. Günter nie patrzył na synową. Zbijał połamane szuflady i krzesła, mamrocząc przekleństwa. Kiedy w mieszkaniu zapanował jako taki ład, wyjął z kuchennego kredensu pudełko z herbatą. Włożył weń swą kościstą dłoń i po chwili triumfalnie pokazał zwitek banknotów.
- Trzeba lepiej ukryć – rzekł, wpychając rulon do aptecznego słoja. Kiedy wychodził stukając laską, Marie obrzuciła go nienawistnym spojrzeniem.
Czekała na męża, nie mogła bez niego wyjechać. Tygodnie upływały jej na ciągłym wypatrywaniu i strachu. Nie pozwalała dzieciom opuszczać domu, gotowa w każdej chwili uciec do lasu. Każdego wieczoru modliła się żarliwie przed obrazem Najświętszej Panienki o cud. I pewnego dnia cud nastąpił. August wrócił, wychudły, przybity wieściami o nowym ładzie świata. Z robót przy załadunku szabrowanej fabryki wróciło także kilku innych gospodarzy. Nie wszystkie jednak modlitwy zostały wysłuchane.
- Musimy wyjechać, tato. – tłumaczył łagodnie, przeżuwając chleb - Tu nie możemy zostać. Wysiedlają całe wsie, całe miasta. Wszystko zabierają. Ruskie tu wrócą, wrócą i zostaną. Musimy wyjechać, póki jeszcze pora. Trzeba wziąć, co można, resztę ukryć gdzie na ten czas.
- Zamilcz! Chcesz zostawić ojcowiznę to jedź, ale beze mnie. Ja tej ziemi i tego domu nie oddam. Przypilnuję. Nie pójdzie na zmarnowanie! – Günter z mocą stukał laską w drewnianą podłogę, aż pojawiły się wgłębienia. Czerwony z gniewu wyszedł na podwórko i pogłaskał płot, jakby chciał go upewnić, że jest w dobrych rękach.
Kiedy August z żoną i dziećmi popchnął objuczony wózek, nie wyszedł przed próg.

*

Widok był dość komiczny. Kilku uzbrojonych żołnierzy ciągnęło na sznurku dorodnego wieprzka, który stawiał tęgi opór. Silne kopniaki dodawały mu animuszu. Kwiczał i próbował iść własną drogą jakby przeczuwając, że ta będzie jego ostatnią. Kiedy zamknęły się za nim wrota stodoły, rozległ się strzał i kwik umilkł. Po pewnym czasie wierzeje wypuściły kłąb dymu i żołnierza, który nieśpiesznie podszedł do sąsiedniego ogrodzenia.
Czerwonoarmista przerzucił pepeszę na plecy i zaczął wyłamywać płot. Równy rząd sztachet zaskrzypiał, zachwiał się. Dumne, proste deski wyheblowane i wygładzone ręką ojca Güntera pochyliły się ku niechybnemu upadkowi. Kilka silnych kopnięć dopełniło dzieła. Płot pokłonił się w pożegnalnym geście wybiegającemu z domu gospodarzowi.
- Ty złodzieju, ty draniu – wołał trzęsącym się z oburzenia głosem – zostaw to!
Kuśtykając i wymachując laską szedł dziarsko w kierunku żołnierza. W połowie drogi zatrzymał się, rozwarł szeroko ramiona i runął na trawę, barwiąc ją na czerwono. Sołdat ponownie zarzucił pepeszę na plecy, podniósł wyłamane ogrodzenie i splunąwszy poszedł w swoją stronę.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde