Opowiadanie 4. Wrzos

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Wrzos

Pierwszy raz Witek ujrzał ją przez rozwarte drzwi wagonu siedzącą na worku baraboli. Stanowiła najpiękniejszy obraz, jaki chłopak widział do tej pory. Długie jasne włosy lśniły uplecione w warkocz i owinięte wokół głowy. Niebieska sukienka podkreślała fiołkowe oczy skupione na robocie. Obok niej klęczała dziewczynka, której wyłuskiwała wszy z rozczochranej blond czupryny. Młodsza naśladowała starszą, penetrując włosy lalce.
- Piękna Karolcia wyszła nad rzekę i serce miała zmartwione, bo gdzieś wyjechał, hej, w kraj daleki, ten co był jej narzeczonym… – nuciła cicho.
Sabina nie zwracała na niego uwagi, ani teraz, ani długo potem. Zajęta swoimi dziewczęcymi sprawami, pomaganiem ojcu i pocieszaniem ciągle płaczącej matki nie widziała płomiennych spojrzeń posępnego chłopca. Ale półtora miesiąca niespiesznej jazdy do domu, którego nikt wcześniej nie widział wystarczyło, by Witek zakochał się w Sabinie czystym, młodzieńczym, najbardziej trwałym uczuciem. Starał się być zawsze blisko niej, gdy pociąg wyludniał się na postojach w poszukiwaniu świeżej wody i jedzenia. Przypatrywał się jej wiotkiej, jeszcze dziewczęcej figurze, która lada dzień miała przeobrazić się w kobiecość, śledził bose stopy, łowił uśmiechy i smutki. Czasem nieśmiało próbował zagadnąć, raz nawet pomógł dźwigać wodę w nosiłkach, ale to nie sprawiło, że Sabina odróżniała go od setek innych smagłych przesiedleńców. To nie był dobry czas na miłość. Kiedy zaś zdarzyła się ta tragedia, dziewczyna zamknęła się w swoim smutku i nie zwracała uwagi na nikogo.
To było na którymś z dłuższych postojów. Tory oklejone kilkoma innymi stojącymi jeden za drugim pociągami wyglądały jak zastygła w formalinie gąsienica. Ziemia pachniała niekoszoną trawą, na którą wygnano krowy, kozy i konie. Wyszli i ludzie, dołączając do chóru wyrzekań, westchnień i przekleństw.
- A pilnujta tam Krasej, żeby się gdzie nie zapodziała! Dalij ją, dalij, pode choiny, lepsiejsza trawa tamuj!
- Mój, pani ładna, ino śpi i jęczy. A głowę to ma taką jak piec gorącą. Już on tej nowej Polski nie doczeka…
- Władyś, wody nie tykaj, zagniła może.
- Panie starszy, daleko jeszcze? Tylachna świata…
Dzieci biegały gromadami, śmiejąc się beztrosko, nie zdając sobie sprawy z powagi chwili. Biegała Sabina, biegała jej siostra, biegały dzieci Walczaków. Kto wymyślił zabawę w chowanego? Nieznana okolica oferowała wiele świetnych kryjówek. W jednej z nich siostra Sabiny ukryła się tak skutecznie, że jej nieobecność odkryto długi czas po tym, jak pociągi ruszyły każde w swoją stronę. Gdy na kolejnym postoju okazało się, że nie ma jej ani wśród Walczaków, ani w żadnym innym wagonie, matka otworzyła szeroko usta i tak trwała w rozpaczy, nie mogąc wydobyć krzyku.
Sabina nie pocieszała jej. Nie pocieszała ojca. I nikt nie pocieszał Sabiny. Słowa nie przyniosłyby otuchy, wręcz przeciwnie – mogłyby okazać się ciężkimi jak grzech śmiertelny, może nawet nie do przebaczenia. Ona sama wiedziała, że ponosi odpowiedzialność, zbyt wielką jak na jej wątłe kilkanaście lat. Między nią a rodzicami wyrósł mur milczenia. Nigdy nie powiedzieli jej słowa wymówki. Nie musieli.
Witek też stracił siostrę, dawniej. Zdjął jej dwuletnie ciało ze sztachety, kiedy banderowcy o świcie opuścili dymiącą wieś. Pochował razem z matką i bratem, których nie rozpoznał wśród dziesiątek porąbanych głów, nóg, rąk, korpusów. Ojciec ocalał, opijając tej nocy cielaka w dalekiej Dąbrówce, Witek ocalał ukryty na rozległym wrzosowisku. I tak zostali we trójkę – Witek, ojciec i krowa. Wjeżdżali w nowy świat bydlęcym wagonem. A nowa Polska przygarnęła przesiedleńców ze starej Polski perspektywą bogatych plonów, bitymi drogami, murowanymi domami z czerwoną dachówką. Do ostatniego wprowadzili się właściciele krowy, która ocaliła jednego z nich. Zadecydowało o tym siano pozostawione przez poprzedniego gospodarza dla poprzedniego bydlęcia, mało widać wartościowe w ocenie szabrowników.

Od Sabiny dzieliło Witka kilka gospodarstw i całe morze udręki. Snuł się za nią jak cień, coraz bardziej ponury i przygnębiony, a ona obrzucała go najpierw obojętnym, potem nieprzychylnym spojrzeniem. Towarzyszył jej pies, spoglądający nieufnie, powarkujący z cicha, czym potęgował jego zgryzotę. Po jakimś czasie pojawił się u jej boku mężczyzna, obcy ale piękny jak z obrazków sprzedawanych na odpustach – ciemnooki i ciemnowłosy, krzepki, wypomadowany, rumiany, uśmiechnięty. Mówiono, że piastował wysokie funkcje w urzędzie pobliskiego miasteczka. Przylgnął do niej jak do wrzosowego miodu i nie minęło pół roku, a dzwony kościelne obwieściły światu radosną nowinę. I tylko Witek wył niczym ranne zwierzę schowany przed ich szczęściem w stodole z butelką Ryśkowego bimbru.
O mężu Sabiny różnie we wsi gadano, wiadomo, jak to o obcym – a to, że razem z innymi zgwałcił i zabił młodą Niemkę w miasteczku, którego rychło miał zostać burmistrzem, a to, że z Ruskimi trzymał i strzelał do partyzantów, a to że ręce ma za delikatne do roboty w polu, ale czy to można dawać wiarę złym, zazdrosnym językom? Dziewczyna świata poza mężem nie widziała, a on, czuły i delikatny, niemal nosił ją na rękach. Zamieszkali u Sabiny, która nie chciała opuścić starzejących się rodziców i ciągle czekała na powrót Marysi. Świeżo upieczony małżonek dzielił dzień między pracę w urzędzie, kłusownictwo i pomoc w gospodarstwie.
Witek chodził jak struty. Coraz więcej pił i coraz więcej palił, nowego papierosa odpalając od poprzedniego. Często wymykał się do lasu i nie wracał przez kilka dni. Przestał chodzić do kościoła, żeby nie patrzeć na tryskającą szczęściem Sabinę. W domu też nie lubił przebywać. Ojciec coraz częściej powtarzał jak mantrę:
- Skończyłbyś wreszcie z tym, wiem, po co i z kim łazisz po lasach. Milicja też pewnikiem wie. Jeno patrzeć, jak w drzwi zakołaczą, za łeb wywloką. Nie na twoją głowę politykowanie.
- Ja nie politykuję.
- Ino co?
- Walczę.
- O co? Z kim? Karabin rzuć, wojna się skończyła. Nie zauważyłeś? Mało ci nieszczęść? Siedź na tyłku. Gospodarki pilnuj, bo pójdzie na zmarnowanie. Tu mi jesteś potrzebny i tej ziemi.
- No przeca siedzę tu, nie w lesie. Ojcu pomagam, tak? W łóżku się wygrzewam, nie w ziemiance, tak? Wstyd i sromota dla mnie tylko z tego.
- Wstyd to nie pracować, darmo chleb cudzy jeść. Rodziny swojej nie mieć to też nie po bożemu.
- O, już, zaczyna się…
- Baby ci trza.
Witek złościł się wówczas i uciekał do swojej roboty. Ale gdy wracał, ojciec też wracał do przerwanej rozmowy.
- Baby ci trza, mówię. Spójrz na Mariannę – krzepka, zdrowa dziewucha, dziecków wiela ci narodzi. Abo popatrzaj na Kaśkę od Walczaków – niczego jej nie brakuje. Kto się tobą zajmie? Kto zajmie gospodarką? Ja stary, ostaniesz niedługo sam jak ten palec.
Słowa jego okazały się prorocze i Witek niebawem pochował staruszka setki kilometrów od jego żony i córki.

*

Głuchy strzał dobiegł uśpioną wieś nad ranem. Niewielu się nim przejęło. Do strzałów wszyscy zdążyli się przyzwyczaić, a czas, choć już niewojenny, nadal pachniał prochem. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wypuszczał się samopas dalej niż do granic wsi. Pomyślano optymistycznie, że to kłusownik pozbawił życia kolejnego jelenia. Albo dzika szkodnika. Dopiero w południe gruchnęła wieść, że zabito nowego burmistrza. Podejrzewano Werhwolf, partyzantów, pijanych Ruskich i bandy szabrowników, czyli każdego. Szukaj wiatru w polu, mówiono. Człowieka szkoda, taki młody był, aktywista, i żony jego szkoda dopiero co poślubionej. Gdy go grzebano, na smutną ceremonię przybyli smutni panowie w smutnych garniturach. Zatroskani ściskali dłoń młodej wdowy, obiecując rychłe wykrycie bandyty, który podniósł rękę na władzę ludową.
- Nie płaczcie – grzmiał jeden z nich. – Nie łez potrzebuje Polska, ale waszej pracy, siły i ofiarności. Wróg jak hydra podnosi łeb, ale my ten łeb jeden po drugim zetniemy! Sierpem naszym zetniemy! Bądźcie jak te kamienie przy drodze, twardzi i niezłomni, bądźcie jak te skały nieugięci. Wy teraz jesteście budulcem nowej, socjalistycznej ojczyzny, jej fundamentem, jej solą. Nie wolno wam poddawać się, nie wolno wam płakać!
Sabina nie płakała, zastygła w bólu. Płakał Witek.

*

Tamten szary świt wstawał powoli, wygrzebując się z mgły leniwie i niechętnie jak spod ciepłej pierzyny. Witek zarzucił na plecy płócienny worek i wyszedł do lasu. Rześkie powietrze wciskało się za kołnierz, kleiste liście przytrzymywały za kaftan. Rozbudzone ptaki ponaglały słońce. Jego pierwsze promienie dźgnęły ziemię niczym bagnetem, ześlizgując się po bruzdach świeżo rozoranych kłami dzików.
Witek nie miał ostatnio szczęścia. Zastawione wnyki wciąż pozostawały puste.
Ujrzał go na skraju wrzosowiska. Burmistrz Stanisław Gutakowski, piękny jak marzenie panny na wydaniu, wyprostowany, dumny maszerował pewnie przed siebie piaszczystą drogą w kierunku miasteczka. Ręce trzymał w kieszeniach. Pogwizdywał wesoło. Przerzucona przez ramię skórzana torba obijała mu udo.
Witek zacisnął zęby i odwrócił się prędko, chcąc schować się w zaroślach. Nie zdążył. Dobiegł go szyderczy śmiech:
- O, pan amant! Czego tu szuka? Sabina w domu, jeszcze śpi, noc miała pracowitą.
Witek poczuł, jak gotuje się w nim krew. Splunął pod nogi i odwrócił. Chciał pójść dalej, lecz jakaś siła kazała mu stać w miejscu.
- Co, zazdrośnik? Ona nie dla ciebie, prostaku. Śmierdzisz gnojem.
Słońce rozgarnęło chmury. Na wrzosowisku zamigotały diamentowe naszyjniki pajęczyn. Witek obrócił się z wykrzywioną twarzą w kierunku burmistrza.
- Żeby nie ona, żeby nie ona, już dawno żarłbyś piach… ty czerwona żydowska gnido! – rzekł, zaciskając bezwiednie pięści z taką siłą, aż zachrzęściły.
- No, dalej, gównojadzie – w dłoni mężczyzny błysnął pistolet – dalej, parobku! Umiem się rozprawiać z takimi jak ty kozaczkami. Kilku z nich już wysłałem na tamten świat, teraz ty, jak widzę, chcesz do nich dołączyć.
- Takiś mocny, z bronią w ręku. Tak, wy potraficie zabijać, tchórze. Najlepszych chłopaków, najlepszych…
- Szkoda, że ty do nich nie dołączyłeś. Ale co się odwlecze…
- Bóg cię pokarze, morderco, jak ludzie nie zdążą.
Głośny śmiech odbił się od ziemi i uniósł nad polami. Słońce przeglądało się w lśniącej lufie.
- Ludzi się nie boję, a z Bogiem też sobie poradzimy. Cham jesteś to i pewno nie słyszałeś, że Boga nie ma. Wiejskie zabobony. Ale i te niedługo wyplenimy nie prośbą to groźbą. A teraz chodu mi stąd, głupi parobku, i żebym cię więcej nie spotkał na mojej drodze, bo możesz nie mieć tyle szczęścia. Pozdrowię od ciebie Sabinkę, jak wrócę na noc.
Jeszcze donośniejszy od poprzedniego rechot rozległ się nad lasem, mieszając z dźwiękami wstającego dnia. Odbijał się od setek drzew aż zwielokrotniony echem powrócił, krwawiąc uszy Witka. Poczerwieniał, uniósł zaciśnięte pięści i ruszył w kierunku uzbrojonego mężczyzny.
- Ty sukinsynu…
Mocne kopnięcie w brzuch przygięło Witka ku ziemi. Kolejne, mocniejsze jeszcze, tym razem pod żebra, powaliło na kolana. Trzecie rozcięło policzek. Czerwone krople zabarwiły ścieżkę. Mężczyzna zwinął się w kłębek, sycząc z bólu. Leżąc na ziemi chwycił w dłonie piach, jakby chciał przytrzymać osuwającą się półprzytomnie drogę. Nagłym ruchem obrócił się i sypnął nim w oczy napastnika. Burmistrz zawył. Oślepiony przyłożył ręce do oczu. Witek przestał jęczeć. Zebrawszy wszystkie nadwątlone siły zerwał się i ujął uzbrojone przeguby w swoje żylaste dłonie. Pistolet błyskawicznie przechodził z rąk do rąk. Nie pamięta, jak długo trwała szamotanina ani kto pociągnął za spust. A może tylko nie chciał pamiętać. Obraz wykrzywionej zdziwieniem twarzy burmistrza miał mu towarzyszyć do końca jego ziemskiej wędrówki, podobnie jak obraz osuwającego się bezwładnie ciała, jak charczenie konającego, jak zapach świtu nad wrzosowiskiem. Zostawił go tak leżącego na fioletowym kobiercu. Wiedziony rozpaczą i przerażeniem dowlókł się pod dom Sabiny, krwawiący, z pistoletem w ręku, cudem przez nikogo niezauważony. Chciał rzucić się do stóp tej, przez którą tyle wycierpiał i błagać, by go zastrzeliła, mężobójcę, z tej samej broni, by skończyła wreszcie jego udrękę. Kiedy jednak skrzypnęły drzwi, przerażony czmychnął do przybudówki, która okazała się spiżarnią. Dygotał na całym ciele. Przez szpary obserwował Sabinę przygotowującą się do porannego udoju. Biła od niej radość. Nuciła coś pod nosem, może Godzinki. Kiedy zniknęła z wiadrami w oborze, wyjął z kieszeni nieszczęsny metal, owinął jakąś szmatką i wrzucił za stojące w szeregach słoiki.

*

Drugie małżeństwo Sabiny było małżeństwem z rozsądku. Po śmierci ojca cały obowiązek utrzymania gospodarki spoczął na jej kobiecych barkach. Matka prawie nie wstawała przykuta z krzesłem do okna. Wciąż wypatrywała przybycia zaginionej córki, ale wcześniej przyszła śmierć. Witek zrazu nieśmiało, potem coraz bardziej otwarcie ofiarowywał jej swoją sąsiedzką pomoc, którą przyjmowała z niechęcią. Pewnego wieczoru odwdzięczyła mu się, oddając swoje ciało, a wkrótce potem rękę; nigdy jednak nie odwzajemniła uczuć. Kiedy umierał na płuca przetrawione gruźlicą i nikotyną, często krzyczał coś w gorączce i wciąż błagał o przebaczenie. Wybaczyła mu jego miłość, bo czyż była w niej jakaś wina?
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Oremus
Posty: 666
Rejestracja: pt 05 wrz, 2014

Post autor: Oremus »

Kiedyś pytałem o "Wrzos", a kiedy się pojawił, przegapiłem.
Dobre to, a "Porzeczki" chyba jeszcze lepsze.
Pytałem już kiedyś, skąd u Ciebie takie konsekwentne zainteresowanie tamtym okresem? :rozyczka: :rozyczka: :rozyczka:
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Fascynacja historią, nic osobisto-rodzinnego. Dzięki za zainteresowanie :)
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde