Stopuś (proza kaskaderska, gore :)

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Florian Konrad
Posty: 903
Rejestracja: pt 26 lut, 2016

Post autor: Florian Konrad »

I

W dzieciństwie, przypadającym na lata 90. XX wieku ( a myśleliście, że którego?) miałem tylko trzy kanały w tiwi.
Serio, Jedynka, Dwójka i Polsat. Zero anteny satelitarnej, kablówki.
Dla obecnej młodzieży brzmi to pewnie jak horror, opowieść z krypty. Gdy dodam, że nie miałem dostępu do internetu, ba - w ogóle komputera - robi się historia jak z łagru, obozu koncentracyjnego w kraju nudy, oceanie szarości. Co można robić przez cały wolny czas? A - pamiętajcie - że jestem samotnikiem i nie utrzymywałem bliskich relacji z kolegami. Nigdy nie potrzebowałem przyjaciół, kumpli. Tak mam. Przedkładam wolność słowa, wolność serca i umysłu nad relacje interpersonalne.
Świr, anachoreta, klaustroluby pustelnik. Mówcie co chcecie, wiem swoje - taki stan rzeczy mi odpowiada, nie zmienię go za Chiny Ludowe. Musiałbym podjąć ( w imię czego?) walkę z sobą samym, zrobić coś sprzecznego z charakterem, naturą skrajnego odludka.
Ale do rzeczy: we wspomnianej powodzi nudy, nie mając ani jednego kanału dla dzieci, z bajuchami, kreskówkami - oglądałem ,,dorosłą" Dynastię - już w zerówce, równie ,,dorosłe", choć o niebo mądrzejsze Polskie Zoo. Były to proste fabuły, jeśli nawet nie zatrybiłem jakiejś aluzji w satyrycznym programie z kukłami polityków - wiedziałem przynajmniej kogo przedstawiają. I już to było zabawne, wielka beka z rządu, lwa - prezydenta.
I sitcomy. Jeden właśnie mi się przypomniał - Nie z tego świata. Angielski, oryginalny tytuł - Out of This World. Szmira, rzecz jasna straszna, jak wszystkie seriale komediowe, ale podobał mi się zamysł - główna bohatereczka, Evie, pół człowiek - pół kosmitka, poprzez złączenie dwóch palców potrafi zatrzymywać czas. Taka magia - dotknie paluchem do drugiego i wszystko, jak to mawiają szekspirojęzyczni - ,,zamarza". Frizing.
Jeśli ktoś z was miał nieszczęście trawić, tracić, marnować czas przy owej produkcji, doskonale wie, że dotknięcie takiej statycznej postaci ją ,,ożywiało". Przywrócenie jej niejako z zaświatów do martwego, zamarłego... wiecie o co chodzi. Kto oglądał - temu nie muszę wyjaśniać. A dla pozostałych - nie chce mi się. Niech zerkną na Youtube, może ktoś wrzucił odcinek, albo cały serial. Nie wiem, jestem zbyt leniwy, by sprawdzić.
Jest brzydki, deszczowy dzień. Pogoda wybitnie barowa, nastrój knajpiany.
Siedzę przed nie włączonym kompem i dumam: jakby to było fajnie, gdyby człek umiał wstrzymywać bieg przeklętego czasu, nurt ścieków, jaki co bardziej ślepi huraoptymiści nazywają losem. Żeby życie nie pędziło (postulował to Rynkowski w piosence tytułowej jeszcze obrzydliwszej padliny kinematograficznej - Klanu), dało odpocząć choć na chwilę.
Zaraz... ja nie mogę? Mierz siły na zamiary, piechotą do gwiazd, wspólnymi siłami stolicę Katolandu zaoramy!
Mam przecież niezły potencjał intelektu. IQ co prawda nie mierzyłem, ale nie ufam tego typu durnowatym testom. Prawdziwej potęgi umysłu nie da się zbadać przy pomocy tabel, quizów (zwłaszcza, że królują w nich zadania z przedmiotów ścisłych, matmopodobne; a nie są to moje ulubione dziedziny). Jestem przecież (nie tylko w swoim mniemaniu, mama też mi to często mówi) bystrym i błyskotliwym człowiekiem.
Miałbym nie potrafić wstrzymywać czasu siłą woli? Dobre sobie. Nie takie rzeczy umiem, jakbym chciał, z odległej galaktyki ściągnąłbym na Ziemię jakąś kometę. Albo i całą Gwiazdę Śmierci, niech by pieprznęła w ten błękitny glob i raz na zawsze zaprowadziła porządek.
Łapię się za skronie i mruczę mantrę. Om - om - ohm - om - Rama - Rama - om - ohm.
Mija godzina. Druga, trzecia. Ściemnia się. Słabiuśko idzie - nadal nic. To chyba wina paskudnej aury - przy bezwietrznej pogodzie zyskałbym nową umiejętność w trymiga.
Wreszcie, po długich trzech dniach mamrotania, po kilkudziesięciu godzinach gardłowych charkotów, medytacji tak głębokiej, że nie powstydziłby się jej najbardziej brodaty jogin gruziński - tybetański, osiągam sukces.
Pik! - łączę palce. Brudna i pełna wody mineralnej, składająca się ze ścieków, burzowa chmura przestaje płynąć po niebie. Zawisa za oknem, jak wyrzut sumienia, albo wyjątkowo obleśne marzenie erotyczne. Chmura niczym miecz Damoklesa, tajemnica Poliszynela. Fuj, paskudny kłak lepkiej waty.
- Krzysiek! - wołam brata. Cisza. Idę do jego pokoju. No super - ale kompletnie, wręcz trupio sztywny. Krzyś, przeklęty łobuz, zamarł podczas zabawy z samym sobą. Siedzi bezprzytomny z maleńkim w łapie. Otwarte oczy. Zero reakcji na poszturchiwanie, w ogóle na moją obecność. Totalny kamulec, figura woskowa, krzyśkokształtna rzeźba (kto chciałby tworzyć takie szpetne antydzieło sztuki?).
Może to okrutne, potworne, nieludzkie co zrobiłem, ale brajdak sam się prosił. Zemsta za lata mniejszych lub większych skurczysyństewek, świń i wpieprzy, loch podłożonych mi w najmniej spodziewanych momentach. Wredność, barbarzyńska wręcz, okrutna złośliwość, jaką przejawiał Krzyś, skutkowała kumulowaniem się złej energii, tłamszeniem w sobie chęci mordu. Narastały negatywne emocje. Szukały ujścia.
Nie pomagał sport, literatura (do tej pory czytam ponadprzeciętnie dużo), maniakalne zbieranie znaczków, sklejanie modeli titaniców i wikingowskich łodzi; parałem się amatorsko szermierką, ju - jitsu, rozważałem nawet zapisanie się do młodzieżowej loży masońskiej. Wszystko, byleby skanalizować rządzę zabijania.
Nie mogłem przecież, jako człowiek w miarę nie zdemoralizowany, nawet powiedziałbym - kulturalny - zabić go, odciąć łba!
Takim jak ja pisana jest sława, kariera, a nie poprawczak. Za to teraz, gdy nikt nie widzi i gdy nikomu na myśl nie przyjdzie, by rzucić na mnie cień oskarżenia - ciach! - i po sprawie. Oto w bratowskiej dłoni zostaje, odchlastany nożyczkami, klejnot. Kara za grzech Onana.
Umyłbym zakrwawione narzędzie koniobójstwa z Krzyśkowej juchy, ale - zero wody w kranie.
Wkładam nożyczki do szuflady. Zaraz będzie w chacie taki Sajgon, że nikomu nie przyjdzie do głowy zwracać uwagi na takie detale.
Jakby nigdy nic wracam do siebie. Otwieram Dostojewskiego. Sorry - Tołstoja. Nieważne, biorę w łapy pierwszą lepszą książkę.
Trzy, dwa, jeden... Pik!
- Aaaa! Jezu! Aaaa! - dobiega zza ściany chwileczkę później.
Braciszek wrzeszczy, jakby go ze skóry obdzierano. Nie zakosztował, biedny, mały Krzysio, miłości z kobietą. I raczej już nie zakosztuje, chyba, że zaopatrzy się w strap - on. Albo będzie kochać ewentualne partnerki marchwią, czy ogórkiem. Może też przerzucić się na pasywne gejostwo.
Ostał mu się ino ból.

II

Po zrobieniu tęgiego ,,kuku" znienawidzonemu bratu, postanowiłem się rozerwać.
Miłośnik ipsacji był szyty w okolicznym szpitalu i wszystko wskazywało, że jednak utraci najcenniejszy z organów. Że nie zazna seksu.
A ja właśnie miałem ochotę. Siedemnaście lat - wystarczy mi tej czystości. Nadeszła odpowiednia pora, by zrzucić wianek.
Beata Król, sąsiadeczka. Starsza co prawda ode mnie, do tego mężata i dzieciata, ale to pryszcz. Śliczna laska.
Pik - piachy we wszystkich klepsydrach świata przestały się sypać, wskazówki na niezliczonych cyferblatach - bełtać w kółko, jak diabelskie młyny.
Idę. Dom oczywiście - nie zamknięty. Wchodzę bez pukania. Gdy nie ma czasu można nie być kulturalnym, schować maniery do kieszeni.
Mąż laski - w robocie, dzidzior (chyba ma na imię Eryk, nie wiem - szczerze powiedziawszy) - w łóżeczku. Śpi w najlepsze.
- Hani - ajm hoołm! - wołam przekraczając próg sypialni.
Dwudziestoparolatka akurat ścierała kurze. Porządnicka, domuś jak z katalogu.
Zachodzę ją od tyłu. Kurde, niewygodnie będzie tak na stojaka, ale nie mam wyboru.
O proszę - modeleczka, a ma na sobie babcine barchany. Granny panties. Ohyda. Won z tym. Jak widać baby tak mają - od święta, na zewnątrz - - wystroić się, nastroszyć piórka. Na co dzień - pryszcze, nieogolone nożyska, maseczki błotne na pyskach, dziurawe i poplamione majciochy, brzydki zapach ze wszelakich możliwych miejsc.
Głaskam krótkie futerko. Fajne to i przyjemne w dotyku. Jakby tu się zabrać za...
Przywieram do dziewczyny, niczym przerażony orangutan do drzewa, obejmuję ją kompletnie zwierzęco. Musi to kuriozalnie wyglądać, szkoda, ze w lustrze odbijają się tylko plecy mojej lubej. Małpa włażąca na baobab.
No i jestem w środku. Chyba. Ciężko stwierdzić, to mój pierwszy raz. Mogłem się pomylić i trafić w pachwinę.
Na odchodne, zapiąwszy wcześniej dżinsy Beatce, odcinam głowę jej Edwinkowi, czy jak ten bachor się nazywał.
Nie mam żadnego powodu, aby mścić się, zsyłać na sąsiadkę straszną traumę, powodować ból. Robię to z czystej złośliwości. W tej chwili jestem Alexem z nakręcanego owocu cytrusowego, dewastatorem losów.
Za niewinność mogę ci zrobić taki horror szoł, że ci łez nie starczy. Będziesz wył, wył, jak pies, skowyczał niczym wadera, której wybiłem szczeniaki. Jestem myśliwym i katem z piosenki Obława. Strzelam ci w kark. No, kto jeszcze chce mieć krwawą szramę?
Śmiało, nie wstydźcie się. Dla wszystkich wystarczy. Będę waszym darmowym skaryfikatorem, nieodpłatnie wytnę bliznę na sercu.
Wybierz kształt.

III

Beacia z obłędem w oczach, krokiem potwora doktora Frankensteina, wychodzi na ulicę.
Tap, tap, nóżka za nóżką. Jak bardzo popsuty robot.
Śmieję się obserwując przez szybę swoje wielkie dzieło - obłęd. Rzuciłem czar na sąsiadkę. Prawdopodobnie już nigdy nie będzie normalna.
Jeśli nawet super psychiatrze, jakiemuś geniuszowi w dziedzinie naprawiania uszkodzonych łepetyn uda się poskładać ją w jako - taką całość, odzyska mowę (artykułowaną, bo to, co teraz z siebie wydaje przypomina bardziej pohukiwania orangutana, który spadł z drzewa) - nigdy nie wyzbędzie się obrazu dzieciątka, najpierwszego synusia, Eryczka, czy jak mu tam było, z odciętą łepetynusią. Widok ten będzie powracał w snach, nawet tych nietrzeźwych, snach na jawie. Snach delirycznych.
Po wszystkie czasy sypialnia będzie miejscem, gdzie leżał trupek, wręcz kostnicą. Makabryczne flashbacki do końca świata i półtorej godziny dłużej będą nawiedzać umysł Beatki.
Przed ślicznymi, brązowo - szarymi oczętami raz za razem, dzień w dzień stanie synuś. Jego okaleczone zwłoki.
Wandalizm psychiki - i to zupełnie bez powodu. Zniszczenie życia, skażenie go nieodwracalnie - i to komu - kobiecie, w której się podkochiwałem. To chore i niesamowite zarazem.
Demoniczny realizm magiczny, najokrutniejsza ze sztuk opanowana do perfekcji. Maestria, jakiej nie powstydziłby się doktor Lecter.
Jak myślicie - ile dowalą Beatce za rzekome dzieciobójstwo? Dwadzieścia pięć mgnień wiosny, dożywotkę?
Nawet mąż nie wierzy w jej niewinność, jest nie mniej zdruzgotany całą sprawą, niż żonka.
Kolejny los, jaki schrzaniłem. Pro publico bono, charytatywnie. Im więcej ludzi z pokancerowanymi osobowościami, tym lepiej!

IV

Po aferze z Edmundkiem, czy Ewarystkiem, postanowiłem się nieco przyczaić.
Zimno, przeklęta późna jesień, co nie nastraja optymistycznie, nie skłania do bycia twórczym. Na dodatek musiałem usługiwać bratu, który wylegiwał się jak panisko, obserwując proces gojenia się szwów w wiadomym miejscu.
Obmyślałem plan. Kogo tym razem załatwić?
Cały towar wszystkich sklepów był do mojej... Dobra, już ci podam, tylko leż, nie wstawaj, bo ci nitki pękną.
... co to ja... A - więc mając na wyciągnięcie ręki, do tego za darmo nieprzebrane zapasy alkoholu - przyznaję, rozpiłem się. Każdy by tak postąpił na moim miejscu. Jesteśmy trunkowym narodem, nawet arcybiskupi mają tu czerwone kinole.
...z musztardą? Jezu, daj mi spokój, jestem zajęty.
Jak wspomniałem - każdej nocy wlewałem w siebie co najmniej butelkę przyniesionego z pobliskiego market, mocnego trunku. Puste flaszencje wyrzucałem rano przez okno.
No patrzcie, jakie fleje tu przychodzą, hołota, chuligani, jaka patologia! - sarkają mieszkańcy nieświadomi, skąd do diaska tyle natłuczonego szkła pod blokiem.
...no dobra, przyłapaliście mnie na ściemnianiu, przecież mieszkam w domu jednorodzinnym, na wsi.
Flachy wyrzucam gdzie popadnie. Mniejsza o to.
Kościół! Eureka! Zemsta za konieczność wysłuchiwania (spróbowałbym nie pójść - babcia z mamą by mnie zjadły!) coniedzielnej porcji farmazonów, starożytnych dubów smalonych, nabożnego bredzenia.
To okropne, co zrobiłem księdzu Janowi. W sumie nawet go lubiłem, gdyby nie jego talent do przynudzania, mój skrajny, agresywny ateizm i przymus uczęszczania w znienawidzonych mszach - powiedziałbym nawet, że nic do gostka nie miałem.
A tak... po Krzyśku był drugą osobą, na której musiałem wyładować swój gniew, frustracje. I to jak!
...przypomnijcie, bo nie mam w domu Biblii, a kompa znowu nie chce się odpalać - ile to ran zadano podczas kaźni Zbawicielowi?
Więc ja zadałem pięćdziesiąt siedem i pół raza więcej.
Duszpasterz zmienił się w mielonkę, sakralną parówkę, konsekrowany pasztet. Zmasakrowałem biednego klechę z powodu szarości, ziąbu i złej pogody.
...to se włącz - pilot na stole.
...odchlastane palce pływały w kielichu mszalnym. Na czole proboszcza chciałem wyciąć pentagram, albo urocze trzy szósteczki, ale zmieniłem zdanie. I tak rozeszła się plota, że kościół jest nawiedzony.
Rzecz jasna nie słyszałem jęków poszkodowanego i moherowych, moheroinowych bab, które - jak mniemam - rzuciły się od razu na ratunek.
Nie chcąc, by moją osobę cokolwiek łączyło z (szatańskim!) atakiem na księdza, nie chcąc być zauważonym przez nikogo - spokojnie wróciłem do domciu. Rozbolał mnie ząb i nie mogłem wysiedzieć na mszy - taką bajeczkę sprzedałem bratu i starym.
Z relacji mamy wiem, że w świątyni było pandemonium. Istne piekło na ziemi.
,,Ło Jezuńciu!" - wołały zdewociałe babule, gdy na światłym obliczu ich duszpasterza pojawiły się krwawe pręgi, sińce i guzy; zadrapania, otarcia i inne skaleczenia.
Sam katabas podobno nie mówił nic, tylko jęczał żałośnie, zawodził potępieńczo, jak dusza czyśćcowa, nieochrzczony wyskrobek w Limbusie.
Zaraz wydzwoniono karetkę, zjechało ponadstandardowo, bo aż pięć załóg pogotowia. Dyspozytorka pewnie też była arcygorliwą wyznawczynią religii watykańskiej i zamach na duszpasterza potraktowała nad wyraz poważnie. To jak Ali Agca strzelający do naszego papieża! Do tego żaden głupi Turek, żaden Grzegorz Piotrowski nie był tym kapłanobójcą, niedoszłym terrorystą, a Lucyper we własnej osobie! Pan ciemnicy, judeochrześcijańskiego Hadesu, zawiadujący płomieniami, co nigdy nie gasną!
Kogo więc miała wysłać do światłego męża poszkodowanego przez demona demonów, księcia świata umarłych - jednego sanitariusza?
Przyjechali więc najmędrsi medycy, jacy akurat byli pod ręką, uzbrojeni w gazy, bandaże, defibrylatory, strzykawy, ampułki leków nasercowych. Cały zastęp gotowy nieść pomoc, wydzierać księdza Jana z rozgrzanych do białości szponów czorta.
Dość długo trwała - zbędna przecież, bo pacjent był przytomny, jeno obity - reanimacja. Pomimo protestowania monosylabami, zapierania się o chrzcielnicę, położono proboszcza na ołtarzu i tak długo masowano mu (bijące!) serce, aż całkiem stanęło. I nie zaczęło znów bić.
Odtrąbiwszy sukces, że oto księżulo wraca z objęć kostuchy (babiny zaczęły bić brawo, dziękować lokalnym kwiatom medycyny), położono zmordowanego katabasa na nosze - i na sygnale, rzecz jasna, z pełną pompą, wręcz fanfarami - zabrano do szpitala.
Leżał dobry miesiąc, albo i dłużej. Pielgrzymki do niego ciągnęły, jak do Częstochowy. Odwiedzał kto tylko mógł, kółko różańcowe, pospiesznie zawiązany Komitet do Walki z Siłami Nieczystymi, jeszcze prędzej założone Stronnictwo Egzorcystów Świeckich, Przykościelna Rada Odkupienia Grzechów Rzeczpospolitej.
Nawet moi rodzice pofatygowali się na oddział, z bukietem lilii czystych jakoby łzy, z butelką drogiego koniaku.
Pierwszy Męczennik Parafii wyszedł ze szpitala jeszcze dumniejszy, w glorii i chwale należnej partyzantom.
Oto on, kombatant walki o dusze wiernych, niemalże poległ na polu bitwy! Rany odniósł srogie, ale nie poddał się, dzierżąc miecz modlitwy, Excalibur różańcowy, trwał in trwać będzie na straży polskości, Matki Kościoła.
Zdenerwował mnie ten kult obitej mordy, przyznaję - nie spodziewałem się aż takiego oczadzenia ze strony ludzi z mojej okolicy.
Przebąkiwano nawet o założeniu czegoś na kształt sekty janowej, wyznawaniu poturbowanego klechy.
Powtórzyłem więc oklep, podczas pierwszej niedzieli, gdy podkurowany proboszcz (domyślam się, że ze strachem - nie miał przecież pojęcia, co go spotkało) klepał paciory i przynudzał podczas rozwlekłego jak zawsze kazania.
Drugi raz, trzeci, pociąłem nawet wiszący na ołtarzu obraz Pantokreatora Sprawiedliwego.
Paradoks - im bardziej biłem księdza, tym silniejszy się stawał. Zaparło się w sobie kleszydło, uwierzyło, że jest jak Neo z Matrixa, wybrany, by chronić ludzkość od mąk belzebubowych.
Śmiałem się pod nosem, że powinien określić jeszcze, jakie to będą mąki - pszenne, czy ziemniaczane.
Kult rósł w siłę, na tacę rzucano dwa - trzy razy więcej, niż zwykle, co gorliwsi przepisywali na rzecz parafii grunty orne. Całe morgi szły w łapska Najświętszego z Pobitych.
Prałat Henryk Greba przybył, by rekonsekrować świątynię, gdzie - ponad wszelką wątpliwość - zagnieździło się Złe.
Nie na wiele się to zdało, bo ciągle sprawiałem łomot księdzu Janowi. Ten, po półmiesięcznym okresie buty, nadęcia, czucia się jak co najmniej kanonik, czy wręcz kardynał, zaczął mięknąć, załamywał się. Przebąkiwał o chęci podreperowania zdrowia (ileż przecież można nosić strupy na mordzie?), wyjazdu do wód, albo wręcz zmiany parafii.
Każdy z uczestników mszy miał obowiązek, za sowitą opłatą, zaopatrzyć się w woreczek soli egzorcyzmowanej. Bogaci, na przykład właściciel sklepu, Krzysztofiak, kupowali całe siaty. I tak stali na środku kościoła, dzierżąc dzielnie reklamówkę poświęconej przyprawy. Miała ta ich postawa mówić dobitnie: niech no tylko się pojawi, Belzebub cholerny, niech no zaatakuje czcigodnego księdza - my wtedy - w kaprawe, kozie ślepia z poziomymi tęczówkami! Sru w rogatą mordę!
Nic takiego rzecz jasna nigdy nie miało mieć miejsca. Moja irytacja rosła. Czarę goryczy przelała fundacja Nautilus, zajmująca się zjawiskami paranormalnymi.
Zjechało na plebanię trzech nawiedzonych (takich to dopiero przydałoby się rekonsekrować!) hippiesów w średnim wieku. Typowe brudasy okołowoodstockowe: kępki długich, przetłuszczonych włosów tu i ówdzie, bluzy z pacyfą i A w kółeczku, bojówki, glany.
Kościół jest dość sceptyczny w kwestii istot pozaziemskich, nie wyklucza ich istnienia, ale i nie za bardzo daje wiarę wszelakim czubkom zarzekającym się, że porwano ich do latającego talerza.
Religie mają własne systemy mitów, nie potrzebują nowych bajek, święte księgi są przepełnione opowieściami z mchu i paproci o czarach, dziwach, cudach, niewidach. Ktoś chodził po wodzie, inny człapał przez rozdzielone na pół morze, inny walczył ze smokiem, kolejny - spędzał czas w bebechach ryby.
Nautilusianie zapewniwszy, iż żadni z nich sekciarze, że chcą jedynie dociec prawdy, co do istoty tajemniczych zdarzeń (a jak wiadomo - prawda nas wyzwoli), uzyskali zgodę na węszenie.
Na posadzce rozstawiono sprzęty buczące, montypythonowskie maszyny robiące ping!, wyrysowano septagram. Kredą, nie sprejem, no co wy - świątynia to zabytek klasy zerowej.
Trzy dni podobno łazili z wahadełkami i różdżkami, pomyleńcy, badali zawartość diabłów w powietrzu.
Dobrze, że kościół nie posiada krypt - na pewno naruszyliby spokój leżących tam zmarłych, ekshumowali dajmy na to kasztelana, czy innego hetmana, celem ustalenia, czy to jego duch sieje ferment w parafii, jeśli tak - to czemu nie zaznał spokoju; zimno mu tam, niewygodnie, trumienka za stara, czy inne licho?
Wreszcie - punkt kulminacyjny badań - suma.
Ja, wyniedzielony, kornie przydreptałem ze starymi do kościółka. Krzysiek został w domu - problemy z gojeniem się rany. Znów wisi nad nim groźba amputacji. Biedny mały, coraz bardziej gorzkniejący impotent. Ma za swoje. Pięknie spartoliłem mu życie.
Aha - byłbym zapomniał - Beatka resztę swoich równie schrzanionych dni spędzi u czubków. Sąd nie dał wiary zapewnieniom, że to szatan odciął główkę jej Edkowi, czy jak się ten szczeniak wabił.
Rozpoczyna się msza. Niedomyci kamerzyści - w pogotowiu. Nastawili się, frajerzy, ze zrobią super materiał, dokonają najdonioślejszego odkrycia w dziejach Poltergeistu, czy innych kocopołów.
Ukradkiem obserwuję, jak ślinią się, zacierają łapy, wpatrują się w podgojoną twarz księdza Jana. Paparazzi w dziedzinie zjawisk niewytłumaczalnych, hieny z tabloidu piszącego o ufoludkach. Odczekuję dwadzieścia minut, by uśpić ich czujność i pik! - czas staje w miejscu. Na jednej nodze- że tak zażartuję.
Za pazuchą mam nóż - solidny scyzor z drewnianą rękojeścią, na której - gdy chodził do dziewiątej klasy - mój ojciec wyrył trzy jakże buńczuczne słowa ,,Śmierć komuszym świniom". I wykrzyknik, w kształcie miecza.
Domyślam się, że miał on uosabiać Szczerbiec.
... no dobrze - znów złapaliście mnie na przesadzie. Rozminąłem się nieco z prawdą. Wziąłem z chaty zwykły, kuchenny nóż, ten, co się nim chleb nasz powszedni kroi.
Zacząłem od rozbicia kamer nawiedzonym palantom. W drobny maczuś. Ot, tak dla zabawy, przecież i tak niczego nie rejestrowały, gdy czas stał w miejscu.
Dobra- teraz najgorsza część żartu - oczęta. Zakładam gumowe rękawiczki, by się nie pochlapać juchą. Nie ściągnę na siebie podejrzeń, o nie!
Najpierw wyłupiłem gały proboszczowi. Siakoś tak wypadło. Naprawdę nic do księdza Janka nie miałem. Ale jak się chce być Alexem - trzeba odnaleźć w sobie gen zła, wydobyć - choćby najlepiej zakamuflowane, najgłębiej skryte pokłady bezrozumnej agresji. Tu nie da się grać na miękko, krzyczeć półgłosem. Horror szoł na całego!
Teraz baby. Choroba - ręka już boli. Tyle ich nalazło do kościoła. Dłubię i dłubię. Nic nie dały rękawiczki - uświniłem się po łokcie krwią. Jaka piękna masakra.
Żeby jakoś umotywować fakt posiadania przeze mnie nietkniętych gałów, wybieram oczy co trzeciej osobie. Nautilusiarzom - wszystkim. Niech się walą, buraki, chcieli zobaczyć coś nieprawdopodobnego - to będą od tej pory widzieć jak w Seksmisji - ciemność, jedynie ciemność. Macie swoich ufoludków, thetany, kosmicznych zombiaków!
Po dokonaniu - dobra, przyznaję - haniebnego czynu - wracam do domu, przebieram się. Brudne ciuchy palę za stodołą. Czemu tam, a nie w piecu? W ferworze, rozgorączkowaniu nie myśli się racjonalnie.
W nowych, innych ubraniach, z bananem na mordzie, idę do kościółka. Po drodze zahaczam o sklep, kradnę trzy piwa. Człowiek musi się pokrzepić po takim zapierdzielu.
Stoję za progiem, nie wewnątrz budynku (jeszcze mi życie miłe!). Nucę ,,będzie, będzie zabawa, będzie się działo".
Pik - spuszczam czas ze smyczy.
Wrzask potworny! Jęk! Lament! Śliczniusi stosik oczu ułożony w tabernakulum.
Ludzie, płacząc wniebogłosy, wpadają na siebie, tratują się. Istne piekło!
Aha - zapomniałem dodać - gały rodziców też oszczędziłem.
Wybucha trudna do opisania panika, rwetes, tumult. Jakby zbłąkany tu, pod Białymstokiem islamski terrorysta zrobił to, co umie najlepiej - radośnie wysadził się w tłumie.
Kto widzi - broni się przed napierającymi hordami, odpycha okrwawione cielska moherzyc.
Poszukiwacze kosmitów - również w bek.
Wycofuję się za parkan. Z kościoła szumuje, wylewa się tłuszcza okaleczonych ludzkich mięs. Uciekinierzy z rzeźni, jak Boga nie kocham, zaślozowane półtusze.
W ruch idą komórki, znów zostaje wezwany legion łapiduchów.
Żałuję, że nie mogłem nagrać choćby minuty komedii. Ściągnąłbym na siebie podejrzenia. Że co robię, skąd wiedziałem, czemu moje oczy są całe i zdrowe, na miejscu.
Może przesadzam, przecież nawet podczas dużo gorszych wydarzeń, jak choćby słynny zamach 11 września, znajdowali się ludzie z kamerkami, rejestrujący każdą chwilę tragedii.
Wolałem jednak dmuchać na zimne. Choć - co policja może zrobić człowiekowi władającemu czasem?
Dobra, do rzeczy. Finał zajścia - pięćdziesiąt dwie osoby pozbawione oczu, w tym szesnaścioro dzieci. Dziesięć zadeptanych na śmierć, jedno do dziś walczy o życie w szpitalu.
Do wsi zjechały się niezliczone ekipy telewizyjne. Tabuny dziennikarzy przeprowadzały wywiady z kim tylko się dało, najwięcej - z osobami, których nie było na feralnej mszy.
Robili to z taką zapamiętałością, chęcią wyżęcia owej historii do cna, odkrycia nieodkrywalnego, że - gdyby tylko się dało - przepytaliby i zwierzęta gospodarskie.
Policja rozpoczęła dochodzenie. Drapali się po głowach, luminarze kryminalistyki, tuzy dochodzeniówki, ni cholery nie wiedząc, z której strony ugryźć tę dziwaczna sprawę. Nawet najstarsi stażem, rangą i wiekiem detektywi, lokalni szeryfi nie mieli pojęcia, gdzie znaleźć punkt zaczepienia.
Zwrócono się nawet do jasnowidza Jackowskiego. On również bezradnie rozłożył ręce. Jego dar nie wykraczał poza czas, choć nasz guru czytania w księgach życia, mistrz patrzenia w gwiazdy, dedukowania na temat losów zaginionych ludzi nawet pękł - nie wykoncypuje niczego sensownego. Wieszczyć co się dzieje, gdy czas stanie - nie podobna - jak rzekł... ktoś tam. Nie wiem, może ja sam tak powiedziałem przed pięciuset laty. Bo żyłem niejednokrotnie, tego jestem pewien.
Odbył się uroczysty pogrzeb wyłupionych oczu. Gały w gustownej trumience spoczęły na lokalnym cmentarzu.
Ostatnio, na wieczną rzeczy pamiątkę, wzniesiono im szczeromarmurowy grobowiec z figurą płaczącego anioła.
W odsłonięciu rzeźby brało udział sześciu biskupów i starosta. Potem ta cała trupa cyrkowa komisyjnie opieczętowała kościół.
Policmajstrzy nie mieli za bardzo czego szukać, bo ani narzędzia zbrodni. sprawcy, ani tym bardziej motywu nie było, odłożono więc sprawę ad acta.
Fundacja Nautilus odpuściła. Pewnie jej kierownictwo, przerażone skutkami zajścia, bało się wysyłać kogokolwiek do świątyni grozy.
A może po prostu nikt nie chciał - przecież każdemu oczy miłe, nawet tropiącym yeti dziwakom.
W ferworze rodzice nie zwrócili uwagi, że byłem inaczej ubrany, niż na początku mszy. Kto zaprzątałby głowę takimi szczegółami w obliczu machlojek sił nieczystych, potwornej tragedii, jaka rozegrała się na ich (sic!) oczach.
A ja? Już nie robię ,,pik!". Jeszcze raz jedyny spróbowałem. Czas stanął jak zawsze. Potem nie mogłem go z powrotem ,,włączyć".
Przeraziła mnie perspektywa życia w świecie milczenia, statycznej, głuchej pustce, gdzie ani z kim pogadać, ani posłuchać muzy. Kraina samotności, gdzie każdy poza mną jest smutną rzeźbą.
Gdy tylko udało mi się na powrót uruchomić bieg czasu - profilaktycznie, aby nie kusiło - obciąłem sobie oba palce wskazujące.
I już nie nie będzie ,,pik!".
Pewnego rodzaju impotencja. Choć i tak lepsza taka, niż ta, jakiej doświadcza Krzysiek.
Wszystko co dobre, szybko się kończy.
Księżulo zamieszkał w domu kapelana - weterana. Beata - nadal w psychuszce.
Znów zaczęło być nudno. I dobrze.