Karuzela

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Oremus
Posty: 666
Rejestracja: pt 05 wrz, 2014

Post autor: Oremus »

Skąd tyle ptaków? Szum piór, krzyk mewy. I te dzieci. Lata ptaszek po ulicy... Gdzie cnota, gdzie występek? Wyrzekłszy się świata, odcinając dopływy tlenu i nadziei, idziemy z podniesionym, niczym hostia, czołem, by w ukryciu przed sobą i przed okiem bogów zatoczyć krąg przymusu. Ech, co za bzdety. Lekko wspina się po stopniach, wybiega krokiem dziewczyny w letniej sukience. Potyka się w połowie taktu, lecz znowu podnosi głowę, wciąga powietrze, rozsypuje się i na powrót zbiera. Wiatr miota obłoczkami suchego liścia, wzbija tumany, strąca z dachów gołębie. Ten zapach ̶ podpełza, wnika, łaskocze. Przez jedwab szyi przebija puls, piersi wyrywają spod koszulki, falują. Niepokój. Słychać wilgotne uderzenia o falochrony, na głowę spada piana. Sól, piołun i słodkawe nudności. Jeszcze przez chwilę. Nie wracać. Ruch przy korzeniach drzew. Zataić oddech, wstrzymać drżenie piór i gałęzi, lecz już uderzenie skrzydeł, szeroki lot. Krzycz, jastrzębiu, krzycz!... Pędem, coraz szerzej, tam słońce,a tam ziemia, światło i zgniły cień, nadzieja i nieuchronność. Magda. Mdłości.
̶ Znowu te koszmary, obudźże się, no, otwórz oczy. Drzesz się jak na torturach ̶ głos Teresy zwanej Ewą wdziera się w szczelinę między migotaniem a spadaniem. Po twarzy i szyi przesuwa się zwilżony ręcznik. ̶ A w ogóle, kto to jest Magda? Nie znam żadnej Magdy.
Całe szczęście. Monika zwana Magdą albo Marią-Magdaleną przychodzi podlewać kwiaty, sprawdza, czy z kurków nie kapie, a zimą, czy nie wysiadło ogrzewanie zawsze gdy na daczy nie ma nikogo przez kilka dni. Poza tym Monika wpada czasami na kawę, którą pije z Teresą. Kiedy nie ma Teresy, przychodzi jako Maria-Magdalena. Skacząc z kamienia na kamień, przedostaje się na drugi brzeg potoku zaraz za stodołą Jasia-moczymordy, za opłotkami rusza w kierunku Kamy, niby na grzyby, maliny czy chrust (w zależności od pory roku), ale tuż przed wąwozem skręca w prawo i tylną furką wbiega do ogrodu. Potem stuka w rynnę ̶ trzy razy szybko, trzy razy wolniej, z przerwami, i znowu trzy razy szybko ̶ nie mając bladego pojęcia, że ten sygnał w alfabecie Morse'a oznacza „SOS”. Wtedy zazwyczaj zaczyna jazgotać kundel Jasia-moczymordy, jednak to nie ma już żadnego znaczenia, bo dacza odgrodzona jest i od sąsiedniej chałupy, i od ulicy wysokim parkanem z ciasno przylegających desek. Ale teraz jest Teresa, a raczej jej głos, i wzmagające się nudności. Trzeba podnieść powieki, tylko trochę, by nie wdarło się naraz za dużo światła. Światło to kłucie, ból i cieknące łzy, a płaczący facet wygląda żałośnie.
̶ Nie mam pojęcia. Chociaż może... była taka gruba Magda w drugiej klasie podstawówki, grzebała w tornistrach i wyżerała drugie śniadania. Nie pamiętam, co się z nią stało.
Podejrzliwe spojrzenie Teresy zwanej Ewą. Tak zwykła patrzeć Lilit, a właściwie... A bierz ją licho, Lilit to Lilit, ulepiona z tej samej gliny, gardząca misjonarzem. Gdyby doczekała daczy, teraz po sąsiedzku ujeżdżałaby Jasia-moczymordę. Na szczęście zwiała z domokrążcą, nie ma więc wódki i wiecznych kłótni, jest za to Ewa, a czasem Magda.
̶ No, wstawaj, masz tu trochę rosołu, musisz przecież coś zjeść.
̶ Dobrze wiesz, że mogę przełknąć tylko mleko i czekoladę.
Tak, to prawda. Jeszcze nie tak dawno wydawało się, że nie może być nic gorszego od tych wrednych kroplówek: wymioty, biegunki, łysa pała, łysa klata, wszystko łyse. Gdyby tu była Lilit, uśmiałaby się do łez. Ewa nie miała uwag, nie patrzyła ani tu, ani tam, kierowała spojrzenie gdzieś ponad głowę, podobną wtedy do wypolerowanej marmurowej kuli. Magda nie miała okazji oglądać, bo Ewa nie oddala się już nawet na chwilę.
Ale to przeszłość.
Kiedy wreszcie skończyły się te cykle, pierwsze dało o sobie znać podbrzusze. Nie tak, jak by się mogło kojarzyć, tylko swędzeniem i kłuciem tysiąca igiełek. Jak pierwszy raz po przyjściu na świat Jolki. Tyle, że wtedy kłuła odrastającymi włoskami Teresa zwana Ewą. No więc skończyła się chemioterapia, zakiełkowały korzonki włosów, wrócił smak tatara i zapach piwa zero.zero (od czasu odwyku po przejściach z Lilit to jedyna dozwolona płynna uciecha); miało więc być dobrze, ale jak to bywa z rakiem ślinianki, nie było.
Więc inne wejście do budynku, inna klatka schodowa. Kobieta wsuwa do nozdrzy zwitki jakiegoś materiału, każe zamknąć oczy, kładzie na powiekach tamponiki, a potem przystępuje do wykonania – o Boże – maski pośmiertnej? Chyba jednak nie, bo śmierć jeszcze nie nadeszła, to wszystko będzie później. Na razie powstaje jakiś kołpak-nie-kołpak, przyłbica czy co... A w lustrze – podanym pewnie dla hecy – odbicie Człowieka w Żelaznej Masce?! Tłumaczyli, że niby ochrona, ale moim zdaniem to dlatego, by się nie wiercić podczas napromieniania, bo po co by ochronę mocowali do stołu.
Ale teraz żelazisty posmak, mdłości i pragnienie, żeby jeszcze na chwilę uciec w sen.
Zanurzając się w ciepły prąd zalewu, słyszysz plusk zamykającej się nad głową powierzchni i bulgotanie baniek podobne do tego, jakie wydaje bagienna toń; błękit zmienia się w zieleń, w szarość, znowu w zieleń i znowu w szarość, dopóki płuca nie upomną się o swoją dawkę powietrza. Wtedy wynurzasz się na chwilę, żeby zaczerpnąć dwa-trzy hausty. W uszy uderza symfonia dźwięków, rozmów, pisków dzieci, fragment muzyki, zaczynający się w środku taktu, tak, jakby ktoś dotknął przez pomyłkę gałki wzmacniacza. Równocześnie oślepia cię światło, rozedrgany i skrzywiony w strużkach spływającej do oczu wody obraz przeciwległego brzegu, łagodnie wznoszącego się pokoszonego zbocza pagórka z sianem spiętrzonym w kopy, z poruszającym się dokładnie na linii horyzontu drabiniastym wozem zaprzęgniętym w dwa siwki i z zamarłym w czasie delta te zbliżającym się do zera batem w ręku gazdy. I znowu zieleń i szarość. Sponad powierzchni dobiega brzęk porcelany i głos Teresy:
̶ Muszę pomówić z doktor Krzysik, za mocne te pigułki, śpi po nich dniami i nocami. Czasem stoję przy łóżku i patrzę, i słucham, boję się dotknąć, boję się pochylić, że to już.
Drugi głos należący do Moniki podejmuje temat, chyba reasumuje, potem zadaje pytanie, sądząc z podnoszącej się intonacji – wszystko to jest niewyraźne, prawie niezrozumiałe, przez szparę między framugą i niedomkniętymi drzwiami przenika tylko melodia rozmowy, spokojna i monotonna, jakże różniąca się od crescendo wielkiego finału Magdy, czy raczej wielkich finałów, bo zawsze podejmowanych wielokrotnie, przy których, nawet mimo szczelnie zamkniętych okien, dziko rozszczeka się pies Jasia-moczymordy.
O wilku mowa. Nie trzeba, na szczęście, wstawać z łóżka i podchodzić do okna, bo ten charakterystyczny chrzęst żwiru, nagle przerwany, może świadczyć tylko o jednym: Jaś wraca ze sklepiku, do którego żona wysłała go po chleb i smalec, a on, geniusz improwizacji, który dodał był do listy sprawunków jeszcze plastikową butlę jabola, teraz przystaje pod daczą, której róg i płot, i rosnący nieopodal krzak bzu skutecznie zasłaniają widok z kuchennego okna chałupy, zatrzymuje się, by w ukryciu przed sokolim wzrokiem prawowitej, już wyglądającej i już psioczącej, pociągnąć łyk-dwa i jeszcze jeden życiodajnego eliksiru.
̶ I wyobraź sobie, jaki uparciuch. Doktor Krzysik mówi: „wszystkich pacjentów odwozi do centrum karetka, jemu też się należy, ale nie chce, może by go pani przekonała”. Ale jak tu przekonać tego osłomuła. Zaciął się i najpierw jeździł autobusem, a kiedy nudności już nie pozwalały, to zaczął dojeżdżać samochodem, by w razie czego móc kiedykolwiek się zatrzymać. No co, towarzyszyłam mu w tych jazdach śmierci. Krzyczę „hamuj” a on patrzy jak, nie przymierzając, to cielę. Ileż to razy przejeżdżał na żółte, a i czerwone się zdarzało... a teraz – sama już nie wiem.
Drugi głos podejmuje wątek w tonacji mollowej, powtarza, zdaje się, ostatnią frazę, w tej wariacji można jeszcze rozpoznać pierwotny temat, lecz łagodnie chropowata kanwa przesuwa środek ciężkości, ta sama treść nabiera cech frywolnych, drażni jak zapach podniecenia lub niecierpliwa ręka. Kto by się spodziewał! Sterane chemią i twardym promieniowaniem ciało zaczyna reagować po dawnemu, ale tylko jakby się zbierało, jakby zaledwie przypominało sobie o czymś, co podobno zostaje na zawsze, jak umiejętność jazdy na rowerze.
Powraca głos Ewy, diament na płycie szkła, piruet w ciszy pustego stadionu, kanciasty, piskliwy, kastrujący. Ostre światło łagodnieje, od podłogi podnosi się wibracja, chór, choć to raczej tylko jeden zwielokrotniony głos. A przecież nie ma nikogo, prócz tamtych dwu. I pamięci. Stamtąd przychodzi Lilit, w niedopowiedzeniach, w półtonach, które świadomość nie jest w stanie rozsupłać. A co dopiero pół- czy ćwierćświadomość. Lilit, zawsze atakująca wszystkimi modalnościami, wchodząca przez wszystkie szczeliny zmysłów. Nie urodziła dziecka, jak jedna z tych obok, ani nie przyniosła w darze ukojenia samczej próżności jak druga. Bez Lilit jednak słowa „namiętność” i „cierpienie” nadal byłyby pustymi pojęciami. Ee, tam... Błogosławieni komiwojażerzy. Choć na samym początku była szansa na inny scenariusz. Starała się, nie można powiedzieć. Ale to po tej stronie przygasło. Za bardzo było się pewnym. Ano, po występach wysiadywało się z kolegami z zespołu do rana, a ona przychodziła, prosiła... Potem – już zrezygnowana – przysiadała się... i tak się zaczęło. Lilit odkrywająca nowy talent i powołanie, trąbiąca jak bosman, jakoś tak od razu, bez fazy wstępnej. Jezu, ileż ona potrafiła wychlać. I kiedy spróbowała już wszystkiego, białego i czerwonego, z bąbelkami i bez, czystej i kolorowej, zaczęła kombinować, mieszać koktajle. Z facetami i instrumentami. Do kolorowej dodawała blondynów i struny, do czystej brunetów i blachy, do wina klawisze, a do piwa perkusistów. A może inaczej? Dopiero wtedy dotarło do świadomości, co się święci, ale było za późno. Lilit. Plecy Lilit.
Znowu odgłos kroków. Niezdecydowany, niepewny, ostrożny. Jasiowi-moczymordzie wino szybko uderzyło do głowy, skoro wypił je łapczywie, nieomal duszkiem. Jaś przeczuwa, że stara i tak się skapuje na pierwszy rzut oka, więc zastanawia się, czy by nie zawrócić do sklepiku po kolejną flachę jabcoka, by załatwić wszystko przy jednym krzyku. Zresztą, wchodząc do domu, ukryje butelkę w sieni, zaraz za drzwiami, obok wiader z żarciem dla świń. Karmienie to jego domena i nikt inny do tego kąta raczej nie zagląda. Pomysł niezły, tak, nawet w telewizji tyle się mówiło o planowaniu strategicznym. Jednak po ekspresowo utylizowanej wodzie życia nogi nie mają ochoty wracać: do sklepiku kawał drogi, a chałupa tuż-tuż. Jedynym pragnieniem nóg Jasia jest to, żeby tyłek Jasia klapnął na wydeptany próg chałupy, a głowa, oparłszy się o szeroką framugę wejściowych drzwi, kimnęła choć na chwilę, szukając ucieczki przed hukiem strumyka, kiwaniem się koślawych chałup i przed śpiesznym ruchem czegoś małego i bardzo niespokojnego, ginącego właśnie za cholewą prawego buta.
To było gdzieś miedzy chemio- i radioterapią, po ogromnym wybuchu euforii, kiedy razem z odrastającymi włosami wróciła na krótko wiara, że pora ruszać dalej... Więc decyzja, żeby stary garaż przebudować na studio. Trzeba w końcu gdzieś w spokoju posłuchać nowych kawałków, poćwiczyć przed występem i, co tu dużo gadać, ponagrywać podkłady, bo odkąd zaczął się exodus podtatusiałych rockerów i z pierwotnego składu zostało tylko trzech, bez playbackowych sztuczek nie dało rady. Jaś-moczymorda – niby murarz, niby sąsiad, niby coś tam winien, więc pomysł, żeby to jego wziąć do tej roboty. No i masz: pół taczki zaprawy, drzwi ledwo trzymają w dwóch rogach, a Jasia nie ma. Właściwie jest, siedzi na progu chałupy, niezdolny podnieść się na nogi, patrzy białymi źrenicami, kiwa się, mimo że z jednej strony podparty framugą...
̶ No i kiedyś ty się, kurczę, tak ubzdryngolił! Stało się przy tobie od rana, pilnowało, a ty jak ta, nie przymierzając, maciora...
̶ Mam swoje sposoby. A ty, odkąd przestałeś pić, gadasz jak odmieniony. „Stało się”, „pilnowało się”... to ty już nie jesteś ty?... ̶ słowa przechodzą w bełkot, z kącika ust wypływa strużka śliny jak buldogowi Marii-Magdaleny, przez chwilę huśta się jak szwagier Mietek na pokazie bungee jumping, a potem z cichym plaśnięciem ląduje na schodku obok chudej dupy Jasia.
Och, Jasiu, moje sumienie, mój bracie. Wystarczyłoby, żeby nasz bocian po drodze gdzieś sobie łyknął, spóźnił się albo zapukał do nie tych drzwi, a mogłeś być na moim miejscu, długo żyć w iluzji spełnienia, obok matki twoich dzieci i oddanej żony, której byś nie kochał, mieć kochanki i cierpieć z powodu jednej kobiety, tej, która cię olała. I gnić od środka, zdychać, jak zdechną wszyscy. Ale dla nich to na razie tyko jakaś nieokreślona wizja, którą niby wypada zaakceptować, jednak w głębi duszy w nią się nie wierzy. Ja zaś mogłem być na twoim miejscu. Dokładnie w tej chwili wlókłbym się do izby wypełnionej kwaśnym odorem kobiety, której nikt inny nie chciał mieć, a teraz odwracającej się na mój widok z nieukrywanym wstrętem, już nawet nie wyzywając od schlanych kutasów. Chyba bym uniesioną pięścią groził Bogu, patrzył z nienawiścią na dach daczy za płotem i w wyobraźni wiązał sznur na belce.
Właśnie – „ja”. Trudno powiedzieć, kiedy zaczęło się to unikanie „ja”. Bo „ja”to smaki, zapachy, melodia, którą łowi ucho, ciepło i miękkość piersi pod ręką. Ale to wszytko od dłuższego czasu się oddala, a teraz rozpływa w chrzęście żwiru, w niezrozumiałym dwuśpiewie sprzymierzonych rywalek w pokoju obok, w brzęku łyżeczki kładzionej na spodku. Chciałoby się jeszcze podnieść z wyra, przejść na tylny balkon, usiąść w składanym foteliku i pozwolić, by resztki tego „ja” wślizgnęły się w szum brzozy na przeciwległym zboczu, w ruch jej gałęzi, kołysanych lekkim wiatrem, w skrzydła sroki przysiadającej na płocie Jasia akurat w momencie, kiedy od białego pnia odrywa się sylwetka Lilit a sroka przechyla głowę w prawo i w lewo jakby porównując obraz i sens tego co po obu stronach i nie doszukawszy się żadnej różnicy w końcu ciężko podrywa się do lotu w stronę ciemniejącego nieba gdzie szybko zapalają się gwiazdy niczym baloniaste lampiony jak u van Gogha albo obracające się i tryskające iskrami jak u Nikifora coraz liczniejsze i coraz bliższe i większe jak prześwity po których drugiej stronie
Ostatnio zmieniony czw 19 kwie, 2018 przez Oremus, łącznie zmieniany 3 razy.
Michael
Posty: 2217
Rejestracja: śr 21 paź, 2009
Lokalizacja: Ex universo

Post autor: Michael »

Szanowny Oremusie, faktycznie KARUZELA: tytul pasuje jak ulal. Czyta sié znakomicie, bo tez i tak piszesz - przynajmniej moim zdaniem. Odnoszé wrazenie podobienstw do prozy M. Bulhakowa i J.Kaczmarskiego - ale nie tylko. POD WRAZENIEM. :-D Tylko dokoncz ostatnie zdanie.

Pozdrowienia, Michael.
Ostatnio zmieniony czw 19 kwie, 2018 przez Michael, łącznie zmieniany 1 raz.
Oremus
Posty: 666
Rejestracja: pt 05 wrz, 2014

Post autor: Oremus »

Michael
Och, dzięki! Myślę, bez fałszywej skromności, że trochę w pochwałach przesadziłeś :-D
Zaś co do zakończenia - prototyp bohatera biega sobie po świecie wesół i w dobrej formie, jednak finał nie musiał być taki szczęśliwy. Zostawiam więc czytelnikowi, niech dokończy ostatnie zdanie według własnej intuicji i swojego gustu.
Serdecznie pozdrawiam
Ostatnio zmieniony czw 19 kwie, 2018 przez Oremus, łącznie zmieniany 1 raz.
Michael
Posty: 2217
Rejestracja: śr 21 paź, 2009
Lokalizacja: Ex universo

Post autor: Michael »

Ano, odebralem Twojá "Karuzelé" tak, jak napisalem. Czytalo mi sié já bardzo dobrze, a ze przeczytalem juz co-nieco, stád i zdecydowanie pozytywna ocena. Zas wrazenie podobienstw jest osobiste - co nie oznacza braku obiektywizmu.

Pozdrowienia, M.
"Człowiek staje się tym, o czym myśli."
Morris E. Goodman w: "Sekret" (do obejrzenia w cda)
Oremus
Posty: 666
Rejestracja: pt 05 wrz, 2014

Post autor: Oremus »

Michael
Raz jeszcze, dziękuję.
Awatar użytkownika
maybe
Posty: 5330
Rejestracja: pt 06 maja, 2011

Post autor: maybe »

Też przeczytałam, już wcześniej, ale nie wiedziałam co napisać w komentarzu. Chyba dołączę do Michaela - faktycznie Karuzela :)
Wiem wystarczająco dużo, żeby wiedzieć jak mało wiem.
Oremus
Posty: 666
Rejestracja: pt 05 wrz, 2014

Post autor: Oremus »

maybe
dziękuję Ci za zatrzymanie nad tekstem. Takie tam bajdurzenie gasnącej świadomości. Karuzela była tytułem robocznym w registrze i tak już zostało. :rozyczka: :rozyczka: