SKARB 11

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Rys-ownik
Posty: 203
Rejestracja: wt 26 lut, 2013

Post autor: Rys-ownik »

- Tak, tak. Książki są niebezpieczne! - rzucił ktoś z przekonaniem.

- A ja bym chciał ją zobaczyć. – westchnął inny z rozmarzeniem.

- No ty, to tam nie wejdziesz, mowy nie ma. – zawyrokował kolejny.

- A wyważyć się drzwiczków nie da… Próbowalim bez widocznego skutku. Czyli, niech sobie tam ten papier leży. Co komu po nim? – podsumował rzecz Wasyl i zajął się wystukiwaniem popiołu z fajeczki.

- Z książkami się nie można nudzić. Są dobre i na podściółkę, i na przegryzkę, a zima za pasem…Nie zaszkodziłoby mieć taką.

- Mówiono ci już, że tam nie wleziesz? – zgrzytnął skorek.

- Może wlezę, może nie wlezę, ale spróbować mogę.

- Phi! A próbuj sobie.

- Czy ktoś tu pamięta o moim kluczyku? – spytała naraz Felicja.

- Kluczyku? A tak! No przecież, że tak. Trzeba go koniecznie wypróbować – zawołał radośnie zasępiony dotąd skrzat.

- A pamiętacież wy kochanieńcy kota Walentego? - ni z tego ni z owego spytał szczur.

- Walniętego tatusiu? – zainteresowała się kruszynka.

- Czy ktoś może tej małej wreszcie wyłączyć pytania? Bo jak nie to sam to zrobię. – syknął ktoś groźnie spod pieca.

- Choć no i spróbuj – zachęcił go bas, ale potem dodał pojednawczo – Ona już tak ma i dlatego nazywamy ją Pytką.

- Oczywiście, że pamiętamy Walentego – wtrącił szybko skrzat – to był kot pani Wesoły-Jeleń, która mieszkała tu bardzo krótko po tym jak odeszli stąd gospodarze…

- Pani Wesołyjeleń? - zdziwiła się Felicja.

- Nazywała się Wesoły, a po wyjściu za mąż dodała do tego nazwisko męża i wyszedł jej z tego mariażu Wesoły Jeleń. Była nauczycielką…

- Bardzo ładnie i po indiańsku - skomentowała rozmarzonym szeptem jaszczurka.

- A ma się to jakoś do naszych spraw? – ze szczytu swojej pozorowanej obojętności wyniośle zagadnął Leopold.

- A pewnie, że ma - odrzekł szczur Wasyl - bo otóż ja sobie przypominam, że właśnie ten kot wrócił niegdyś bardzo wystraszony z drobnego podwieczornego polowanka, tak, że nawet nie próbował ze mną wszczynać zwykłej spotkaniowej utarczki. Więcej nawet, otóż całkiem nie pytany wyznał, że spotkał osobnika jakiego nigdy tu wcześniej nie widział. Obcego i w dodatku w masce! Onż osobnik siedział na skarpie nadrzecznej i robił niewielką ręczną przepierkę. Znaczy się portki prał, czy coś takiego, nie pomnę już co dokładnie…
A tak dumam, że jak to nie gronostaj, to tamten drugi musi łobuzować tu nocami. Drzwiczki taranuje, ot co!

- Nie tak dawno temu widziałam już takich w fantazyjnych maseczkach z babcinych pończoch - zachichotała mysz.

- I cóż stąd, że prał w masce? Cóż mnie obchodzą fanaberie wariatów? - napuszył się gołąb.

- A stąd to, że być może właśnie ten zamaskowany zdjął ci uwierający pojemniczek z łapy…

- Ha! - zawołał Leopold z wyrzutem, choć bez przekonania.

- Ha! I - cha, cha! nawet – parsknął szczur.

- Wcale mnie nie uwierał! No a z kluczykiem jakże to się łączy? - spytał gołąb.

- Kto wie, może i nawet do klucza pasuje. - zastanowił się Wasyl - W każdym razie mocno daje do myślenia.

- Mnie to wszystko przypomina raczej dreptanie chomika we wstawionym do klatki kołowrotku. Dużo ruchu, z którego nic nie wynika poza kurzem. - pogardliwie ziewnął gołąb.

- Czasem i lepiej jak nie wynika - sentencjonalnie zauważył szczur - Tego razu jednakże wynikła dziura. Zapomniał już ty o niej? Toż jest w ścianie, jak byk na pastwisku przy remizie, duża i paskudna. Któż ją zrobił i po co?

- Ten co szukał skarbu to oczywiste - kiwnął głową Bożydar - Ale czemu nie wyłamał drzwiczek, skoro już do nich dotarł? Co go zatrzymało?

- Może rozstrój żołądka. No bo za dużo ściany zjeść się nie da. - westchnął z żalem kornik spod parapetu.

- Nie sądź wszystkiego po sobie - mruknął szczur. - On wcale jej nie jadł, jeno skruszył.

- Nie jadł? No to jak zdziurawił? - zdumiał się kornik.

- Utłukł tak, że kupa gruzu się tylko została - odrzekł mu Wasyl - A do drzwiczek narzędzia nie miał, taj i się ostały nieporuszone. Próbował potem sposobem, ale to też mu nie pomogło. W gruzie dotąd porzucony wytrych sterczy, że potknąć się o niego można. O, tyli kawał zakrzywionego gwoździa.
Tu szczur pokazał wszystkim swój zgięty palec.
- Nu gronostaj poszedł pod las do swoich kuzynów po narzędzia, wiec sprawa się wyjaśni, tak czy owak. - uzupełnił po chwili.

- Teraz przynajmniej wiadomo skąd tak mało wiemy; bo nie wszystko nam mówisz i trzeba od ciebie wyciągać każdą informację - zagruchał zrzędliwie gołąb.

- Jak chcesz wszystko wiedzieć piórolotku, to sam wleź w te dziurę i sobie zobacz - odciął się szczur szorstko.

- Tak czy siak, trzeba nam w nią zaglądnąć i to szybko, nim ktoś nas ubiegnie. Gronostaje bywają wyjątkowo szybkie, nawet jeśli ta szybkość niweczy ich zamiary. W dodatku nie tylko gronostaj powróci niebawem… - spostrzegł Bożydar, a szczur mu przytaknął.

- Skarb jest nasz! Okupiony naszą bezsennością i strachem! - Organizujmy ekspedycję! - zawołała z werwą Felicja.

- Noo…Ty już jedną urządziłaś…- skrzeknęła niedwuznacznie ropucha i mysz zamilkła.

Potem w ogólnym zamieszaniu podejmowanych decyzji i przygotowań do wyprawy Felicja w ogóle gdzieś się zawieruszyła, by nazajutrz odnaleźć się razem z - Wielką Księgą.
Świt więc, a potem Bożydar zastali ją na środku dużego pokoju z zajęciem przeglądającą wielkie szeleszczące karty…

- Czyli jednak ten kluczyk był TYM kluczykiem. - stwierdził skrzat.

- A pewnie - przytaknęła z zadowoleniem.

- Ale jak ty ją stamtąd wytaskałaś tą gronostajową ścieżką? - dopytywał się zaskoczony Bożydar.

- Otóż nie tamtędy… mysz chrząknęła niepewnie - Okazuje się, że w tej skrytce jest taka…klapka…-Wystarczy na nią stanąć i…spada się razem z zawartością do środka zegara…No a potem już łatwo wyjść.
-A w zegarze ja teraz będę mieszkać! - wyzywająco oświadczyła mieszkańcom domu i ogrodu, którzy tłumnie zaczynali się przy niej gromadzić.
Objuczeni ekspedycyjnymi akcesoriami patrzyli na księgę z mieszaniną podziwu i złości.

- No i po przygodzie - podsumowała wszystko ropucha, po czym skrzeknęła i sapiąc polazła do swojej nory, żeby nie zmarnować resztek snu, które się jeszcze w niej rozkosznie przeciągały.

- Ta księga, to Wielki Skarb Domowy - zachwycał się Bożydar z nabożeństwem dotykając jej stronic.

- Skarb z papieru, jak dziecinna łódeczka…- zaśmiał się ktoś złośliwie.

- Przecież wiedzieliście, że to będzie książka… - złapał się za głowę skrzat.

- No tak… książka… ale myślałem, że chociaż…ładniejsza… z takimi złotymi okuciami po brzegach i z brylantowym zamknięciem w środku…- No i kartki powinny być bardziej kolorowe, a nie takie jak tu bez fajnych obrazków…

- To śmieć! - rzucił ktoś z pogardą.

- Eee… czas się zająć czymś poważnym. - dodał inny.

- Ależ nie! To skarb duchowy głównie. Są skarby materialne i duchowe. Te drugie są znacznie ważniejsze, bo dodają nam skrzydeł…Unoszą ponad wszystko co przyziemne - próbował tłumaczyć skrzat.
Ale nikt go specjalnie nie słuchał. Byle gdzie porzucano kilofy, łopaty, liny, i odchodzono do swoich małych spraw, które wydawały się być najważniejszymi na świecie.

- Zaczekajcie! - wołał za nimi - Czy nie interesuje was nawet co ta księga zawiera? Przecież ona jest zaledwie etapem w naszych poszukiwaniach.

- Mądrala. Drugi gołąb się znalazł.- prychnął ktoś z oddali.

- Staroć jak i oni. Co może być ciekawego w starzyźnie? - zdziwił się lekceważąco następny i towarzystwo niespełnionej wyprawy po złote runo jak dym rozwiało się po kątach.

- Zupełnie nie rozumiem ich postępowania…- wyszeptał skrzat.

- A co tu jest do rozumienia? Dobrze, że są właśnie tacy, bo dzięki temu możemy sobie w ciszy oglądnąć to cudo - powiedziała mysz do stropionego Bożydara i podwinęła ogon by zrobić mu miejsce przy sobie.


*


- Fiu, fiu, więc jednak macie to na czym tak nam zależało! – zagwizdał z podziwem wiatr wpadając przez szparę okiennicy i wdmuchując do środka ciężki zapach jesiennej wilgoci.

- A gdzież to ty bywałeś, wtedy gdy mogłeś być rzeczywiście przydatny? - spytał z wyrzutem skrzat.

- No trochę tu, trochę tam, wszędzie właściwie - stropił się powsinoga.

- Nie, tu cię nie było. - stwierdziła sucho Felicja.

- Tu nie? Może i nie. Wybaczcie, już całkiem się gubię w tych galopadach. To liście postrząsaj, to ścieżki zamieć, to wir zakręć na drodze…Nic tylko ciągłe prace, więc dla odpoczynku pomyślałem o was no i jestem. A wyście się niepotrzebnie pospieszyli i to wszystko.

- Nie powiesz przecież, że nie pohasałeś sobie także po polach, nie pojeździłeś na zającach, nie poszybowałeś na grzbietach wędrownych sokołów…Doprawdy…słów szkoda na twoją beztroskę…- z przyganą powiedział skrzat.

- Pewnie, że szkoda. - skwapliwie zgodził się powsinoga - To co my tu mamy?

- Skarb mamy…Chyba nikomu poza nami niepotrzebny - westchnął Bożydar.

- Tak to jest z prawdziwymi skarbami. Są indywidualne raczej. - zauważył wiatr.

- Moim największym skarbem był zasuszony liść z drzewa, które rosło przy stodole gdzie się urodziłam. W nim było całe wspomnienie dzieciństwa… Niestety podczas przeprowadzek rozsypał się ze starości - w zamyśleniu szepnęła Felicja.

- Na tych kartkach mamy prawdziwą historię Świata Który Przeminął, zobaczcie tylko - powiedział skrzat z mozołem przewracając stronice.

- No i kurz wieków - kichnęła mysz. - Powiedzmy, że smakowałam już kiedyś taką i do dziaj mam po niej absmak - uzupełniła ocierając oczy.

- Czyli co to w ogóle jest? Bo ja jakoś nie mam cierpliwości do ksiąg…- zaszeleścił niecierpliwie polny włóczęga.

- Jak już mówiłem – to: zszywka… codziennych spraw… Zapiski dotyczące domu i okolicy, a czasem także spraw dziejących się za lasem, za rzeką, a nawet i dalej…Rok po roku, miesiąc po miesiącu, niekiedy dzień po dniu, jeśli akurat działo się coś ważnego. Zapisywało się te wydarzenia na podręcznych karteluszkach„dla pamięci”, a potem zszywało w kolejny rocznik i dopinało do poprzednich, dołączając co się tylko dało dołączyć. Rysunek, kosmyk kochanych włosów, kwit, święty obrazek, list, czyjeś opowiadanie, refleksję, przepis, wyblakłe zdjęcie …Słowem wszystko czym się żyło na co dzień. Czasem w długie nudne zimowe dni ktoś zdobił karty kolorowymi fantazjami, o takimi jak ta tutaj, zobaczcie…, a ktoś inny wyrywał potem te karty na rozpałkę, albo ciął je bagnetem, żeby w ich skrawki zawijać machorkę…I tak powstała ta wyjątkowa księga - prawdziwe lustro przeszłości, nie posrebrzone żadnym fałszem jak się to gdzie indziej zdarza…Zapisywano tu wszystko co wydawało się ważne. Domowe różności, czyli miscellanea, jak wtedy mawiano z przedwieczną powagą. Notatki o dobrodziejstwach i stratach. Sprawach wielkich i codziennych drobiazgach. Nawróceniach i apostazjach, przemarszach wojsk, kokluszu, ocieleniu się jałówki, przepisach na wino z żyta, albo mydło… Nie darmo mawiano o tej księdze – „Silva rerum”, czyli – las rzeczy, więc różności w niej były - wyjaśniał Bożydar - Zresztą posłuchajcie tylko…

- Posłuchać można, bo od słuchania oczy nie łzawią…

- Czasem łzawią Felicjo i to jeszcze jak łzawią – westchnął skrzat - Ale dajmy teraz temu spokój…Oto co zapisał ktoś pięknym rondem pod datą 21 lipca 1911 roku :

„Najbardziej lubię późnoletni przedwieczór, jeszcze we wspomnieniu upału, ale już o łagodności nieodległego zmroku. Ten krótki czas, kiedy cała przyroda odpoczywa po upoconym dniu i cieszy się złagodniałym teraz słońcem wahającym się ponad horyzontem. Wtedy gdy ludziom chce się rozmawiać, nawet śpiewać, wróblom wszczynać spory, kotom wychodzić z cienia i przeciągając się rozważać ewentualne polowanie, a kawki z gawronami wracają z pól do okupowanych od wiosny drzew w starych parkach i zarośniętych cmentarzach.
Już popołudnie leniwe, senne, w które wraca się po pracach do domu, pozwala cieszyć się spełnieniem i perspektywą radosnego nieróbstwa, jednak przedwieczór pachnący skoszonymi ziołami, albo dymem z dalekich ognisk i aksamitnym kurzem śródpolnych dróg mieści w sobie taki zachwyt dniem, który może być porównywalny jedynie z jego początkiem, kiedy rosa skrzy się na pajęczynach rżysk i skrzypią pierwsze otwierane drzwi.
Poziewując wraca się wtedy niespiesznie, noga za nogą, pozdrawiając mijanych, zatrzymując się dla chwili pogawędki ze znajomymi, albo tylko po to by popatrzyć na zachodzące już mgłą ścieżki, którymi się przeszło.
Potem nadejdzie noc ze swoimi niepewnościami, strachami, lękami, bólami, ale póki co jest syto, sennie i dobrze.”


- A zaraz pod tą notką dopisano inną ręką:

„Orzeźwiający napój na upał! Do butelek z hermetycznymi korkami włożyć drożdży tyle co orzech włoski, wsypać 3 łyżki cukru, włożyć kawałek skórki cytrynowej lub jak kto woli wlać soku owocowego, dopełnić letnią przegotowaną wodą i zakorkować. Po 3-4 godzinach można już pić. Lepszym jednak jest kwas chlebowy, który robi się tak: Chleb razowy (1-1,5 kg) pokroić, zalać 10 l wody przegotowanej i zostawić na 12 godzin. Potem zlać płyn do garnka kamiennego, dodać 1 kg cukru, 10 dkg miodu, 5 g drożdży, zmieszać, obwiązać muślinem i odstawić na 12 godzin w ciepłej temperaturze. Zlewać do butelek z kapslem, do każdej 4-6 rodzynków włożyć, trzymać w chłodzie, najlepiej w lodowni, 2-4 dni.”

- Poprzednim pismem zanotował znów ktoś w grudniu:

„Szczególnym zimowym obrazkiem jest rzeczka obsypana śniegiem, choć drzewa gęsto nad nią rosnące są bezśnieżne i ciemne. Za tymi drzewami wiruje śmiech i pokrzykiwania wespół ze światłami, które tańczą po lodzie i brzegach. To blask stajennych lamp, w których palą się świeczki i z którymi chodzi się do bydła, a które teraz dzieci wypożyczyły sobie do zabawy i rozświetlają nimi to naturalne lodowisko.”

- A posłuchajcie tego! – zawołał Bożydar przerzuciwszy wstecz wiele kart:

Porada pewna iako człowiekowi żołnierskiego stanu zbyć się maścią wszów i mendeweszek wielce przyczepnych w ciągnieniu woyska.

– Nie. Tego nie będziemy zgłębiać na dzień dobry – mruknął i ponownie kartkował wolumin

Na morowe powietrze remadia pewne…

Tego też nie… Ani tego - zatrzymał się na zdaniach nakreślonych drżącym pismem:

„ Znów dymi horyzont. Dokąd mamy uciekać, na wschód, czy na zachód? Wszędzie słońce wschodzi! I wszystko dobro płonie wśród rozpaczy dzwonów. Ach żeby dzwony miały żądła zamiast serca!... Już pokój. Wybacz Władco Miłości to nagłe zwątpienie…Wiatr nam usta wypełnił goryczą popiołów. Drży jeszcze podarta kościanymi piszczałkami cisza. Dobry śnieg okrywa zgliszcza, sypie w martwe chrapy koni. Psy i ptactwo poczęli biesiadać.”

- Brr…pamiętam te czasy… Zapewniam was, nie ma nic gorszego, niż wszystko pamiętać; a ja tak mam, niestety - jęknął wiatr.

- I ja pamiętam… - odezwał się skrzat chmurnie przewracając karty i pomrukując :
-To nie, to nie, i to także nie…

- Strasznie dużo tego na „nie” – zauważyła Felicja.

- O, to warto przemyśleć - rzekł Bożydar i przeczytał :

Każdy ma swoja wyspę. Otrzymujemy ją w pierwszym podarunku urodzinowym. Odtąd jest naszą.
Wyspy są najczęściej jednakowe co do wielkości i wynurzają się z takiej samej dla wszystkich nocy. Są samotnie rzucone w ocean lub grupują się w archipelagi. O obcych wiemy mniej niż wie morze. Ich właściciele otrzymują nazwiska od wysp albo użyczają im swoich. Różnie z tym bywa. Zależnie od tego, kto nad kim króluje. Zdarza się, że między wyspami przepływają statki. Duże i małe. Dawnymi czasy najwięcej bywało ich zimą.. Ciągnęły zewsząd melodyjnie wrzynając się w lód. Podobno strojono maszty szarfami i barwnie iluminowano pokłady. Nie bardzo umiemy sobie wyobrazić tamte kolory, porównywane do ciepła muzyki. Z pewnością były, nie są jednak już nasze.
Współcześnie żagle pojawiają się niekiedy. Częściej wiosną. Na fiołkowym horyzoncie przepływają z rzadka po dwie łodzie. Czasem piękne znikają w bryzie świtu. Do jakich dobijają wysp pozostawmy domysłom starców z latarń. Oni znają jeszcze dobre i złe szlaki.
Nie sposób odwiedzić wszystkich wysp. Bywają zbyt dalekie bądź nieprzystępne. Bywają groźne. Poznałem zresztą jako tako jedną. O inne zahaczyłem przypadkiem lub celowo. Spragniony szukając słodkiej wody, pokarmu, dobrego słowa i nie szukając niczego, poza miłością. Zdarzało się jednak tak ,że powodowała mną tylko ciekawość.
Ta powstała na gruzach kilku innych. Tak też się zdarza. Właściwie najczęściej. Obejść ją można w jeden dzień i noc. Nie uważam za słuszne nazywać dnia i nocy jednym słowem. Tym bardziej, że wyspa jest moją.

Przypłynąłem tu późną wiosną. Z wyspy moich bliskich obserwowałem ją wpierw. Nęcącą błękitem oddalenia. Nie odczuwałem jednak naglącej potrzeby podróży. Powiedziano mi wreszcie: – Jedź.
Nie zrobiono tego brutalnie. Raczej ciepło choć stanowczo. Dziadek ofiarował mi wtedy latarnię , do której zbierał napój przez wszystkie wcześniejsze lata.

- Ta oliwa będzie do twojej lampy – mawiał wcześniej. W ogóle mówił wtedy dużo. Nie zwracałem jednak na to należytej uwagi. Teraz na tamtych słowach osiadł szron późniejszych.

Wypłynąłem rano. Ten czas uznano za odpowiedni. Z krępującymi pocałunkami na policzkach siedziałem w swojej łodzi. I byłem w drodze do mojej wyspy. Żeglowałem wcześniej samotnie, ale nigdy tak nieodwracalnie. Niepokój zwężał przełyk. Nie pamiętam morza z tamtego dnia. Obciągałem śmiesznie ,tuż nad kolanami skrojone spodenki i patrzyłem na to czego już nie było widać. Z tej odległości dopiero zauważyłem pogłębiające się bruzdy na twarzy dziadka i jego bezwiedny rozczulający ruch warg. Za plecami przybliżała się moja przyszłość. Dno łodzi ocierało się już o biały żwir i pora była najwyższa wziąć za wiosła.
Spodziewałem się zastać coś innego. Gorszego, lepszego. W żadnym razie nie takiego samego. Tymczasem dostrzegłem park, który dopiero co opuściłem. Powitały mnie drzewa wbiegające aż w piasek. I – dziadek. Rozpłakałem się w poczuciu rozpaczliwej beznadziejności i rzuciłem się mu na szyję.

- No nie trzeba, nie trzeba – pocieszał mnie - Zrozumiesz potem, że jednak odbyłeś podróż. Poczujesz to w sercu.


- Aaa… - ziewnęła Felicja i natychmiast dodała - No bo nie spałam, a jak się nie wyśpię, to nie mam cierpliwości do głupot, choćby i nawet starożytnych.

- Może to cię zajmie i rozbudzi, bo ma w sobie nieczytelne dziury…:

Ziemia tu teraz widna. Tropy niedźwiedzich Radziwiłłów poginęły w księgach. Zewsząd drogi pewne. Miasto założono wcześniej. W Europie wtedy panowała zima. /…/ Stoły układano w podkowy i podawano karpia na sposób niewiernych. Tu nie smakowano jeszcze śnieżnych lukrów i nie zmiatano rankiem skruszonych kryształów ze wschodnich kobierców. Wracano raczej z bliskich łowów. Wieczorami w pierwszej uliczce kołatały kopyta i pozostawał barwny ślad wleczonych łosi./…/ Wyobraź sobie mroczniejący za i przed jeźdźcami szybki pierścień horyzontu. Przecież o krok światła. Tam puszyste skóry. Tam kobiety wrzucają w paleniska bierwiona. Wąsy unoszą się odsłaniając zęby: „Dym nasz, kobiety nasze”. Wybiegają starce by podziwiać. Dzieci bawią się między ostrołukami nóg. W kubkach po miodzie swawolą bożęta. Popiół po tym czasie jeszcze się trafia…
/…/
W Europie dawno skończyło się władanie niebem. Jedna już teraz lampa oświetlała Ziemię. /…/Chodzi bowiem o światło i odbicie w oczach /…/
Prorocy końca świata przybyli i tutaj. Rozdają skrzydlate paciorki mowy dotąd nie słyszanej. Tym nic w zamian po futrach. Nic po złocie sosen, które pływa w morzu. Sami zwożą kamienie. Tak jak kniaź zezwolił budują ponad drzewa domus co zdumiewa. Mozolnie spieszą gęsie pióra. Puszcza hałasuje bo noc mroźna. Piszą co zjeść czasami i będzie konieczne. Och zimny tu kraj, lecz litery żarzą się cierpliwie… Niby niewiele lecz jakiż początek…


- Krasnalu, czytasz to, co nie ma dla nas większego znaczenia, a to co ma chyba celowo opuszczasz. O tutaj na przykład; widzisz? Czy to nie przepis jakiś? - przerwała mu mysz.

- Mówiłem już, że nie mam nic wspólnego z krasnalami. - żachnął się Bożydar.

- Masz, czy nie masz - czytaj, bo to się może jak nic przydać.

- Wyjątkowo przesadzasz z tą swoją przyziemną praktycznością - mruknął skrzat z niechęcią rzuciwszy okiem na zapiskę, ale odczytał co następuje:

„ Sos Cumberland: ½ szklanki galaretki porzeczkowej, kieliszek Madery, łyżka cebuli utartej, skórka starta z cytryny i z pomarańczy, sok z cytryny i z pomarańczy, łyżka musztardy angielskiej, papryki, imbiru, gałki muszkatołowej, pieprzu białego, soli. Wymieszać na ogniu wszystko razem i przełożyć do sosjerki. Jak za rzadki, to wlać łyżeczkę mąki kartoflanej rozrobionej w zimnej wodzie.”

- Mnniamm. Maaarzenie!- mlasnęła oblizując się Felicja. - Taak, ta książka to prawdziwy skarb, tylko trzeba z niej odsiać wszystko co nieważne - dodała z głębokim przekonaniem.- A przed zimą trzeba będzie koniecznie uporządkować kuchnię i zacząć jej wreszcie używać, bo co to za dom bez kuchni ? To odnośnie mojej praktyczności, że nie wypomnę tego, iż gdyby nie ona, to tę księgę w najlepszym razie miałby teraz gronostaj.

- O czyszczeniu pereł też mam przeliterować? - cierpko spytał Bożydar, słowem nie komentując mysiej nieskromności.

- Nie ma potrzeby; nie gustuję w perłach. Nie taka tam znów ze mnie Barbara Radziwiłłówna, żebym się nimi pasjonowała. Dla mnie to odchody jakiegoś mięczaka i wszystko, no a odchody- to odchody i o czym tu mówić? Że się błyszczą? - odparła pogodnie Felicja.

Tu wiatr roześmiał się hałaśliwie, a skrzat głucho sapnął:
- No to może coś swojskiego zacytuję panience:

„ Wczoraj w nocy kot zakradłszy się do garderoby stłukł butelkę z sokiem; lecz jak z jednej strony wart szubienicy, tak z drugiej strony zasługuje na pochwałę, bo sobie najmniejszą butelkę wybrał.”

„ Dnia 12 bieżącego miesiąca kura okulawiała, a kaczor w pojedynku z gęsią nogę utracił. Łaciata będzie się cielić niebawem…”


- Spłycasz rzeczywistość skrzacie! - świsnął wiatr.

- Wręcz przeciwnie. Pogłębiam.
Ostatnio zmieniony pt 28 cze, 2019 przez Rys-ownik, łącznie zmieniany 1 raz.