BOŻYDAR, SZCZOTLICHA I RESZTA, czyli bajka samograjka / 1

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Rys-ownik
Posty: 203
Rejestracja: wt 26 lut, 2013

Post autor: Rys-ownik »

*


W stronę południowej bramy przez zbielałe trawy zbliżał się dwukołowy wózek, na wózku leżała ogromna beczka, a na beczce siedziało Coś. Coś miało oswojoną wronę i katar.

– Dziurra! – oznajmiła koza przy dyszlu i wózek zatrzymał się tak nagle, że wrona spadła z beczki nim jeszcze zamierzyła podfrunąć.
– Och, nie, znowu… – jęknęło Coś z rezygnacją.
– Po pierwsze nie ja wybierałam tę drogę. Po drrugie ta dziurra, o ile wiem – ciągnęła koza przesadnie grasejując – jest dziurrą z rodzaju tych, których nie da się ominąć bez złamania osi.
– Akurrat – przedrzeźniła ją niewielka mysz podróżująca z nimi indywidualnie i raczej na gapę. – Nie przesadzaj, to tylko jedna z jesiennych kałuż, które deszcz porozkładał do wyschnięcia, a słońce o nich zapomniało. Płytka jak twoje myślenie – dodała z niesmakiem, czego koza nie raczyła nawet zauważyć.
– Moja droga, a gdybyś tak tędy… – wskazało Coś. – Tylko spróbowała… – uzupełniło bez przekonania.
– Też wpadnę – orzekła koza, patrząc z rozrzewnieniem na stokrotkę zgubioną chyba jeszcze przez wiosnę, która zaplątała się w mizernym kęsie trawy na obrzeżu drogi.
– Może ty spróbujesz polecieć i zobaczyć, jak to wszystko wygląda tam dalej? – zwróciło się Coś do wrony, która taplając się w wodzie, z ogromnym zainteresowaniem oglądała właśnie ślady swoich łapek odciśnięte w błocie.
– Hmmm – chrząknęła niechętnie wrona i poleciała.
– Wronę posłać, to jak śmierci czekać, mówi sennik egipski. A niedługo nadejdzie noc… – mruknęła prawie całkiem do siebie koza. – Trzeba by pomyśleć chociaż o niewielkim ognisku zabezpieczającym jako tako przed dzikimi zwierzętami – zauważyła głośniej i zmrużonymi ślepiami zaczęła przyglądać się myszy.
– Ja nie zamierzam dalej jechać – pisnęła szara drobina zeskakując ze smakowicie pachnącego czopu beczki. – Cześć wam! Wysiadam – oznajmiła zdecydowanie i maleńki, równie szary plecaczek spadł z pluskiem w maleńką kałużę.
– Ale przecież… – zaczęło Coś i dokończyło myśl melancholijnym machnięciem łapki.
– No, proszę, myszy już się wyprowadzają. Okręt tonie – sapnęła koza.
Coś zupełnie zrezygnowane schowało głowę w łapki i spróbowało jej nie widzieć i nie słyszeć. Przed nimi, za kępami ostów kołysało się czarne skrzydło bramy z nabitym na środkowy kolec jaskrawym palczastym liściem klonu. Machającym do nich niekoniecznie przyzywająco.
– Trrragedia! Wielka trrragedia! - beknęła rozdzierająco kozunia. - Tak jest ze wszystkim co zaczyna się zbyt rrradośnie…– uzupełniła półgębkiem.
I wtedy od strony łąk nadleciał rój dzikich os zatrzymując się nad wozem. Koza przestała żuć trawę i zaczęła podejrzliwie przyglądać się wirującym złotym cętkom. Osy przez chwilę obwąchiwały czop beczki, a potem utkwiły swoje złote oczy w kozie.
– O, co to, to nie! – powiedział bardzo szybko rogaty ssak i jednym susem przesadził kałużę, a za nim potoczył się wózek.
Zrzucone tym skokiem Coś wstało z trawy, otrzepało spodnie, podwinęło nogawki, westchnęło i z chlupotem weszło w wodę, obchodząc płynącą mysz.
Tymczasem zaprzęg mknął przez osty wyprzedzany tabunem koników polnych. Uniósł chmurę liści, w której zgubiły się osy, po czym zatrzymał się gdy koza tryknąwszy łbem w bramę złamała dyszel, wózek się przewrócił, a oderwana beczka potoczyła gdzieś w krzaki.
– Wspaniały wjazd, nie pamiętam takiego! – zawołał ktoś z przesadnym zachwytem, tak pobudzającym do działania, że gdy Coś było już bardzo blisko kozy, ta nadal nasłuchiwała, przekrzywiwszy głowę, jednakże głosik nie odezwał się więcej.
. – Możliwe, że to stamtąd – prychnęła w końcu wskazując rozwichrzoną brodą gałąź przewieszoną przez mur. – Rozzuchwaliła się nam prowincja, że strach; ale zaręczam, że to długo nie potrwa – mruknęła próbując bezskutecznie dosięgnąć zębami rosochy.

Wielka zardzewiała agrafa bramy spinała poły zmurszałego muru, który obejmował park z dnia na dzień coraz bardziej niepewnym uściskiem.
Coś zerkało za nią niepewnie, wpatrując się załzawionymi oczami w zasypane liśćmi ścieżki po jej drugiej stronie, które w półmroku uciekały gdzieś z szelestem.
– Wreszcieś mi się spełniło, moje ty marzenie – szepnęło – Odnalazłem cię. Wróciłem…

Koza rozglądnęła się wokół, wstrząsnęła łbem i prychnęła wzgardliwie :
– Też było co ogradzać! Kupa tu byle jakich drzewek sterczy na pustkowiu i tyle. A tak w ogóle kto to widział, żeby jesienią szukać ogrodów? No chyba żeby zebrać żarełko na zimę, albo jakieś pachruście na ocieplenie stajenki; to i owszem. Tyle ci powiem – zwróciła się do Cosia, na co ten tylko machnął ręką.


- Ano towarzyski to ty nie jesteś – mruknęła z niesmakiem i zagadnęła ni z tego ni z owego przemykającego poboczem chomika: – Wspaniałe miejsce do dziania się wyjątkowo nieprzyjemnych rzeczy, no nie?
Ten przystanął i w zaskoczeniu zaczął bezwiednie pocierać koniuszek swego nosa.
- Tu nic się złego nie przytrafia proszę pani – odpowiedział po chwili z przekonaniem.
- Oczywiście, że nie, ale przecież może się zacząć wreszcie. A tak w ogóle, czy to przyjemnie być chomikiem? – spytał brodaty pustorożec rezygnując ze wspinaczki na mur.
– Nnie… Nie wiem proszę pani. Nie zastanawiałem się nigdy nad tym – odpowiedział zaskoczony chomik.
– Tiaa… No pewnie, że nie… To typowe dla takich małych, puchatych przeżuwaczy jak ty. Nigdy nie zastanawiają się nad tym, co dla nich jest rzeczywiście ważne. Jedzą, biegają w kółko i to wszystko – dodało zrzędliwie kozisko.
– Od tak niedawna jestem chomikiem, że jeszcze się w niczym specjalnie nie orientuję – wyznało zwierzątko i nie oglądając się, uciekło w swoje sprawy.
- Tak, tak kręcą się w kółko i tyle – przytaknęła sama sobie koza.
– Jedziemy. – zdecydowało Coś.
– Ba! Najwyżżższa już porrra. – prychnęła kozucha.

Wózek, którego nie potrafili podnieść, wlókł się za nimi trzeszcząc, a przytroczona beczka żłobiła w ziemi ślad pachnący jesienią.
Mocny i czarny jak nadchodząca noc.

*

Ścieżka pod wypróchniałym grabem drzemała już zwinięta w kłębuszek, gdy mysz dowlokła się do niego. Z ogromną ulgą usiadła na podwiniętym ogonie i naburmuszona mruczała złowieszczo:
– Oho, będę na pewno chora. Na pewno. Bez tego się nie obejdzie.
– Stop! – powiedziała gdzieś w mroku koza i mysz nagle zobaczyła ją, a właściwie latarnię zawieszoną na jej rogach, ponad krzakami dzikiego bzu.
– O! Mysz! Znowu mysz – przywitała ją koza. – Słuchaj no, jak już jesteś, to wleź i wyrównaj knot w mojej latarni, bo stearyna wypływa z niej i skleja mi grzywkę – dodała bezczelnie.
Mysz uniosła pyszczek i nastroszyła dziko wąsy, ale nie odpowiedziała tak jakby chciała, bo pomyślała, że być może jest to jedyny możliwy sposób na osuszenie futerka w ten coraz zimniejszy wieczór.
– Powinnam cię jednak ugryźć – stwierdziła tylko sucho.
– Właź i nie zawracaj głowy, w końcu dotarłyśmy przecież na miejsce, prawda? – ucięła koza.

„To cap i tyle, a czegóż się spodziewać po capie? Cap tylko capem, na wieki wieków…” – dumała mysz, otwierając drzwiczki latarni dorożkarskiej, albo i karawaniarskiej, gdzieś tam wygrzebanej w złomowisku, którą koza bezwstydnie sobie przywłaszczyła. Co do świeczki, to niczego sensownego nie można było o niej powiedzieć, najważniejsze jednak, że się paliła.

Gorące powietrze pogłaskało pieszczotliwie wąsy zwierzątka, tak, że zapomniało ono w jednej chwili o dreszczach, koziej arogancji, późnopaździernikowej kąpieli, a także o tym, co miało teraz zrobić. W nagłej rozkosznej beztrosce nie zauważyło nawet przeciągu, który ze złowróżbnym grymasem wpełzł za nią i jednym szarpnięciem zerwał płomień z knota, a potem uniósł go w mrok. Mysz domknęła drzwiczki, zwinęła się w rogalik i w jednej chwili zasnęła.
Dwie różowawe ćmy zaglądały jeszcze przez chwilę przez szybkę, przykleiwszy do niej napełnione światłem oczy, ale dość szybko noc zmieniła je w swój granat z niewielkim księżycowym blikiem na obrzeżach.

– Wyłaź! Miałaś poprawić, a nie zgasić – beknęła koza. – Wytrzepię ją. Jak nic wytrzepię – mruknęła sennie, gdy nie doczekała się odpowiedzi, i w zniecierpliwieniu potrzasnęła łbem. Zamierzała serio rozważyć problem zgaszonego światła, gdy iskra przyczajona w zakamarku knota połaskotana wstrząsem uśmiechnęła się lekko do mysiego snu i buchnęła równym płomieniem.
– A to niech sobie siedzi – ziewnęła aprobująco koza. – Jakby co to ubodę i tyle. W ogóle będę bóść jakby co.

*

Coś w latarnianym świetle tańczącym w takt mysiego snu i kołysania koziego łba przekopywało się przez liście, aż na środek polany, do której doprowadziła je aleja.
Było spocone i złe, a koza zła i senna. Zbyt senna by nawet złość traktować poważnie.
– Tu są tylko resztki schodów... Naprawdę nic więcej nie ma – szepnęło w końcu bezradnie i ciężko usiadło na piaście koła.
– Się mu zachciało oceniać po ciemku – beknęła koza w sennej dezaprobacie. – Spać mi już! CISZA! Dawno po dwudziestej drrrugiej – zgrzytnęła.

Ni to, ni owo otuliło się więc kocem i czekało świtu, słuchając jak trawa w kozie opowiada swoją historię. W powietrzu pachniało jesienną nocą i stukał gdzieś skapujący na opadłe liście miód parkowych pszczół z jakiejś przepełnionej dziupli.

*

Tuż przed świtem ścieżka obudziła się pod szybkimi sprężystymi krokami. Cień, nie należący ani do nocy, ani do dnia, pochylił się nad śpiącymi. Przyglądnął się im z zamyśleniem, a potem wyjął ogarek świecy z koziej latarni, w którym dopalał się sen myszy o kocie maleńkim jak piłeczka pingpongowa. Zawrócił i wszedł na gruby korzeń pobliskiego grabu. Wtedy w dziuplastym pniu przejmująco skrzypnęło, a potem jakieś drzwi zatrzasnęły się z przeciągłym krzykiem przypominającym pianie koguta. Jednocześnie w oroszonej brodzie kozy rozbłysło słońce.
A kiedy Coś otworzyło rozespane oczy dziupla opleciona już była zwykłą roziskrzoną pajęczyną świtu, ale czuło, że spod płata kory ktoś je uporczywie obserwuje. Samo drzewo wydawało się zupełnie inne niż wczoraj. Jego jesienne liście paliły się teraz zimnym pogardliwym blaskiem i nie było w nim niczego z wczorajszej przytulności.
– Czekało na kogoś i ten ktoś zdaje się powrócił – stwierdziło Coś.
– Jeżeli nawet, to z całą pewnością nie na ciebie – prychnęła koza, rozglądając się za śniadaniem.

*

Wiatr spał na skraju jesiennego parku w tej szczelinie muru, w którą wcisnęła się łąka. Dawno już minęło południe, kiedy zerwał się ogromny, pachnący przywiędłą macierzanką. Uderzył w ostatnie liście drzew, zagwizdał w koronie muru i zmieniając się w powiew zaledwie spłynął na brzeg parowu, którym w zamierzchłych czasach rwał wesoły strumień. Rozłożył sztalugi i przez firanę traw począł wpatrywać się w błękit horyzontu…
W kępie tarniny ktoś leciutko zarżał…
– Witaj! – uśmiechnął się wietrzyk i pogłaskał poplamioną słońcem dłonią maleńkiego niebieskiego pasikonika, który wyprysnął z cienia. Przypominające wierzbowy puch Stworzątko, siedzące na jego grzbiecie, wygrzebało z przytroczonej do siodła torby szczyptę szafranowego pyłu i z przejęciem wysypało ją na dłoń wiatru
– Czy wystarczy? – spytało z niepokojem. – Proszę cię uważaj! – dodało szybko, gdy ten otworzył usta w odpowiedzi i przytuliło się mocno do niebieskiej grzywy wierzchowca.
Parkowy zefir uśmiechnął się więc i tylko skinął głową. Potem dotknął pędzlem kopyt pasikonika i zmrużywszy szelmowsko oczy, musnął także wodze i zamek torby.
– Och! – szepnęło w zachwycie Stworzonko. – Hoop! – krzyknęło i poderwawszy swego wierzchowca, zniknęło w trawie.

Wiatr wyciągnął kawałek zwęglonej gałęzi winorośli i sypką granatową czernią zaczął kreślić miękkie rozkapryszone linie na grubym osim papierze.

Tymczasem pasikonik biegł koroną muru, przeskakując z wdziękiem bluszczowe girlandy.
– Słuchaj no ty, niebieski – zaskrzeczała sroka, wysuwając dziób poza krawędź gniazda. – Sprzedaj mi swoje buty. Za pół worka czegoś ładniejszego niż czerwone liście. Dobrze?
– Za cały worek! – wrzasnęła z wyraźną niechęcią, gdy poprzednią ofertę Stworzonko skwitowało lekceważącym półuśmieszkiem.
Ale konik ze złotymi kopytkami wskoczył już w wiadomą sobie szparę i tylko potrącony w przelocie pająk wirował dookoła siebie, wodząc zdumionymi oczkami i marszcząc z wściekłością nos.

*

Przed norką chomika Coś rozmyślało o ulotności marzeń.
– Najczęściej to, co motywuje nasze postępowanie, to tylko wyobraźnia – wzdychało smętnie. A tuż obok, za progiem mysz, rozgrzewając futro bławatowym winem, wypiskiwała coraz bardziej zasmuconemu chomikowi wszystkie swoje mysie uwagi o jesieni:

– Między nami myszami mówiąc, nie jest tak zupełnie dobrze; nawet tutaj ostatnie opadłe z kłosów ziarna zżarły albo zniosły do swoich spiżarni polne przywłoki, a ten tam, chociaż ma nawet beczkę i w dodatku pełną, to jej nie otworzy, mimo że nie ma gdzie spać, więc pewnie sobie wyjedzie…No i gdzie tu przyjdzie mieszkać? A deszcze spadną lada chwila, jeśli już gdzieś nie padają, a potem – zawiesiła głos – sypnie śnieg. Takie białe, zimne świństwo! – dokończyła ze złośliwą satysfakcją.

Słysząc to, Coś uśmiechnęło się ironicznie, a potem z dość ponurej zadumy wpadło w marzenie o skrzypiącej, roziskrzonej zimie, która otula parkowe drzewa śnieżnym bajkowym kożuchem i zawęża świat do serdecznego ciepła domu. A ono streszcza się w buzującym ogniu kominka, od którego trudno się oderwać. I zrobiło mu się prawie przyjemnie, ale naraz przypomniało sobie, że tu nie tylko kominka, ale nawet domu nie ma i smętnie z rezygnacją pokiwało głową.
Zdążyło już wcześniej obejść park i nie znalazło w nim nic poza swoimi dawnymi wyobrażeniami o nim, coraz mocniej już blaknącymi. Przebiegło nawet resztką grabowego szpaleru aż na jego kraniec, który był kiedyś stawem ze wzgórkiem wyspy pośrodku dzisiejszego trawiastego wgłębienia. Tam zamyśliło się tak bardzo, że raz jeszcze w swojej wyobraźni zobaczyło przeszłość z kołującymi nad wodą jaskółkami, a kiedy one zniknęły spłoszone rzeczywistością, odczuło taką pustkę, że rozpłakało się rozpaczliwie.
– Niczego tu nie ma z tego, co być powinno – jęknęło wracając do swojej beczki i coraz bardziej tracąc zainteresowanie teraźniejszością.

*

– Ooo! Słyszysz, jak coś strasznie skrzypi?! To zima nadjeżdża. Okropnie stara, złośliwa zima – warczała mysz do chomika. – O! Taka – założyła łapki za uszy i wytrzeszczyła zęby. Koniuszek chomikowego ogonka zaczął niepokojąco drżeć.
– Hej tam! – ktoś zaczął wołać w pobliżu. – Chodźcie wszyscy szybko. Szybko! Palą się łąki! Jest zabawa!
I przed norką przebiegła koza, wyprzedzając o pół długości pędzący za nią wózek popychany przez jeże, pełny teraz liści, ziemniaków i jabłek.
– No chodźcie, wyłaźcie głupki! – ponaglająco beczała w biegu.
– To chodźmy – sapnął z nagłą ulgą chomik i wybiegł.
Mysz powiedziała do siebie coś bardzo nieobiektywnego o różnicach miedzy chomikami a jej rodziną, westchnęła, umoczyła wąsy w niedopitym winie chomika, prychnęła pogardliwie i również wyszła, wierząc święcie w to, że wie kto tu jest rzeczywistym głupkiem.
- A ty na co czekasz? – spytała zrzędliwie wrona i pofrunęła w kierunku narastających hałasów, więc Coś wzruszywszy ramionami powlokło się za nią.

Na murze siedziały już wszystkie parkowe istotki, a ich dzieciaki wrzucały stąd w płomień wielkiego ogniska wszystko co nadawało się do upieczenia. Huśtały się na gałęziach i z zachwytem wąchały dym.
A po drugiej stronie ognia, na jasnych, wesołych łąkach, które ledwie majaczyły przez kłębiącą się dymną zasłonę, wiatr rozdawał karty do pierwszej jesiennej gry.
– Czerwień! Jak krew, jak jesień…– zawołał, rzucając kartę w popiół.
– Błękit i złoto! – wystrzelił ogień.
– Czerwień i czerń – powiedział zgrzytliwie jakiś cień w trawach.
– Srebro! To, którym maluję szyby – dodał ktoś inny.
– Ha! Już i ty wróciłeś? Więc srebro przebije niebawem wszystko – jęknął wiatr.
- Powtórnie obstawiam czerwień i czerń. – powtórzył dziwny głos z traw.
- Czerń zmieniam w brąz, a na czerwień mogę się zgodzić – odparował wiatr.
- Mam taką nadzieję – fuknął cień, przybierając nagle postać staromodnego poety ustrojonego w spłowiałą zieloną pelerynę, biały szal i karawaniarski cylinder.
– Skądże znowu! Zapanują tu biel i błękit z iskrami złota – powiedział Bajarz, wychodząc z kłębiącego się dymu.
Mały śmieszny staruszek z siwą kozią bródką, od którego wszystko zależało od tej strony łąk, aż po kapryśną linię dalekiego lasu, a może i dalej.
Przy ukłonie z ronda jego kapelusza stoczyła się drobina popiołu, którą płomień poderwał do zabawnego tańca.
Wiatr zagwizdał w podziwie, a poeta układnie się odkłonił :
- Ot, i gra skończona. – westchnął.
- Ale każdy będzie mógł zachować swoje kolory – mrużąc oczy pogodnie uzupełnił Bajarz.
- W dodatku pozostaną nam pieczone ziemniaki i jabłka. Naturalnie dopóki ich nie zjemy – zaśmiało się wietrzysko.
– Karawaniarz i facet-koza! Się porobiło! – skrzywiła się z niesmakiem mysz. – Ej! Patrzcie – zawołała naraz, słysząc nad swoją głową wędrowne pokrzykiwania. – Odlatuje już wszystko, co tylko potrafi latać. No, co mądre to wraca do ciepła… – westchnęła, odprowadzając wzrokiem ptasie klucze.
– Tak, to już pora powrotów – przytaknął wiatr.
– A tam, przesada – wtrąciła z przekonaniem wrona, przerywając czyszczenie dzioba po smakowitym kąsku pieczonego kartofla. – Kto wraca, to wraca… Zresztą do czego taki wraca, to już inna sprawa. Jeden ma swój raj na szmaragdowej wyspie, drugi w kominie…
Usłyszawszy to, wiatr zaszeleścił śmiechem i skinął na nią, podając jednocześnie patyk czarnego bzu.
– Stuknijże, proszę, w to kilka razy dziobem, tak żeby powstały otworki, dobrze? O tu, tak, i tu, i tu jeszcze. I dziękuję. Będziemy już mieli na czym wygrywać deszczowe melodie w listopadowe zmierzchy. Zagramy chyba nawet ten niepowtarzalny plusk, kiedy kropla skapuje w kałużę z dzioba nastroszonej kawki.
– Tak, tak, nadejdą zapluszczone dni, mokre i głodne… A twoje melodie nie tylko ich nie rozweselą, ale jeszcze pogłębią beznadzieję – wzdrygnęła się mysz.
– Są jak sól dodana do pieczonych ziemniaków – wtrącił Bajarz. – Cóż one bez soli byłyby warte?
– Może i racja, ale kto je tylko samą sól? A na to się poniekąd zanosi – odpowiedziało zwierzątko i dodało: – Czeka nas cętkowany świat. Zimne złośliwe kropki czające się na szybach, które uwielbiają wpadać mi za kołnierz, kiedy tylko przestanę o nich pamiętać i wyjdę na spacer… W ogóle zacznie się obrzydliwe kropkowane szaleństwo zakończone wlokącym się, chlupoczącym ogonem beznadziejnej szarugi. To przerasta wyobraźnię! A ty zważ – zwróciło się do wrony – że tu nie ma żadnego komina. ŻADNEGO – powtórzyło z naciskiem.
– O masz! – żachnęła się wrona – niczego nie muszę ważyć. Wrony, moja panno, nie gustują w kominach. Myszy z kolei, jak słyszałam, podobno gustują we wszystkim bez wyjątku.
Mały ssak spojrzał na wronę z wyraźną niechęcią i złażąc z muru, powiedział pozornie bez związku i nie wiedzieć do kogo:
– Mógłby ktoś coś z tym wszystkim zrobić.
– Z czym niby, z tą prognozą pokropnej pogody? – spytał niewinnie wiatr i zakrztusił się dymem, a potem rozkaszlał.
– O, kaszel…Właśnie! Kaszel także będzie; że o katarze nie wspomnę – uzupełniła skwapliwie mysz i zniknęła w trawie.
– Mysza! – zawołała za nią wrona. – Ty znajdź sobie kota i skończą się problemy!
A szary gryzoń udał, że przez krztuszenie się wiatru wcale tego nie dosłyszał.

Tymczasem wiatr wciągnął w nozdrza zielonkawy dymek pachnący słodkimi ostrężynami i zwrócił się ku ognisku, które niepokojąco zaczęło się rozszerzać. Ogień trzeszczał i tańczył wokół. Mamiąc patrzących fajerwerkami kolorowych iskier zachłannie wpatrywał się w bezkres suchych traw uciekających przed jego tęsknotą w niepewność oddalenia.
– Co to, to nie, nie… – powiedział Bajarz, a wiatr skinął ze zrozumieniem głową i dmuchnął w bzowe drewienko. A kiedy to zrobił, płomień szalejący już przy krzaku tarniny zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać, chwiejąc się w rozterce. Wspiął się potężny ponad tarninowy krzak, prysnął żarem, z wściekłością zaglądnął w oczy grającemu o przytulnym piecu i kominku obłożonym kłodami; westchnął tęsknie i... opadł w popiół. Skurczył się tam w mizerną iskrę, która przez niebieski puszysty pył potoczyła się do nóg wiatru, a ten podał jej kuszące suche źdźbło, którego dotknęła zachłannie choć czule. Wtedy Bajarz odebrał mu je, włożył w wyjętą z poły płaszcza malachitową szkatułkę i zatrzasnął jej wieczko.
Wiatr grał jeszcze przez chwilę dziką, pełną wykrzykników pieśń płonącej trawy, potem jednak zaczął ją stopniowo wyciszać, aż do kołysanki pełnej skrzypów, szeptów i szelestów, które otuliły zielony skarbczyk kojącą pogodą babiego lata. Na dokładkę Bajarz zaczął szeptać w dziurkę zamka szkatułki Baśń o Wielkim Wypoczynku tak serdeczną, że iskra w końcu zmieniła się w niewielką gwiazdkę Bożonarodzeniową i zastygła w wielkim oczekiwaniu.
– No ten, to potrafi bajtlować – beknęła z uznaniem koza.

– Oho, wrócił stary guślarz – uśmiechnęła się do siebie jesień pakująca walizki w kartoflanych łętach. – Teraz mogę już zasnuć mgłami ścierniska, rozmazać błękitem dale, omotać pajęczynami czupryny ostów, by wicher je sobie targał… Teraz mogę wszystko, skoro wrócił Bajarz. Doprawdy, lato jest biedne, kiedy On ma wakacje.

A melodia wiatru rozbłysła nagle słońcem ostrym choć pełnym zapowiedzi zmierzchu nawiewającego gwiazdy, i... zgasła, kładąc się w słuchaczach długim cieniem dobrej pamięci.

– Czyli, tak czy owak, to właściwie już koniec jesieni. Odchodzi sobie z tymi wszystkimi kolorowymi owocami, które przeważnie można obgryzać. Z grzybkami, które się trafiają. Z niedokładnie posprzątanymi polami, których coraz mniej zresztą. A ja zostaję, bo i gdzie niby mam się podziać przed tymi wszystkimi przyszłymi gwiazdkami na dole i na górze, które nie dosyć, że nie są ciepłe, to jeszcze niejadalne? No ale dobrze mi tak, skoro mnie durnej zachciało się nieprzemyślanych wędrówek do eldorado… Mam, co chciałam – sapnęła mysz, czując pod łapkami rozkoszne ciepło upieczonego w popiele jajka. – Tak czy siak zobaczymy, co z tego poszukiwania raju wyniknie.

Osamotniony dym nasycony tęsknotą licho wie za czym przepływał nad wierzchołkami parkowych drzew, które zaczynały sposobić się do snu po tym jak Bajarz wtopił się w zamglenia horyzontu.