BOŻYDAR, SZCZOTLICHA I RESZTA, czyli bajka samograjka / 2

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Rys-ownik
Posty: 203
Rejestracja: wt 26 lut, 2013

Post autor: Rys-ownik »

*

– A tej znowu nie ma – sarknęła mysz, myśląc o kozie. „Takie brodate bydle, to może zakasować nie tylko wronę, ale i mnie nawet – dumała. – Duże to, szybkie i nieobliczalne. Żre byle co, włazi byle gdzie, nawet na drzewa i nikt nie wie, co myśli…”.
I jej wspomnienie rozsierdziło ją na tyle, że ze szczególną przyjemnością zatopiła zęby w jajku, które grzało ją przez całą noc, a teraz stało się śniadaniem, czyli dobrym początkiem dnia.
Jedząc, zerkała na smętne Coś, które z rezygnacją patrzyło na wyraźnie odciśnięty w popiele ślad kół biegnący gdzieś tam w świat, gdzie może już teraz ze swymi przymrozkami czai się zima. Właśnie podniosło z popiołu wczorajszego ogniska jedno z zapomnianych, zimnych już jabłek i odrzuciło je z niechęcią. Jabłko potoczyło się zupełnie obojętnie w chmurze popiołu, zderzyło z korzeniem i gwałtownie pękło.
– Wypluło pestki! – roześmiała się mysz.

Zimne, dotąd prawie przeźroczyste powietrze zmąciło się nagle i z niespodziewanej mgły wyszedł majestatycznie duży czarny kot o ślepiach czerwonych jak żarzące się węgle.
Wrona przysypiająca na ramieniu Cosia ocknęła się i ukłoniła zamaszyście.
– Mmm… myszka! – miauknął przeciągle kot. Przystanął i uśmiechnął się szeroko do zdrętwiałego zwierzątka. – Czy ona jest twoja? – zawołał do Cosia.
– Miałem tylko kozę, ale to też nic pewnego… – odpowiedziało Coś i zanurzyło się w przerwaną melancholię.
Kot popatrzył przeciągle na mysz, ponownie uśmiechając się do niej, a mysz zesztywniała od tego uśmiechu, mimo tego, że kocie oczy zmieniły właśnie barwę na uspokajająco błękitną.
– Więc może chcesz być moją? – zaproponował.
– A na cóż u licha potrzebna ci mysz? – zdziwił się wiatr, wygrzebując się z jego sierści na grzbiecie.
– Spiżarnia bez myszy przestaje być prawdziwą spiżarnią i podobnie jak lamus, w odróżnieniu od strychu, staje się składowiskiem zupełnie pozbawionym nastroju – zamruczało kocisko. – A ty pomyśl sobie – zwrócił się do szarego zwierzątka – że jajko kiedyś się i tak skończy, a wtedy pozostanie ci tylko skorupka nieprzydatna nawet do zamieszkania.
Wrona odgarnęła włosy znad ucha Cosia i szepnęła:
– Moim zdaniem on mieszka w tamtym drzewie przy polanie.
– Być może – bez zainteresowania przytaknęło Coś.
– W domu muszą być myszy, świerszcze i złotooki… – kontynuował kot. – Nawet kołatki (gdybyż były tylko trochę mniej zachłanne!)…– Dom bez tych lokatorów, szczególnie zimą, robi się bardzo smutny. – westchnął. Ich stukotów, skrzypów, pisków, cykań nic nie zastąpi, nawet trzask ognia i tykanie zegara. Dopiero wszystko to zebrane razem tworzy niepowtarzalne piękno zimowej pieśń domu.
- Czyżby było to u was rodzinne? Znana tu niegdyś „filantropka”, która była twoją babką, też sprowadzała późną jesienią do siebie, jak mawiała „wszelkie bezdomne tałatajstwo” i wyznaczała mu praktyczne zajęcia. Myszy ogryzały więc… no mniejsza już o to co ogryzały, tchórze, udając skunksy, pilnowały wejścia, a w przedpokoju trzymała specjalnie puszystego chomika, nie tylko do odkurzania fortepianu, i kiedy całkiem wyłysiał wypędziła go z domu w okrutną zamieć… - zauważył wiatr.
– Pewnie sprzedawać zapałki, albo i po fiołki do lasu – ze znajomością rzeczy domyślała się wrona.
– Cóż ja mam wspólnego z jej „dobroczynnością”?! – obruszył się kot i dreszcz przebiegł mu od nosa po czubek ogona.
– A czy ja mówię, że masz? Ot skojarzyło mi się tylko takie rodzinne podobieństwo, więc…
– Więc, upraszam łaskawcę o rezygnację z takich skojarzeń! – miauknął drapieżnie kotek. – To co, idziesz ze mną? – zwrócił się do myszy, przyjaźnie machając ogonem, od czego ta dostała mdłości i zawrotów głowy.
– Czy nie lepiej przed takim pytaniem przestać być kotem? – zauważył ze śmiechem wiatr, widząc zesztywniałe wąsy myszy.
– Ach, tak… Oczywiście! Przepraszam. Zupełnie zapomniałem… – zmieszał się kot i nim mysz zdążyła zemdleć, był już zwykłym Rokitą, w obcisłym tużurku i cylindrze, jaki noszą na widokówkach staromodni kominiarze, o czym przekonywał przyjaciół i w co sam wolał wierzyć.
– I teraz już wiem, dlaczego musiałam się ukłonić – stęknęła wrona.
– Trochę inaczej wyglądałeś wczoraj, grając w karty – zastanawiało się głośno Coś.
– Tylko zewnętrznie – prychnął diablik - Rzeczywiście, miałem na sobie pelerynę, szal i kapelusz…Zauważyłeś to? – zdziwił się. – A już wydawało mi się, że nic cię poza samym sobą nie interesuje.
– Lubi jeszcze kwiaty, beczki i stare papiery, oraz posiada ogromne zasoby zupełnie niepraktycznej wiedzy – objaśniła szybko niepytana wrona, a Coś machnęło łapką tak jakby opędzało się od natrętnej muchy albo osy.

Tymczasem zupełnie zdezorientowana mysz osunęła się w trawę i zaczęła rozcierać ogon zlodowaciały z przerażenia.
– Głupie zabawy – mruknęła, gdy już mogła pomrukiwać. – Brzydkie zabawy. W dodatku nie wiadomo w tym wszystkim, co gorsze – kot, czy diabeł?

– Wiesz malutka, najlepiej będzie jak oznaczę ci drogę do TWOJEGO nowego zimowego domu. Łatwo wtedy trafisz – powiedział Rokita i odszedł z rozbawionym wiatrem, sypiąc za sobą ziarna pachnącej tłustej pszenicy.
– Stary, dobry sposób na oznaczanie drogi, znany już z historii o Jasiu i Małgosi, oczywiście jeżeli tylko nie ma w pobliżu wróbli – zauważyła wrona.
– Powiedziała, co wiedziała – bąknęła mysz, zerkając jednocześnie na najbliższe ziarenko i czując dziwne swędzenie w żołądku.
– Jajo jajem i owszem, ale pszenica jest jednak czymś więcej niż tylko zakąską – powiedziała sobie w zwiniętą łapkę, którą trzymała przy pyszczku, żeby nie dopuścić do niekontrolowanych okrzyków w irytującej obecności ptaka.

*

– Obszedłem już wszystko. I niczego tu nie ma, prócz paru wyliniałych już drzew, smutnych krzaków i oceanu badyli. Żaden to już park…Raczej wyspa dzikości, na której nie ma nawet śladu po dawnym sensie i porządku, które tu królowały za ciotki Klementyny. O ogrodzie już nawet nie wspomnę… – skarżyło się Coś wronie.
– Rrrrruina – przytaknęła wrona. – Prawdziwie diabelskie miejsce!
– Nadpalona łąka, ponure czarne drzewa, rozsypujący się mur z resztką bramy, która szczerzy na mnie zardzewiałe zęby swoich prętów…
– Chwasty, wszędzie chwasty… – zgodziła się wrona. – Ale chwasty miewają smaczne owoce… – dodała w zamyśleniu.
– Nie ma domu, nie ma ogrodu… Nic nie zostało z czarujących wspomnień ciotki… A od wzgórz idzie już deszcz… przejmująco zimny – żaliło się Coś.
– Bo trzeba było być rozsądnym i przyjechać tu przynajmniej z wiosną. Kto to widział, żeby ekspedycje podejmować zimą? – mruknęła wrona, nie przypuszczając nawet, że przypadkiem wygłasza kozie mądrości.
– Myślałem… – chrząknęło Coś z zażenowaniem – że wszystko tu będzie takie jak w opowiadaniu cioci… Zobacz, mam nawet klucz do drzwi wejściowych… – powiedziało i pokazało ptakowi kluczyk zawieszony u swojej szyi na niebieskiej tasiemce służącej dawniej do przewiązywania panieńskich włosów.
– Kluczyk jest, a tylko drzwi nie ma… – prychnęła wrona, a Coś ciężko westchnęło.

*

Mysz patrzyła na pszeniczny szlak złocący się w słońcu i walczyła ze sobą. W pewnej chwili aż przetarła oczy i sapnęła z niedowierzaniem, bo z głębi parku wyszedł chomik, ciągnąc za sobą pusty worek po rozrzuconych ziarnach, na które wcale nie zwracał uwagi.
– Można zwariować – powiedziała do siebie i gwałtownie zaczęła wytrząsać we wrzosy całą zawartość swojego plecaka, w tym przede wszystkim szmatki uzbierane na wyścielenie upragnionego gniazda. Potem schyliła się po pierwsze z ziaren i z czułością ułożyła je na jego dnie.
– Czekacie na nią? – spytał chomik, podchodząc. – Już teraz nie przyjdzie. Można ją zobaczyć tylko wcześnie rano, kiedy jest mgła albo leży szron. Potem topnieje i już jej nie ma – westchnął.
– O czym ty mówisz? – zdziwiło się Coś.
– O rzece oczywiście – odpowiedział chomik.
– Popatrzcie – zawołał nagle w zdumieniu, wyciągając przed siebie łapkę. Chmury ułożyły się akurat tak, że park i dalekie wzgórza na horyzoncie tonęły w cieniu, a słońce oświetlało jedynie łąkę...
– Widzicie, to właśnie ona – szeptał zachwycony chomik. Coś popatrzyło i niczego nie zrozumiało.
– Kto? – spytało ostrożnie.
– Tamta rzeka – powiedział chomik.
– Rzeka? Jaka rzeka?
– No przecież ta tutaj! U podnóża wzgórza, na którym rośnie ten lasek, płynęła kiedyś rzeka, niebieska i ogromna – wyjaśniał. – Nim jeszcze zapragnęła odpoczynku i zmieniła się w łąkę, opływała górę, śpiewając wieczorami szumną pieśń o morzu… A w miejscu, gdzie teraz siedzisz, stał wtedy zamek, z… królewną w narożnej wieży – dodał cichutko i zarumienił się po czubki uszu.
– Tutaj był dom cioci Klementyny – powiedziało z naciskiem Coś. – O tam miał ganek, podtrzymujący swymi kolumienkami balkon, nad którym była mansarda… a dołem po rogach alkierze… I ogród był. Wspaniały ogród… A ty mi tu o królewnie… Wypraszam sobie!
– A co wart jest świat bez królewien? – spytała retorycznie wrona, sfruwając na stos szmatek wysypanych z mysiego plecaka – Niebieskie jak piórko sójki! Całkiem jak kawcze oczy! – zawołała z zachwytem i zaczęła je przeglądać z wielkim zainteresowaniem.
Mysz zniknęła już w głębi alei z ciężkim, sytym plecakiem na plecach, nucąc piosenkę o pomylonym chomiku.
– Wiesz ty, co to OGRÓD? – z odcieniem pogardy spytało Coś chomika.
– No wiem. Kwiatki są. – odpowiedziało z przekonaniem zwierzątko.
– Kwiatki… – prychnęło Coś i swoim zwyczajem machnęło łapką.
– A tam, za wzgórzami kończy się świat. Tam skąd wypływała rzeka – dodał chomik wracając do swojej opowieści.
– Nic podobnego! – zaperzyło się Coś – Przecież ja właśnie stamtąd przyjechałem.
– Tak? – Bez zainteresowania zagadnął chomik i nie słuchając zapewnień Cosia, powlókł się dalej z dziwnym uśmieszkiem na pyszczku.

*

W tym samym czasie mysz, wymrukując brzydkie uwagi o złośliwości zabawiających się bogaczy, którzy dla swych fanaberii zmuszają biedaków do ćwiczeń gimnastycznych, przeciskała się już przez busz łopianów naszpikowanym kłującym chrustem.
– Musiał się łobuz schylać, żeby aż tu nasypać ziarna – warczała, meandrując między trawami i okruchami kamieni do kolejnego korzennego tunelu zamkniętego płatem kory z pająkiem wahającym się razem z nim na niepewnej nici.
Mysz ostrożnie odchyliła go, wyjrzała ciekawie i zastygła.
Całą polankę z drzewem pośrodku, przy którym wcześniej nocowała koza, zaścielała pszenica, bardziej złota i pachnąca niż ta, którą miała w plecaku.
– Widzisz, a to wszystko tylko po to, żeby mnie przekonać – zwróciła się do pająka i jak szczenię zaczęła szaleńczo tarzać się w ziarnie, wdychając z rozkoszą jego zapach. – No – szepnęła potem, myśląc o Rokicie – jak ktoś ma takie argumenty, to nie sposób mu odmówić racji.
Pająk, patrząc na nią wymownie pokiwał głową i nic nie mówiąc – bo pająki z zasady są mrukami – wlazł za płat kory, starannie zwijając za sobą nić.
– A co mi tam… – burknęła lekceważąco mysz. – Ale musze być jednak ostrożniejszą, bo nigdy nic nie wiadomo. Jak ktoś się bawi w kota, to licho wie, co mu jeszcze może przyjść do głowy – dodała z nagłym przestrachem i wstała. – Cała pachnę pszenicą, ech, żebyż to moja szwagierka poczuła – szepnęła z wyraźnym żalem i rozglądnęła się wokół .

Przed nią, zaraz za polanką w pniu grabu kołysały się zapraszająco wpółuchylone drzwi, a tuż przy nich stał odrapany stary cygański wóz z galeryjką nad kozłem i dachem rdzawym od liści, które na nim przysiadły podczas niedawnej podróży.
– Aha! I jeszcze to do kompletu – powiedziała mysz, dostrzegłszy na jego ścianie spłowiały plakat zachęcający do odwiedzin, który głosił, iż: „JESZCZE TYLKO TUTAJ MOŻESZ ZOBACZYĆ CZARY!”
Mysz stanęła słupka i zaczęła rozważać: „No nie wiem, czy ja powinnam… Kąpiel, koza, wrona… – wyliczała w myślach z niesmakiem – Urągliwe pobekiwania, bezsensowne krakania; kot w zakończeniu… – tu przygryzła wąsy. – Wszystko na „k”, ale czy to ma znaczenie? No i skwaśniałe wino, a także już niezbyt świeże jajeczko… I do tego chomik gardzący pszenicą, choć zima coraz bliższa… Czyste szaleństwo po prostu! Więc? A co mnie tam…”.
Uśmiechając się z ponurą rezygnacją, weszła po wytartych stopniach schodków i z ociąganiem pchnęła oczekujące ją drzwi.

Za nią pszenica zmieniła się w błyski jesiennego światła na opadłych liściach.

Rokity nie było w domu, ale drzwi zamknęły się za nią natychmiast, gdy przez nie przeszła. A wtedy zrobiło się całkiem ciemno i tylko przez szpary w ich deskach sączyło się trochę światła.
– Chwileczkę – zawołała mysz. – Tam został mój plecak. Z pszenicą, rozumiecie?!
Jednak drzwi nie chciały ani też nie dały się jej otworzyć i z pogardliwą obojętnością swoimi sękami przyglądały się zwierzątku.
– No co jest?! – spytała więc po kilku nieudanych próbach wyjścia. – Przygrzało i wypaczyło rozumek?
Drzwi leciutko, jakby wypraszająco skrzypnęły i zamilkły.
– A nie, nie… Tak, to nie będzie. Hej, wy tam, zbite z resztek starych skrzyń po marmoladzie, które tkwicie tu jedynie po to, żeby w was stukać i wami trzaskać, aż zajęczą futryny… Otwierać mi się, ale już!
Wtedy drzwi rozwarły się na moment i natychmiast zamknęły, przycinając ogon zwierzątka.
– Uuuuuach! – wrzasnęła mysz z wściekłością. – Dobra – dodała więc z groźbą. Wyjęła z kieszeni skrawek papieru, ten z osiego gniazda, który wczoraj porzucił wiatr, a na którym ona zapisała sobie dla pamięci imiona chomika i kozy, i dopisała teraz: „DRZWI”. Odwróciła się, popatrzyła w żywiczne kpiące sęki desek i podkreśliła wyraz.

A potem weszła w ciepłą ciemność drzewa pełną skrzypów i chichotów. Gdzieś w jej środku czaiło się niepozorne zakurzone okienko wpatrzone oczami złotooków w parkową aleję. Złotooki na moment oderwały wzrok od szyby i przyglądnęły się myszy, po czym powróciły do swojego dziwnego zajęcia. Jednocześnie na niewielkim stoliku, w lichtarzyku z uszkiem służącym do przenoszenia, samoczynnie zapaliła się krwistoczerwona świeca. Prysnęła woskiem i zaczęła przyzywająco chwiać płomieniem.
„A tam, przeciąg i tyle. Wiatr się wpycha przez szpary w drzwiczkach i psoci”. – pomyślała mysz, podeszła jednak, kiedy świeca płomieniem wskazała jej słoiczek pełen czegoś nieokreślonego, co przecież mogło być smakowite.
– Się sprawdzi – szepnęła marszcząc nos i oblizując wąsy.
Przechodząc, zdmuchnęła świecę i mimochodem zjadła jej ciepły, pachnący miodem knot, tylko dlatego by się nie zmarnował. Potem obeszła tajemniczy słoik tam i na powrót, a kiedy nie znalazła sposobu na dostanie się do jego środka zainteresowała się tym, na co patrzą złotooki i po firance wlazła na parapet okna.

W parku zaś coś się działo. Cienie drzew były rozedrgane. Jeże grabiły liście, a pod samym oknem przemknęła mrówka, ciągnąc pudełko zapałek.
I naraz w trawach rozbłysły światła. Dwa, dziesięć, dużo. (Ponad dziesiątkę mysz nie nauczyła się liczyć, sądząc – nie bez pewnej racji – że nie warto sięgać dalej, skoro dziesięć, jak dotąd, w zupełności wystarczało jej do szczęścia.)
„Dziwne. Bardzo dziwne” – zastanowiła się i wpatrzyła w najbliższe światło, niepewnie wyglądające zza opadłego bukowego liścia. Światełko było bardzo małe, świeciło sennie i czasami popłakiwało, a kiedy nadeszła mgła zaczęło leciutkimi trzaskami opowiadać jej jakąś pełną niepokoju historię. Tak smutną, że mgła przytuliła je do swojej wilgotnej sukienki i głaskała dotąd aż ucichło.
Ktoś w tym czasie próbował wejść do domu, ale nie doszukał się drzwi w mlecznym oparze, który z wolna obejmował wszystko w swoje posiadanie. Mysz nie wiedziała już o tym, bo zmęczona przejściami spała z pyszczkiem przyciśniętym do szyby tak, że z zewnątrz widać było przede wszystkim jej dwa wyszczerzone siekacze.