BOŻYDAR, SZCZOTLICHA I RESZTA, czyli bajka samograjka / 9

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Rys-ownik
Posty: 203
Rejestracja: wt 26 lut, 2013

Post autor: Rys-ownik »

*

Rokitę obudziły szmery w kominku i niezrozumiała chęć ucieczki. Wychylił ostrożnie głowę poza krawędź gzymsu i zdrętwiał. W gorącym czerwonym żarze siedziała uśmiechnięta złośliwie starucha o ogromnym zakrzywionym nosie i drzazgą drażniła nietoperza miotającego się po maleńkiej drucianej klatce. Nietoperz rozpaczliwie wachlował się skrzydłami, a starucha przygadywała :
– Ciepełko? Ciepełko! Nieprawdaż że rozkoszne?!
– Ojej! O… jej.. – wyszeptał Rokita.
– Ach! Jaśnie pan się wreszcie obudził. Wittam, witam! – zaskrzeczało babsko. – Ale niespodzianka, co?! – przekrzywiwszy przekornie głowę, śmiała się serdecznie na swój kakofoniczny sposób. – Nie cieszysz się może?
– No więc – zaczął Rokita – oczywiście…
– Dobrze wiem, że się nie cieszysz! – przerwała mu. – Swoją drogą jak tu brzydko u ciebie, jak brzydko – zauważyła, rozglądając się po saloniku. – Błazenada! Czystość, schludność, elegancja i ani odrobiny tradycji… Suszonych jaszczurek i nietoperzy też nawet na lekarstwo!
Ale nie martw się i zerknij, już złapałam jednego, a o resztę niebawem się postaramy.
Wyskoczyła na środek pokoju, strzepnęła mysz, śpiącą smacznie na zbiorku poezji, otrzepała dłonie i ciągnęła dalej:
– Piekielna edukacja jak widzę poszła w las, a tobie, jak słyszę, panem poetą być się zachciało i włóczysz się po świecie z tym drugim świszczypałą, który koniom grzywy plącze. A tu wszystko się sypie… Wysychają bagna, w których jeszcze nie tak dawno tonęli pijani woźnice. Przy cokole kapliczki zamiast upiornego dwugłowego psa ziejącego ogniem, widziałam przed chwilą gronostaja. Słodziaka z zapaloną świecą… Sie porobiło! Wszystko co ważne odpuściłeś sobie wnusiu dla jakichś tam mrzonek! A dobrze pamiętam chociażby to na przykład, że nie kto inny, a ty właśnie z powojennego złomu wyklepywałeś przeróżne cudajstwa, które niby pomagając skutecznie szkodziły. Dziś gdzieś rdzewieją porzucone, bo ty wolisz po–e–zję, którą zaraził cię ten świszczypała. Pozornie nadwrażliwa mimoza, która pod kostiumem wzdychającego zefirka, kpiąc sobie z ciebie, ukrywa tornado… To dzięki niemu ni majsterklepka teraz z ciebie, ni poeta, ni diabeł nawet… Et, błazenada i tyle! Ale ja ci mówię, że diabłem byłeś, diabłem jesteś i diabłem zostaniesz; już moja w tym głowa! Teraz są czasy specjalizacji, mój drogi i nie pora na rozdrabnianie się w renesansowych niezdecydowaniach i fantazjach! Koniec więc bałwanienia się, pozowania na bon vivanta. Ja ci to mówię, twoja babka Szczotlicha. Poniał mienia, ili niet? No? No?! Czyli, że niebawem wszystko ponaprawiamy kochanieńki. PONAPRAWIAMY. Już ja ci to obiecuję. Co mówiąc, włożyła znów nogi do żaru.
– Wreszcie trochę ciepła – rozrzewniła się – Nie wiesz ty nawet, kochanieńki, jaka mnie zimnica telepała przez te wszystkie lata. Ale – tu mrugnęła znacząco okiem – już ja się wam więcej zamknąć nigdy nie dam. Nie dam! Zapamiętaj to sobie wnusiu.
– Ależ babciu, przecież sama chciałaś pilnować skarbów...
– Już ty mi tu nie bajtluj skarbeńku, dobrze wiesz, że nie chciałam tego w dosłownym znaczeniu. Zresztą jakież tam były skarby? W byle skarbonce są większe – warknęła stara, ale zaraz roześmiała się i dodała. – Tak naprawdę to nie mam do was większego żalu. Dzięki temu miałam czas, żeby wszystko sobie przemyśleć i poukładać we właściwej kolejności. A co najważniejsze – dojść do kluczowych wniosków. Ot co! Prawdę powiedziawszy, jeśli prawda w ogóle istnieje, to do tej chwili wszystko tylko niszczyłam. Nie przerywaj! Tak było. Te podcinane mostki, wilcze doły przykrywane gałązkami i inne siurpryzy, nie powiem żeby były nieprzyjemne, ale jednak i w wątpliwym guście, i mało skuteczne. Mówiłam żebyś nie przerywał! Co najważniejsze – widzisz – niszczyć to każdy głupi potrafi, za to tworzyć nie każdy. A ja i owszem! Wszak ty to rozumiesz kochanieńki, nieprawdaż? Otóż obecnie skupię się głównie na tym właśnie, i w pierwszej kolejności ten park czeka całkiem nowa epoka, a potem się zobaczy. Do końca świata będą mnie pamiętać!
– Aj, czy to konieczne?! – wyrwało się Rokicie. – To znaczy, czy to cię bardzo nie zmęczy babciu, bo przecież…
– Tylko bez impertynencji, młodziku, w przypominaniu mi wieku! I bez fałszywej troskliwości! Słyszałam ja was, a jakże, jak włóczyliście się nade mną z tym, co mi drzwi przed nosem zatrzasnął. Tym całym rozmarzonym zefirkiem. Słyszałam te wszystkie wasze pogwarki. Ochy i achy nad kwiatkami, chmurkami i śnieżkiem. „Śnieg, uważasz Rokitku, to deszcz w formie poetyckiej” – powiedziała z emfazą przedrzeźniając wiatr. – To ty durniu nie wiesz, że poezja to widoczny ślad Bajarza?! – krzyknęła, wbijając wściekłe oczy w Rokitę, po czym dodała ciszej i mściwie: – Już ja z niego tę poezję wytrzęsę. Zrobię z niego wicher, zrobię z niego huragan, a z ciebie prawdziwego diabła – uzupełniła, dając jednocześnie celnego pstryczka w nos nietoperzowi, który kichnął i wyszczerzył ząbki. Co dostrzegłszy starucha, skomentowała natychmiast:
– Ot i widzisz – żadnego szacunku. Tyle właśnie dały te wasze pogawędki z myszami, to wypożyczanie książek chomikom… Nikt ci się już nie kłania na tym całym śmietniku, a zamiast mądrej sowy rozmyślającej na księdze czarów, jakaś bezużyteczna mysia przybłęda w NASZEJ obecności śpi sobie smacznie na stosie makulatury… W NASZYM domu! Niesłychane! Niewidziane dotąd! Ale to się zmieni, bądź tego pewny.
– W NASZYM domu… – ze zgrozą bezwiednie powtórzył Rokita.
– A w czyim niby? – zdziwiła się starucha. – No, a teraz dajże coś zjeść kochanieńki i zabierajmy się do roboty – zawołała, zatarła żółte chude palce i splunęła w żar.
– Do roboty… – powtórzył ponownie skołowany diablik.
– Coś ty dziś jakiś taki wczorajszy? No przecież, że do roboty, bo samo się nie zrobi – zgrzytnęło babsko, podchodząc do okna – Ty się popatrz na ten park chociażby. Widzisz, ile tu zmarnowanej przestrzeni?

*

Nietoperz brzydko myślał o Mikołaju ( którego jak już powiedziano brał za krasnoluda Klausa ), chociaż za zaistniałą sytuację mógł winić tylko siebie. Paczka, jaką zostawił pod drzwiami chomika, gdy mimo dobijania się nikt mu nie otworzył, była rzeczywiście wyjątkowa. Lepiej więc należało sprawdzić, co się w niej znajduje, zamiast wydrapywać na niej i na drzwiach nory obelżywe słowa. Nie dosyć, że przy tej czynności dopadła go wiedźma, to w dodatku swym podarunkiem sprawił niebywałą radość chomikowi. Skąd jednak mógł wiedzieć, że w paczce znajduje się, PRAWDZIWA śpiąca królewna – poczwarka pazia królowej? Siedząc potem już w kieszeni staruchy, słyszał rozanielony śmiech chomika i jego oddalający się dziękczynny pisk, którego wspomnienie szczególnie mu teraz dokuczało…

– No więc, czymże to kochanieńki poczęstujesz swoją babusię? Co masz wyjątkowego na taką niebywałą okazję? Ale, ale… cóż to ja teraz powinnam zajadać? Rozumie się przecież, że ktoś, kto postanowił żyć jak faktyczny, a nie udawany artysta ( tu spojrzała na wnuka na poły kpiąco, na poły karcąco) nie może już zadowalać się byle czym. Chociaż… Nic nie ma smakowitszego nad zwykły skrzek żabi! Że to niewyszukana potrawa? Teraz wszystko jest względne... Zresztą kto tu to widzi? Moja bohema daleko jeszcze, a wszak czego nie widać, tego i nie ma… – mruknęła, zarzucając szmatę do zmywania podłogi na nietoperzowe więzienie. – Czyli dawaj no skrzek na stół kochasiu, bo wygłodniała jestem nadzwyczajnie! – huknęła.
– Kiedy, widzisz babciu, ja mam tylko owoce w spiżarce – zauważył z pewnym lękiem Rokita.
– O? Co?! Owoce?! Czy ja dobrze słyszę?
– Pani ma jeszcze słuch najlepszy z najlepszych – rzucił z goryczą nietoperz spod przykrycia z wyraźnym naciskiem na „jeszcze”.
– Cicho tam! – warknęła wściekle starucha. – Owoce. O–WO–CE – rozgryzała wyraz w zębach. – No cóż, chyba naprawdę zmieniam swoje życie… No to dawaj już te owoce – westchnęła boleśnie. – Już ja ci to „jeszcze” zapamiętam – zgrzytnęła do nietoperza.
Potem bardzo długo przebierała w koszyku, aż wreszcie wyjęła z niego małą nadgniłą ulęgałkę i z rezygnacją ją nadgryzła.
– Owoce – bulgotała z niesmakiem, przełykając kęs – żeby chociaż robaczywe… A tu…
Aleś mi przygotował przyjęcie wnuczku!
– Bo się nie spodziewałem i nie zabezpieczyłem…
– No pewnie, że nie! Cha–cha–cha! – wiedźma odzyskała naraz dobry humor. – Pewnie, że się nie spodziewałeś. Tak czy owak zupełnie nie mam już ochoty, ani na ciebie, ani na te twoje owoce – dodała, zmieniając ton i odrzucając ogryzek za siebie. Ten potoczył się po podłodze i zastygł przy czubku buta, w którym schowała się mysz. Ale zaraz odbił się od podłogi i wskoczył do środka, gdzie rozległ się pisk i splunięcie. Starucha zarechotała.
– Wychodzę – oznajmiła. – Już blisko świt, zobaczę jak to wszystko w dzień wygląda.
I wyszła.
Przez spaczone strachem drzwi wsypał się do sieni śnieg. Lekki i zwiewny jak mgła.

*

– Więc jednak wylazłaś – powitał ją wiatr. – A tak tu już było dobrze…
Kołysał się na najwyższej sosnowej gałęzi i wyłuskiwał nasiona z szyszek.
– Dzięki tej ciekawskiej sroce i naiwności chomika – dodał.
– Nie po to diabły osiedlają się w jakimś miejscu, żeby tam miało być dobrze – warknęła starucha.
– No i popatrz, do czego prowadzi jednego zbytnia ciekawość, a drugiego głupota – uzupełnił.
Wiedźma wymamrotała coś pogardliwie i weszła w park. Śnieg pod jej butami przejmująco skrzypiał i z każdą chwilą coraz mniej nadawał się do lepienia bałwanów.

„Ten cały park zawsze chciałam zniszczyć, bo był mi obcy z tymi swoimi kwietnymi wonnymi bukiecikami. Tradycyjnym układem – dumała idąc – Różanymi ogródkami. Strzyżonymi trawniczkami. Altanką na wyspie. Dokarmianiem ptaszków i innymi jaśniepańskimi fanaberiami. A dodatkiem do tego wszystkiego była ta odpicowana pięknisia, skrzatka Klementynka, która swoją dobrocią zatruwała mi młodość. Zawsze toto ugrzecznione i uśmiechnięte biegło zaraz po pianiu Walentego podlewać rosą kwiatuszki na rabatkach. Możliwie najszybciej, tak by wyręczyć w pracy ogrodniczka, a mimochodem tupotem swych butków zbudzić mnie po pracowitej nocy. Tfu! Ale jak Walentego zarżnęli. Oczywiście za podszeptem mojego Hipolita. Cóż to był za rozkoszny łobuziak ten Hipek! No więc potem już tak wcześnie nie przebiegała pod moim oknem ta paskuda. Ten walnięty kogut i ona, toż to była para nie do zniesienia! Ale też i na niej, czego warto było dożyć, cały ten ród małych pomocniczków podobno wygasł z kretesem. W każdym razie już jej potem nie widziałam, nawet kiedy chciałam zobaczyć coś wyjątkowo obrzydliwego. Niestety co do kogutów, to historia obeszła się z nimi łaskawiej i nadal cholery pieją... O, tu był, pamiętam, podjazd wysypany grabionym żwirkiem, taki, że można było na nim tańczyć w kilkanaście par nawet. Jakież tu niegdyś szalały zadymki wzniecane przez Hipka! Jakież układy choreograficzne same się tworzyły…”
–Tańczyć. Tańczyć! TANZEN! – zawołała rozgrzana wspomnieniem. – Ale jak tu tańczyć w tych chwastach i chaszczach? Czasy Klementynki były obrzydliwe, ale i obecne niczym nie zachwycają – zrzędziła, ubijając śnieg. – Nno może być – powiedziała wreszcie. – A teraz muzyka. Hej tam! – potrząsnęła lewym rękawem, zajrzała do środka i znowu nim potrząsnęła.
– Wyłaź no kochanieńki – powiedziała prawie pieszczotliwie. – Zobaczymy, do czego się jeszcze nadajesz. Przy kolejnym potrząśnięciu na śnieg wypadł fortepianowy duszek o ogromnych wystraszonych oczach.
– No! – skrzeknęła rozkazująco. I duszek zawirował w śniegu perlistą księżycową serenadą o zapachu czerwcowych przyleśnych storczyków.
– Ach nie! Nie to, nie to! – zawołała starucha z niesmakiem. – Przynajmniej jeszcze nie teraz. Teraz ma być takie: tttra tratta ttt rr arara ratt tt trararara – Takie coś – pojmujesz, a? Dzikie takie, alla turca, powiedzmy.
– Mhm – potakująco mruknął duszek.
– To zaczynajże! Zaczynaj! Tylko pamiętaj, że nie po to cię wydłubałam z tego grata pełnego kołatków, żebym cię teraz gry musiała uczyć. Mam jeszcze w kieszeni młoteczek od „C”, więCCc… uważaj.
– Dddobrze – jęknął duszek i – zerwała się zamieć.
– Hu ha! Hu ha! – wrzasnęła czarownica kurcgalopkiem wpadając w szaleńczy wir.

*

– Ona tam tańczy – powiedziała mysz ze zdumieniem.
Wylazła przed chwilą z buta pod łóżkiem, otrzepała się z kurzu i wgramoliła na parapet okna.
– Tańczy – powtórzyła; i gdyby starucha była ziarnkiem pszenicy wiedziałaby, że takie powtórzenie niczego dobrego nie wróży.
– No tak – westchnął bezradnie Rokita. – No tak…
Dotknął prętów klatki, z której zdjął cuchnącą szmatę i uśmiechnął się przepraszająco do nietoperza, ale nie zdobył się na nic więcej.
– Czekaj no – mruknęła mysz w stronę wirującego śniegu – zaraz sobie przypomnę. Wzięła w pyszczek koniuszek ogonka i zamyśliła się głęboko. – O! Mam – pisnęła naraz entuzjastycznie. I wymamrotała coś, a zamieć nagle zupełnie ucichła, zatem stara równie nagle usiadła z trzaskiem na gałęziach głogu, które usłużnie rozłożyły się w wachlarz.
– Co to jest?! – wrzasnęła, zrywając się natychmiast.
–Jestem głóg – zaszeleścił głóg – i chyba właśnie nadaję się na głogowe wino, bo dostatecznie przemarzłem.
– A idźże ty! – prychnęła lekceważąco. – No dalej. DALEJ! – potrząsnęła duszkiem.
– A... Aha – szepnął duszek ze zrozumieniem i zrobił to, czego od niego wymagano.
Ale i tym razem taniec skończył się o wiele za szybko.
– To niezupełnie moja wina – zauważył głóg, prostując gałęzie. Jesteś taka ciężka, że wcale nie sprawia mi to przyjemności, zresztą…
– Przestań! Sama wiem dobrze, na co cię stać. Kolce, kolce, wszędzie kolce… – zrzędziła.
– O przepraszam! – obruszył się krzak. – Nie wszędzie.
– Powiedziałam przessssssstań! – zasyczała starucha. – Ale już, ty kolczasta bestio!
– Mam grać? – spytał cichutko duszek.
– Nie! – wrzasnęła, a później popatrzyła w stronę domu Rokity ze zrozumieniem, a nawet satysfakcją. „Nia, zaczęliśmy jak widzę przyspieszoną reaktywację diabelskości. I dobrze.” – uśmiechnęła się krzywo do swoich myśli, co w jej rozumieniu wyrażało spore zadowolenie.

*

– Powiedz przynajmniej, co się tam dzieje na dworze – zwrócił się nietoperz do diabła. – Jeszcze żadna zamieć nie wydawała takich odgłosów. Rokita ociągając się, podszedł do okna, przez które mysz, krztusząc się śmiechem, obserwowała następną próbę podjęcia tańca.
– Ho, ho – zdumiał się Rokita. – Skąd ty to znasz?! – zdumiał się diablik widząc poczynania Uli.
– Aj! – krzyknęła mysz ze złością i wypluła ogonek. – Ciągle zapominam żeby go nie przygryzać – jęknęła - O co pytałeś?
– Gdzieś ty się tego nauczyła?
– Hi hi, cha cha. Widziałeś?! O, O! Teraz. Cha – cha – cha! Brawo! Brawo! Bravissimo!
No to było najtwardsze zakończenie tańca, jakie kiedykolwiek widziano! Co skąd? Aaa, TO, to – pierwszy regał od okna, trzecia półka od dołu – wyjaśniła mysz.
– Jaki znowu regał?
– Och, twój przecież. Zżarłam kiedyś tych kilka kartek w twojej bibliotece, z tej książki, no wiesz – takiej dużej, pomalowanej na czarno. Do tej pory odbija mi się po nich i mam jakieś takie niestrawne sny – powiedziała z wyrzutem. Okazuje się jednak, że i niestrawność może być przydatna - to mówiąc, nastroszyła wąsy, mruknęła coś pod nosem i starucha ponownie upadła.
Wiatr zaśmiewał się w konarach tak, że aż gwizdało w kominie i sypała się z niego sadza, a
Rokita nie był pewny, czy powinien być równie beztroski.
– I po co to i na co? Ona tu zaraz wróci i się wam zacznie – pisnął z niepokojem przyokienny
pająk. – Cały święty spokój wypłoszycie z tego mieszkania łącznie z molami, nie mówiąc już
o drobnicy muchówek. Ja w każdym razie nie zamierzam w tym brać udziału – to mówiąc,
zlazł z okiennej ramy i powędrował za szafę.
– Powiedział, co wiedział – prychnęła za nim mysz, ale straciła rezon.

*

Nie spełniło się jednak żadne z pajęczych przewidywań.
- Gdzieś mam wasze zniewagi. Nie będę się teraz rozdrabniać w rozliczeniach z takimi

mizerotami jak wy – po powrocie podsumowała starucha mysie zabawy – Idę zmieniać świat.

Ot co! A na porachunki przyjdzie odpowiednia pora w czasie odpoczynku – zaniosła się

diablim chichotem zakończonym splunięciem w żar kominka. – A ty kochanieńki przestań się

bałamucić dobrocią i przyjdź mi pomagać. – zwróciła się do Rokity.

- No ja raczej chyba nie… - wzdrygnął się wnuczek.

- Bałwan! – zgrzytnęła stara w niewyszukanym komentarzu.

- Wspomnij jednakże, że to ty, a nie kto inny, z kretesem wykończyłeś tę tam jaśniepańską

rodzinkę ze wzgórka słynnym aneksem do cyrografu, genialnie spisanym drobnym druczkiem, którego

oczywiście nie raczyli przeczytać – tu znów się roześmiała zgrzytliwie –No i bardzo dobrze!

Twój przyjaciel fiu-bździu też zresztą nie lepszy. Nie pamiętasz już, że to on im zimą zwalił

dach chałupy ? Teraz na pustym placu sieje wiosną stokrotki, a jesienią nawiewa tam kopki

kolorowych listków i chucha, dmucha na światełka… Ty zaś znosisz chryzantemy duchom …

- Ach jacyż wyście teraz dobrzy, jacy szlachetni, prawie święci – drwiła.

- Byłem głupcem…- westchnął smętnie Rokita.
- Nie byłeś, a – JESTEŚ głupcem! Błaznem i tyle, a tu tak wiele trzeba jeszcze pozmieniać, żeby iść z postępem…Postęp, oto co ważne, a nie jakieś tam łzawe poetyckie fiksum-dyrdum! Trzeba świat przekształcać! Naprawiać! Ech, i ja muszę się tym zająć… sama… - warknęła z gniewnym wyrzutem starucha, a wychodząc trzasnęła drzwiami, aż jęknęły i wypadł z nich ostatni sęk.