BOŻYDAR, SZCZOTLICHA I RESZTA, czyli bajka samograjka / 11

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Rys-ownik
Posty: 203
Rejestracja: wt 26 lut, 2013

Post autor: Rys-ownik »

Dodać trzeba, że kiedy w saniach zakotłowało się i chomik przestał śpiewać, bo przygryzł sobie język, z jego gwałtownie poruszonej kieszeni, przez dziurkę od guzika wyjrzała zaspana mucha. Domowa mucha chomika, taka, która gryzie tylko z konieczności w bardzo nieciekawe popołudnia, a przesypia całą zimę w naszej kieszeni i swoim radosnym Leśmianowskim bzyczeniem pierwsza obwieszcza nadejście wytęsknionej wiosny.

– Niesaaamowite! – zamruczała koza, widząc przed sobą rozjaśnione brzaskiem ogromne pokraczne cielska niepojętych stworów z przyczepionymi do brzuchów korbami, kołami i czymś tam jeszcze, co wyglądało szczególnie obco i wyjątkowo niemiło, a co stało właśnie w poprzek jej drogi, nic sobie z niej nie robiąc.
– A żeby to! Ale co to? Po co to? – wyrwało się kozie beknięcie.
– Ech, to przecież tylko jakieś maszyny – ziewnęła mucha i zsunęła się ponownie na samo dno kieszeni chomika między zapomniane okruszki sera i bułki.
– Nie masz własnych problemów milutka? Wleźć na to nie potrafisz, a zjeść się tego w żaden sposób nie da, więc to nie twoja sprawa. Ponadto: pożyjesz – zobaczysz – na kozie pytanie odpowiedział drwiąco drżący starczy głos. I wtedy wszyscy zobaczyli łysego staruszka , którego jeszcze przed chwilą wcale tutaj nie było, siedzącego okrakiem na jednym z ramion największego potwora. Starzec trzymał przed sobą wielki sagan i zawzięcie mieszał w nim chochlą, niekiedy pociągając z niej tęgi łyk.
– Nniooomm! – cmoknął w pewnej chwili, uśmiechając się promiennie – No teraz to jest to.
– Czyli co? – spytała koza.
– Grog to jest i nareszcie taki jak być powinien – wyjaśnił podochocony dziadek.
– Dziadziu… – parsknęła koza znacząco.
– To tylko Czas – podpowiedziała jej mysz. – Znam go, to kuglarz – dodała z pełnym przekonaniem.
Słysząc to staruszek, skrzywił się : – No co jest? –, ale zaraz roześmiał ponownie, gdy koza wskazując brodą na maszyny sapnęła z niechęcią :
– To twoja sprawka, tak?
– I moja, i nie moja – zamyślił się stary. – To postęp po prostu. Jeśli wiesz, o czym mówię.
– Czyli co? – dociekała koza.
– Przyszłość, rozwój, wygoda… Delikatnie mówiąc.
– A niedelikatnie?
– Diabelstwo… – wtrąciło Stworzonko i natychmiast umilkło, gdy stary puścił mu oczko, a Rokita (stojący n płozie sań i obserwujący stąd wszystko z chłodnym dystansem) wyraźnie się obruszył.
– Aahaa…Zrobiła was wiedźma, co? – pojęła rzecz koza i delikatnie stuknęła rogiem najbliższego potwora. – W końcu sameście tu nie przylazły.
– A pewnie, że nie same – zawyrokował staruszek i żwawo zsunął się na ziemię, nie uroniwszy nawet kropli z niesionego garnka. Szybkimi drobnymi kroczkami stopa przy stopie wydreptał w śniegu duże koło, po czym w środku ustawił swój sagan.
– Okazuje się, że zdążyłem. Proszę, częstujcie się! – zawołał z wyraźnym zadowoleniem.
– Oo! TAK! – wykrzyknęli wszyscy i przepychając się, zasiedli w śnieżnej bruździe, natychmiast zapominając wśród śmiechów o tym, czego się przestraszyli.
– Twój grog niczego nie wyjaśnia – burknęła koza.
– Ale jakby odrobinę udomawia – zaśmiał się dziadek. – Jednakże nie przeszkadzaj nam w zabawie – dodał, poważniejąc.

Więc wszyscy bawili się, a nieprzekonana koza obchodziła maszyny, mrucząc do siebie:
–To jest takie ni to, ni sio, i dlatego takie niepokojące. Jak to zrozumiem, to przestanę się tego bać. Ale jak się później okazało dopiero wtedy zaczęła się bać naprawdę.
– Nic nie jest tak do końca zrozumiałe – odparował starzec i miał zamiar coś jeszcze powiedzieć, ale nadleciał wiatr i sypnął kozie w pysk śniegiem, więc mimowolnie wierzgnęła, wywracając sagan i wylewając połowę jego zawartości. Nim go poprawiono i wszystko wróciło do jakiego takiego porządku, wiatr porwał wierzbowe Stworzonko i poniósł je ze sobą, ale wszyscy wiedzieli, że nie zrobi mu żadnej krzywdy, w każdym razie nie dzisiaj.
– Przeeepraszszam, przeprrraszam… – kłaniała się wszystkim koza z przesadną grzecznością.
– Nie ma o czym mówić. Tym razem to wina tego wiejacza – powiedział Czas, machając lekceważąco ręką – Dużo gorsze jest to, że zapomniałem zabrać szklanek. Ot co!
– I szelek także, jak mi się zdaje – mruknęła do siebie mysz.

– A wtedy – opowiadał potem chomik odnalezionemu Stworzonku, które wiatr zabrał tylko po to, by mu pokazać jego odsypaną ponownie norkę, wstał Rokita i zaczął wyjmować z kieszeni swojej kurtki szklanki, kubki i czarki. Po jednej dla każdego.
Wierzbowe Stworzonko, stojąc przy własnym piecu i grzejąc sobie łapki, wpatrywało się z przejęciem w mimowolnie oblizującego się chomika.
– Dla każdego? – zawtórowało pytaniem.
– O tak. Dla każdego – potwierdził chomik. – Także i dla ciebie był ślicznie zdobiony kubeczek.
– Mmiii… Mnie? – pisnęło Stworzonko. – Masz go?! – spytało z przejęciem.
– Nie. Nie mogłem go wziąć, bo razem z ostatnim łykiem wszystkie rozwiały się nam w palcach bez śladu – powiedział z żalem chomik, ponownie z niedowierzaniem oglądając swoje łapki. – Rozpłynęły się i już – westchnął.
– Och! – pisnęło Stworzonko z mieszaniną wyrzutu i rozczarowania.
– Oczywiście koza napiła się również, ale potem nie chciała już z nami wracać i wiatr z Rokitą musieli nas ciągnąć. – Tak… A teraz idę do siebie, żeby robić to samo, co od dawna robi moja królewna. Czyli spaaaaaaaaaaaaaaaaaaać dopóki jest jeszcze spokojnie i można to zrobić – ziewnięciem zakończył swą relację chomik.
– A ja zbierałem iskry, bo są tak piękne jak gwiazdy i mam ich cały podołek – wyznało radośnie Stworzonko, ale gdy chciało je pokazać, z koszuli wysypały się mu tylko węgielki i zaśmieciły całą podłogę.

*

– Widziałem ją! Widziałem ją! – krzyczało Stworzonko w niedługi czas potem wpadając do domu chomika, więc chomik usiadł na łóżku i powiedział żałośnie: – Ja już chyba nie będę spał tej zimy.
– Latała nad całym parkiem z takim: Zzzzzzzzzzzzzzzzzzziuuuuuuuuuuuuu! Wiesz?! – ciągnęło maleństwo. – Była jak czarna chmura z czymś wystającym z jednego końca. I teraz tak sobie myślę, że to mogła być miotła. Mogła być? Co?! Straszne to było, rozumiesz?! Mówię ci: Stra–szne! Brrrr… Jeszcze mną trzęsie! Zobacz, jakie mam zimne łapki. No zobacz. Prawda, że zimne?
– Prrawdaa – wzdrygnąwszy się odpowiedział chomik gdy go dotknęły.
– No właśnie – wykrztusiło Stworzonko. – To przez nią – dopowiedziało.
– A to latanie było takie straszne? – spytał z grzeczności chomik.
– Latanie też. Ale najgorsze stało się wtedy, kiedy zaczęły się ruszać te stwory przed bramą.
– Ruszać się?! – zawołała chomik i całkiem się rozbudził.
– Przecież ci mówię. Podleciała do nich i one zaczęły skrzypieć, chrypieć, zgrzytać, no i się ruszać.
– Kto przyleciał?
– No wiedźma oczywiście. Nagle się pojawiła i wrzasnęła: „Huzia!” A one jej posłuchały i ruszyły.
– I?
– Więcej nie wiem, bo przybiegłem, żeby ci o tym powiedzieć.
– No jeszcze takiej zimy nie miałem… Trudno, niech się dzieje co chce, idę się temu przyglądnąć – zamruczał chomik i zwlókł się z łóżka. – Jak tam jest na dworze? – spytał – Trzeba się nadal cieplej ubierać?
– Trzeba – potwierdziło Stworzonko, a potem wzięło chomika za łapkę i wyszli.

– Znowu noc i śnieg, śnieg i noc – narzekał chomik podczas wędrówki. – Ile to jeszcze potrwa?
– Zimmnnnoo, że bolą zęby – dodało Stworzonko.

Noc rzuciła im gwiazdę do rozgrzania łapek, ale ona upadła daleko poza czarnymi kolosami, które zaraz za bramą zagrodziły im drogę.
– Rzeczywiście są bliżej niż wcześniej – szepnął chomik. – Jeszcze trochę a wejdą do parku.
– Nie zmieszczą się w bramie – odszepnęło Stworzonko, jednak chomik nie był tego taki całkiem pewny. Podszedł bliżej bramy i wtedy zobaczył źródło, które biło tuż przy jej zawiasie.
– Skąd tutaj źródło? – zdziwił się bardzo.
– Odkopała go jedna masza – tłumaczyło mu Stworzonko.
– Maszyna – poprawiła ją cichutko mucha z głębi chomikowej kieszeni. Wierzbowy puch usłyszał ją i pisnął:
– No właśnie.

Woda wytryskiwała silnie, rozkruszając cieniutką warstewkę lodu, który się na niej zbierał i odrzucała go daleko od siebie. Przeźroczyste płytki z nieprzyjemnym szelestem sypały się w zmrożone trawy. Wyglądało to tak, jakby źródło otrząsało się za każdym razem, gdy mróz próbował ujarzmić je swoim oddechem. Co prawda, nie widać go było w pobliżu, ale wiedziało się dobrze, że jest, bo robiło się coraz zimniej.
Nagle wiatr, którego dopiero teraz dostrzegli, rzucił w pręty bramy garść zmrożonego śniegu i zanucił tęskną melodię, w której słychać było także szelesty; różne jednak od tych, jakie wywoływała bryzgająca woda. Przypominały te, które wydaje przesypywany piasek, migoczące skrzydła ważek albo liście, gdy zaczyna po nich spływać deszcz. I naraz zrobiło się znacznie cieplej, choć niewidzialny mróz pochylił się nad źródłem i wściekle je zmącił. Wiatr nic sobie nie robiąc z jego dąsów, nucił głośniej i pewniej coraz cieplejsze melodie, które mimo niekończącej się zimy, nocy, mrozu i olbrzymów wyczekujących za bramą niosły w sobie wielką nadzieję.
– Znów będzie wiosna, prawda? – spytało Stworzonko chomika z niepokojem.
– Oczywiście, że będzie – odpowiedział chomik z mocą.

Wiatr opowiadał im potem, że widział jak mróz siedział na odłamanej gałęzi z nogami w wodzie źródełka i wybuchał cichym złośliwym śmiechem przy każdym jej gwałtowniejszym poruszeniu. Podobno trzymał w rękach wiadro porzucone przez wędrowne ptaki i polerował je księżycowym światłem. Potem umoczył palec i uniósł go w górę, a woda spływała z niego coraz wolniej i wol–niej, i wol–ni–e–jjj… aż zastygła w sopel. Wtedy zbliżył go do ucha i uderzył weń paznokciem tak, że zadzwonił. A potem zrobił sobie z takich sopli janczary i ganiał z nimi po bezdrożach, strasząc zające i kozę, a niekiedy niby przypadkiem uderzał lodowym kosturem w maszyny, aż niosło się echo. Tak opowiadał wiatr, który widzi znacznie więcej niż inni, ale nigdy jednak nie ma się całkowitej pewności, że on mówi prawdę, bo to wielki fantasta. Jedno jest pewne, że tej nocy szczególnie mocno słychać było trzaski w parkowych drzewach.

Kto wie, może właśnie dlatego, gdy w powrotnej drodze zobaczyli grabowy dom Rokity, postanowili do niego zaglądnąć.
– Tylko na chwileczkę – powiedział chomik, wsuwając się ze Stworzonkiem do środka przez gościnnie niedomknięte drzwi.
Odblask kominka już od progu rozłożył się przed nimi gorącym skrzącym kilimem, więc z ulgą usiedli i zapatrzyli się w ogień buzujący w kominku, grzejąc w nim zgrabiałe dłonie.
– Czemuż to nie śpisz ziarnojadzie – zgrzytnął gdzieś z kąta nietoperz. – Co?
– Bo jak tu spać, kiedy dzieją się takie niezwykłości – odparł chomik. – Przecież i ty nie śpisz.
– Przez ciebie przeżuwaczu! – warknął gacek z wyrzutem.
– A cóż ja mam z twoją bezsennością..? – zdziwił się futrzak, ale zamilkł, dostrzegłszy klatkę.
– Już ty tam wiesz! – zgrzytnął nietoperz i mucha w kieszeni chomika chichotliwie bzyknęła, czego na szczęście nie dosłyszał.
– Zobaczycie, wiosna przyjdzie i znowu będzie dobrze – pisnęło uspokajająco Stworzonko.
– Aha… No to ja już nie mam pytań – mruknął nietoperz, zakreślił sobie pazurkiem kółeczko na czole i odwrócił się do nich tyłem.

Mróz tymczasem zaczął malować na szybie coś, co według niego było kwiatem paproci.

*

Następne dni były znacznie bardziej zimowe niż do tej pory. A akurat wtedy, gdy miała pojawić się wiosna, park rozbłysnął w słońcu nieskazitelną śnieżną bielą.
„ Przypuśćmy, że to wszystko kiedyś stopnieje… Przypuśćmy, choć teraz nie ma co do tego żadnej pewności. Przypuśćmy jednak, że tak, ale czy mnie wtedy będzie lepiej?” – powątpiewał nietoperz, patrząc w kierunku okna przez pręty swojego więzienia.
Tymczasem Stworzonko siedząc na progu swojej norki i zdmuchując z koniuszka nosa kolejne śnieżynki myślało sobie: „Jutro już będzie wiosna i wszystko co złe zniknie, ale śniegu będzie mi szkoda.”
Bo śnieg był właśnie najpiękniejszym ze śniegów. Błękitnawe ślady przecinały go w bardzo różnych miejscach, a nawet najmniejsze gałązki drzew lśniły jak polukrowane.
– Cały park wygląda jak ogromny tort posypany radością – odetchnęło. – I kto wie, może zima jest tak samo piękna jak wiosna, tylko troszeczkę inaczej? – pytało siebie, chuchając w łapki – Może bez zimy nie wiedziałoby się, jak piękną może być wiosna; no i odwrotnie? Czemu jednak niczego nie można zatrzymać na zawsze? – westchnęło żałośnie.
Tu przypomniało mu się to, co niegdyś szeptała mama, kiedy jeszcze było tak małe, że bawiło się śniegiem:

Nie strzepuj śniegu z palców
Koronkowe kryształy
kryształki kryształeczki
Trzymasz marzenia chmur
Nie zachowasz ich chwytając
Popatrz rozpływają się
Teraz w zagłębieniu dłoni
Masz łzy

*

I tak przemijały dni w białej roześmianej ciszy, napełnianej zastanawiającymi odkryciami Stworzonka dotyczącymi codzienności, rozedrganiami chomika drżącego przed zapowiedzianym pocałunkiem, ciężkiego beczkowego snu Cosia i innymi równie ważnymi wydarzeniami. Aż pewnego, zupełnie zwyczajnego popołudnia, biel zaczęła opuszczać park, zmieniając się w wodę, a ta leciutko wiosennie zielenieć.
Wtedy maleństwo zdjęło przemoczone kapcie, owinęło się w koc, sapnęło z ulgą i poszło spać, bo bardzo zmęczyło je to wyczekiwanie.

Krótko po tym, gdy park postanowił już zupełnie pozbyć się śniegu i drzewa drapały się gałęziami po łaskotanej rozwijającymi się pączkami korze, a jeż pomrukując z niezadowoleniem, grzebał w kuchennych odpadkach przy norce chomika w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby sobie naostrzyć igły, z korytarza pod biblioteką Rokity wylazła mysz. Szczotkując futerko i oczyszczając z pajęczyn wąsy, myślała mniej więcej tak:
– Jestem myszą biblioteczną, bo lubię książki, ale też i winogronową, bo lubię winogrona, orzesznicą, bo smakują mi orzechy… Jestem też żołędnicą, bo… Tfu! Nie, nie jestem żołędnicą. Jestem myszą domową, bo uwielbiam takie miejsca jak to tutaj, ale też i polną, bo lubię sobie pobiegać po polu, szczególnie kiedy nadchodzi wiosna; i wiem także, że powinnam stąd odejść, mimo że nie mam na to najmniejszej ochoty, by stać się na pewien czas myszą ogrodową. Czyli w ogóle mam sporo talentów – przekonywała się dumnie.
Wytaszczyła ze swojej spiżarki za regałem papierową torbę z nasionami marchwi i rzodkwi, którymi jesienią „podzieliło się” z nią Coś, i pociągając nosem, wyszła w nową mysią wiosnę.
– Wypuści mnie ktoś stąd wreszcie czy nie?! – wrzasnął za nią nietoperz.
– Potem, potem – zbyła go mysz, zatrzaskując drzwi. – Zresztą to nie moja sprawa – dodała.
Następnie obwąchała dokładnie wszystkie świeże kretowiska w parku i położyła się w pierwszych wiosennych stokrotkach, by z nich popatrzyć na żeglujące młodziutkie obłoki.
Kątem oka obserwowała stąd także poczynania Rokity. Widziała jak zmiatał zeszłoroczne liście z dachu swego wozu, zgrabił je w kupki i podpalił w pobliżu kół, a dym mieszając się ze słońcem, owijał się dookoła osi, które zaczęły skrzypieć z tęsknoty za podróżą. A potem zaczęła się przypatrywać liściowym niemowlakom, dmuchnęła w skrzydełka pierwszej wychudzonej osy, która wylazła spod płata kory, pomogła jej znaleźć kroplę wody na spłukanie resztek snu, zobaczyła jak Rokita, niby przypadkiem, wypuszcza umęczonego nietoperza i… w ogóle widziała wszystko to, co może zobaczyć mysz wylegująca się po raz pierwszy w pierwszych stokrotkach.

*

– Ty to lubisz wiosnę, no nie? – spytała sroka, siadając na beczce, z której właśnie wylazło zaspane Coś.
– Oooo… Taaaak – przeciągnęło się z rozkoszą Coś.
– A ja nie – chrypnęła. – Powiem nawet, że bardzo nie.
– Wiosna jest zwykle trochę rozkapryszona, to prawda – powiedział skrzat. – Bywa, że za często i za długo kąpie się w deszczach, a wiatr zamiast osuszać ziemię, całymi dniami czesze jej zielone włosy przetykane pasemkami słońca, ale tak w ogóle, to wiosna jest wiosną i to w zupełności wystarcza.
– E tam. – ucięła sroka.
– Dlaczegóż to jej nie lubisz, skoro wszyscy ją lubią? – zdziwił się Bożydar, niespecjalnie ciekawy odpowiedzi.
– Może właśnie dlatego – skrzeknęła sroka. – Widzisz to duże drzewo, tam daleko?
– Widzę.
– No to przejdź się tam, a zobaczysz całkiem spore zebranie – powiedziała. – Prawdę mówiąc, wszyscy tam są. Oprócz ciebie i wrony oczywiście. No i czekają na mnie.
– A właśnie – zahuczała wrona z głębi beczki. – Nie wiesz no czasem, skąd wzięła się w parku ta stara wiedźma, która nawet w snach mnie nawiedza? I dlatego nawet troszeczkę przekrzywiła się beczka…
– A skąd ja mam to wiedzieć?! – obruszyła się nieszczerze sroka i odleciała w połowie rozmowy.
– Głowę bym dała, że jednak wie – wycedziła wrona. – Nie myślisz? – spytała retorycznie skrzata i trafiła w sedno, bo Coś akurat nic nie myślało.

*

Potem, kiedy bożątko ponaglane przez wronę („Bo przecież MUSISZ wiedzieć co się W TWOIM parku dzieje!”) dolazło do sroczego drzewa, zapadając się po kostki w rozmiękłej łące i opędzając się od kołujących nad nim czajek. Rzeczywiście stało pod nim, z zadartymi w górę głowami, wielu nie tylko parkowych mieszkańców. Stało i gapiło się na srocze gniazdo, a sroka siedząc w nim, brzydko komentowała zachowanie patrzących.
Jej gniazdo było byle jak utkane z chrustu i polepione zeschniętym już błotem.
– Może ono się im podoba – zawołał Bożydar do sroki z powątpiewaniem.
– Nie. Ono im się nie podoba i bardzo dobrze, że im się nie podoba, ale w nim leżą moje jajka, a te akurat im się podobają. Niestety – stwierdziła sroka, sfrunąwszy na ramię Cosia. (– Co za poufałość, co za tupet! – zaskrzeczała z dezaprobatą wrona ).
– Co też ty mówisz… – zdziwił się skrzat. – A na cóż im twoje jajka?
– A bo ja wiem, po co? Zabierają mi je co roku na jakieś dwa, trzy dni, wkładają do koszyczków oplecionych kwietnymi wiankami i idą z tym na środkową polanę. A kiedy zbiorą się tam wszyscy, przychodzi Bajarz. Kropi wszystko wodą i wtedy zabierają je do swoich domów, a trochę później odnoszą mi wszystkie. Przecież to oczywiste szaleństwo! Niestety coroczne – poskarżyła się.
– Prawda, że to dziwne, ale w końcu nic takiego, jeśli odnoszą… – zaczęło Coś z rezerwą.
– Jeszcze by coś! Oczy bym wydłubała! – rozdarła się sroka. – Wystarczy, że niektórzy szaleńcy malują na nich kolorowe wężyki, kółeczka, gwiazdki, kwiatuszki, gałązki i inne wzorki, a ja potem muszę zmywać to paskudztwo! I po co? I na co? Głowa mnie od tego boli i gdy ma nadejść wiosna, zaczynam się zrywać po nocach. Nieustannie się zastanawiam: Dać im je, czy ich bronić? Jak nie dam, to i tak wezmą, a biorąc gwałtem mogą je rozbić! A jak dam dobrowolnie, to czy wrócą znów całe jak zwykle? Wieczna rozterka! Co robić? Co robić?! Rozchoruję się od tego! – zawołała i odleciała do gniazda, a potem zaczęła rzucać małymi patyczkami w oczekujących.

Podczas gdy to się działo na kretowisku w pulchnej, przesyconej słońcem ziemi mysz siała marchew i skrzat, wracając, zastał ją przy tej czynności. Chwilę stał, obserwując, z jakim namaszczeniem wtykała w ziemię ziarenka i przyklepywała je łapką. Przednią i tylną na wszelki wypadek. Rządek po rządku. Potem wyprostowała się , rozmasowała grzbiet i z dumą spojrzała na swój ogród.
– A tam będzie też marchew. – zawyrokowała. – Chociaż nie; tam będzie rzodkiewka. Wyrośnie sobie pękata, taka w sam raz do pokrojenia i wymieszania z serem. A na ser z rzodkiewką już można zaprosić kogo tylko się zechce. Tylko kto lubi rzodkiewkę z serem? Chyba ja, no i może Stworzonko…
– I ja – powiedział ktoś tuż za ogonem myszy. Mysz obejrzała się i zobaczyła Bożydara – Aha, to dosieję jej jeszcze trochę – postanowiła.
– Dobrze, ale powiedz mi, dlaczego zakładasz swój warzywnik akurat przed moim domem?
– Bo tutaj jest najlepsza ziemia – wyjaśniła ze znawstwem mysz. – Najlepsza na marchew, rzodkiewkę i stokrotki – dodała. – A poza tym, nawet nie wiesz, jak trudno skłonić kreta do jakiejkolwiek pożytecznej pracy w miejscu, które ci odpowiada. To wielki samotnik i indywidualista. Kopie tylko tam, gdzie sam chce.
– Tu dawniej były rabaty i trzeba, żeby one wróciły – Coś wskazał ręką na mysi zasiew. – Chodź ze mną, to na planie, który mam w beczce, pokażę ci, jak tu wszystko wyglądało przed zniszczeniem. I jakie znowu kiedyś będzie.
– A czy to takie ważne, jak tu kiedyś było? Chyba ważniejsze jest to, jak jest teraz – prychnęła mysz.
– Ależ… Przecież teraz tutaj nic nie ma – zdziwił się Bożydar.
– Jak to nie ma? Są trawy, zioła, krzewy, drzewa, no i mój ogródek oczywiście. I to dla ciebie jest nic? – pisnęła mysz.
– Ale… No co też ty… Wszystko to bez ładu i składu… Zdziczałe. Bardziej przypomina śmietnisko niż prawdziwy ogród. JA JEDEN WIEM, JAK TU POWINNO BYĆ, rozumiesz?! Jestem zdaje się ostatnim, który nosi w sobie obraz tego miejsca z dawnego czasu, kiedy było prawdziwie PIĘKNE; pojmujesz? Jestem jego dziedzicem, poniekąd...
– Może i było pięknie, co nie znaczy, że praktycznie – stwierdziła mysz. – Sądzisz, że tamto piękno ma znaczenie dla nietoperzy, dla jeży i innych mieszkańców parku, nawet dla chomika?
– Nie zastanawiałem się nad tym – wyznał skrzat niepewnie. – I mało mnie to obchodzi – uzupełnił butnie.
– Jasne, że nie, bo ty widzisz tylko siebie i tę swoją dawną bajkę, w którą uwierzyłeś bez reszty; nic więcej – skrzywiła się mysz. – No to ja ci powiem, jakie ma. Ma duże; ale całkiem inne niż sobie wyobrażasz. Gdybyś się zastanowił, to wiedziałbyś, że oni cenią sobie swoje norki i lubią to, co znają od dzieciństwa – trawy za oknami, niepozorne kwiatki, drzewa i w ogóle ten cały, jak uważasz – „dziki świat”. Nawet tę koślawą bramę, której skrzydło wisi na jednym zawiasie. I wcale nie chcą, żebyś je naprawiał.
– Nie wiedziałem…
– No to już wiesz.
– Ale… Na wyrysowanym planie i w zapiskach mam udokumentowaną niepowtarzalność tego ogrodu. Ach, czegóż w nim nie było! Uwierz mi. Rzadkie kwiaty, niezwykłe okazy… Nieprawdopodobne barwy, kształty i zapachy… Plenili się tu goście ze wszystkich stron świata… Nawet wyjątkowo egzotyczni… A ileż oni wymagali zachodu, jakiej opieki! Jednakże sowicie odpłacali się za ten trud, głównie w okresie kwitnienia, przenosząc widza w świat prawdziwie wschodniej baśni…
– A potem rośliny zostawione samym sobie pomarzły w którąś zimę, prawda? I na ich miejscu wyrosło to, co widać. Miejscowe, tutejsze... Które trzeba pokochać zamiast na nie narzekać! Wiesz, że gdzieś tam w obcych krajach, zwykła stokrotka, taka jak ta tutaj wycisnęłaby ci łzy z oczu? Zresztą, jak to mówią – co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr...
– Ach tak – nachmurzył się Coś. – Więc według ciebie mamy żyć bez pamięci? Byle gdzie i byle jak? Czy w ogóle wtedy na ono sens?
– Filozofia sytego kota! – prychnęła mysz. – Gadaj tu z takim, który widzi tylko czubek własnego nosa i bez końca śni złudne barwne fraktale minionego czasu ( Co słysząc skrzat rozdziawił usta w wielkim zadziwieniu, skąd jednak mógł wiedzieć, że Ula spędziła sporo czasu w diablej bibliotece?)…Czy ja mówię, że trzeba byle jak? Ja tylko mówię, że trzeba żyć faktycznie i mądrze, nie zaś nachalnie zmieniać rzeczywistość. Zabawny jesteś, prawie taki jak rokitna jędza, choć na inny sposób. Światem, mój panie, przede wszystkim trzeba się zachwycać! Kiedy to zrozumiesz, to ci powiem resztę...
A teraz zamiast wracać myślami do tego twojego, teraz już tylko papierowego światka, mógłbyś mi potrzymać tę torebkę, co? – powiedziała naraz wciskając mu w łapkę resztkę nasion.
– Powiem ci jeszcze – dodała po chwili, widząc jego zdegustowaną minę – że nie jest tak całkiem źle z tym twoim marzeniem, bo trochę tych dawnych kwiatków jeszcze tutaj kwitnie.
– Kwitnie? Gdzie? – zdumiał się skrzat.
– A kwitnie. Pokażę ci później. Zresztą możesz sam przejść się po parku i całkiem zwyczajnie przyglądnąć się wszystkiemu, co tu jest naprawdę, a nie tylko temu, co mieszka w twojej głowie. Ja bym w ogóle od tego zaczęła.
– Tak zrobię – powiedział Bożydar, postawił w trawię torebkę z nasionami i poszedł sobie.
– Ech! Żadnego z ciebie pożytku! – rzuciła za nim mysz.