Frywolizator (HORROR, 18 +)

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Florian Konrad
Posty: 903
Rejestracja: pt 26 lut, 2016

Post autor: Florian Konrad »

Józefa Szarborowa da się określić krótko i węzłowato, graficznie. Nie ma potrzeby używania epitetów, szerzej - jakichkolwiek słów.
Można go przedstawić za pomocą piktogramu: butelki, zawierającej obojętny trunek.
I tyle, finito, wybierzesz z podręcznych, telefonicznych, fejsowych emotikonów ikonkę buteleczki - i jakbyś napisał jego imię i nazwisko.
Józek, co do tego stopnia był flaszką, iż nie miał nawet odrębnej ksywki; w wiosze, gdzie każdy każdemu (w szczególności brać zasklepowa) nadawał mniej, lub bardziej zjadliwe przezwiska, on - najpijańszy ze wszystkich, ubertrunkowiec, był od tegoż przezwiska wolny.
Najwidoczniej uznano, że nie należy kopać i tak leżącego (twarzą do ziemi, często na mrozie!), poza tym - wystarczy pomyśleć o Szarborowie - i co się widzi? Butelkę.
I na odwrót - mówimy, dajmy na to - "bimber" - i kto staje przed oczami, czyj purpurowo-siny pysk imaginuje się w myślach, któż, ach, któż się gramoli, pełznie chwiejnym półkrokiem-półrakiem?
Nie nazywano go więc nawet "Flaszka", czy "Butla", uznając to za tautologię, masło maślane. Wódczaną wódę.
W latach swej młodości (jak głosi plotka, najstarsi mieszkańcy nie pamiętają tak zamierzchłej przeszłości; kto jak kto, ale Szarborow nie mógł być nigdy młody, ani tym bardziej nie rozpity, to się w głowie nie mieści, tacy jak on rodzą się będąc zdrowo po sześćdziesiątce, z flachą nieodłącznej berbeluchy w łapsku), miał podobno pan Józef i dziewczynę i SHLkę, i (w co za skarby świata nie uwierzę!) lekko czerwoną, a nie jak pod koniec życia - buraczkową twarz.
I studia pan "granaciak" skończył, trudne, bo psychologię, i pracę miał, etat w przychodni. Wyrwał się z wiochy do samego Lublina, metropolii, znaczy - był na najlepszej drodze do ustatkowania się.
Drugi kierunek mu się skończyło, za odłożone pieniądze kupił się zdezelowany co prawda, ale będący na chodzie, kilkunastoletni wartburg.
I był Kimś, pisanym majuskułą, przez K wielkie, jak stąd do K-towic, pan psychiatra. Pan psycholog. Ktoś, nie rolniczy i nie chodzący w gumofilcach, Ktoś, kto nigdy nie musiał wyrzucać obornika spod świń. Ani spod innej zwierzyny.
Od czego zaczął się upadek? Gdzie i w czym należy szukać przyczyny kompletnej degrengolady Józka Sz.?
Różnie gadają. Najczęściej powtarzaną wersją jest ta o obciążeniach psychicznych, które spowodowane były nadmiarem pracy, przeciążeniem, zbytnim nasłuchaniem się zwierzeń wszelakiej maści mniej, lub bardziej zwichrowanych person.
Podobno - nie potwierdzone u źródła, sam zainteresowany kilka razy zdecydowanie zaprzeczył - pracowało się Józkowi w poradni AA. I to przez pijaków wszystko, to oni zainfekowali biedaczyska alkostwem, zarazili nałogiem, drogą kropelkową - z ust do uszu młodego psychiatry przelazło, świństwo.
Co najmniej osiem godzin dziennie musieć wysłuchiwać bliźniaczo podobnych piciorysów, użerać się z ledwie'ć otrzeźwiałymi, zionącymi jeszcze nieprzetrawioną gorzałą pacjentami, co miało wpędzić Szarborowa w chorobę; z potrzeby lepszego poznania problemów ludzi będących po drugiej stronie biurka, albo z czystej, młodzieńczej przekory, chęci udowodnienia sobie, że może, potrafi pić, upijać się, nawet często, chowując jednak nad wszystkim pełnię kotroli, bo jest Kimś, lepszym od tych tam szmondaków, bo jest ulepiony z innej, szlachetniejszej gliny - pozwolił sobie raz, drugi, trzeci...
Gdziekolwiek leżała i czymkolwiek była przyczyna nagłego józkowego upadku - miała wielką moc sprawczą, raz wzięła w łapy pana psychiatrę - i jednym gwałtownym ruchem strąciła z piedestału, ściągnęła tysiąc szczebli w dół.
Wrócił jak niepyszny na wieś, do rodzinnego domu, który od jego ostatniej wizyty zmarniał i całkiem od frontu zarósł dzikim winem, eks-psychiatra, eks-psycholog, eks-narzeczony, bez eshaelki, wartburga, dziewczyny, która widząc, co się święci, nie wykazała zrozumienia dla galopującego nałogu i w te pędy zostawiła pijusa.
Wrócił Józek, bez grosza, jedynie z wymiętymi dyplomami w kieszeni.
Wrócił dramatycznie, z hukiem tak wielkim, że w promieniu dwóch kilometrów od przychodni dało się go usłyszeć, wypieprzony dyscyplinarnie z pracy, de facto eks-Józek, swój własny wrak.
Emerytura ojca-staruszka jęła się przechlewać, pseudokoledzy - schodzić, lgnąć jak muchy do łajna, nawiedzać gremialnie, bez oglądania się na konwenanse, świątek-piątek, o dowolnej porze dnia i nocy, człapali goli i weseli krzyworyjcy, kompani od kieliszka, szklanki, kufla.
Najczęstszym gościem był Stasiek Marguła, dyplomowany, zawodowy, legitymujący się kartami leczenia szpitalnego, papierami z odwykówek (dowodu osobistego nigdy nie posiadał), alkoholik.
Pito wszystko, co z procentami: bimber-nie bimber, żytniówkę-nie żytniówkę. Nie pogardzano, rzecz jasna, nalewką na kościach, dość specyficzną odmianą curaçao. Poczciwa "dykta" wchodziła nie gorzej od "luksusowej" wódki Starogardzkiej.
Choroba Józka zaczęła się pogłębiać w zastraszającym tempie, w ciągu ledwie półrocza od powrotu do Murożyc, pan psychiatra zmienił się nie do poznania. W podżula.
Doszło nawet do tego, że chwalił się za sklepem, jak bardzo z nim źle, szczycił się, że osiągnął stan "apogeumiczny", nie potrzebuje zegarka by określić, która jest godzina, bo - teraz dobre - zawsze koło piętnastej i po Teleexpressie, pół do szóstej biorą go alko-dreszcze, ma więc padaczkę-zegarynkę, epilepsję dokładniejszą od Patek Philippe'a, czy poczciwego Rolexa.
Opowiadał, nie bez dumy, jak - o ile tylko zechce - potrafi oszukać wodą swój organizm; wystarczy, by, będąc w co najmniej parodniowym ciągu (czyli w zasadzie - zawsze), wypije z zamkniętymi oczami kilkanaście kieliszków czystej wody, może być kranówa - i uchleje się jak najprawdziwszą gorzałą - taka siła sugestii w nim drzemie!
...urojenia prawaczo-religijne pojawiły się niedługo potem.
I zmienił się, biedny Szarborow, w głosiciela prawd najobjawieńszych, wykrzykiwacza przestróg przed powrotem komuny, czy ciągle dozbrajającą się, Tajną Armią Judeopolonijną.
Prześladował biednych starozakonnych w swoich kwiecistych przemowach, mieszał z błotem, choć tak naprawdę nie znał ani jednego Żyda.
Wróg, podrojony, istniał w jego głowie, gnieździl się tam i replikował, pomnażał pejsate pułki.
Śmieszny, poczciwy świr, pocieszny mitoman, który, choć był ciężkim trunkowcem i niemal dzień w dzień tankował, zmieniając obrośniętą winem chatkę-ponadstulatkę w największą w powiecie melinę - własnego ojca bardziej bawił, niż irytował - śmiesznym i poczciwym przestał być pewnego zimowego poranka.
Historia milczy, o co im poszło, najprawdopodobniej punkt zapalny stanowiła tak uwielbiana przez Józka partia mająca w nazwie prawo i sprawiedliwość, której to partii Stach organicznie wręcz nie znosił.
Pijanym zapalczywcom, jak wiadomo, nie trza wiele, wystarczy jedno niewłaściwe słowo, rzucone od niechcenia coś w stylu "Kaczor to zamordysta" - i afera, draka, chryja, bójka gotowa, w ruch idą pieści, łokcie, buty, krzesła, taborety, albo - jak w tym przypadku - przykra sprawa - nóż i siekiera.
Kac, ciężki kafar kruszący skronie, czerep, rozgniatający ledwie żywy ledwie-mózg na różową breję.
Wilgoć. Gęstość. W rękach. Zapach mięsa, surowego. Jak po świniobiciu.
Trzeba otworzyć oczy. Nie chce się, to oczywiste. Komu by się chciało wyłazić na ciężko skacowany świat spod czarnej pierzyny?
Ale jak mus - to mus.
Jeszcze ciemno, czy już ciemno? Padaka nie bierze, więc chyba przedpołudnie; we krwi utrzymuje się pewien poziom alko...
Pstryk! - Józek przypala wymacanego w kieszeni, ostatniego papierosa.
I znajduje się nagle, w samym sercu akcji. Film, w którym bierze udział, to niskobudżetowy, wyjątkowo krwawy slasher.
Bebechy, mówiąc bez ogródek, całe ręce umazane krwią, na torsie i kolanach, nawet - co już zakrawa na hiperfarsę - oplatające kark... flaki, flaczęta, mniejsze, lub większe, ludzkie podroby. Jelita - długie i krótkie - zwisające, niczym girlandy kwiatów...
Przegląda się w szybie, Józek, ofiara alko-widziadeł, kat najlepszego kolegi.
Uśmiecha się, bo naprawdę wygląda jak turysta podczas melanżu na egzotycznej wyspie: szaro-biała koszula ozdobiona czerwonymi "różyczkami" z krwi, do tego te girlandziska... No schlany, zabalangowany na śmierć milioner; brakuje tylko kręcących się wokoło escortów, prostytuń do towarzystwa.
Przeciąga się, Józio, wypuszcza z dłoni serce-nie serce, nerkę-nie nerkę, otrzepuje się z platków skrzepłej juchy.
Brrr, zgroza. Ohyda. Paskudztwo.
Rozgląda się, główny bohater żalosnej horrorzyny, w poszukiwaniu czegoś, co chocby w ogólnych zarysach przypominałoby flachę. Królestwo za cokolwiek butelkokształtnego!
Jego wzrok pada na leżące pod ścianą, wypatroszone do cna zwłoki. Stasiek Marguła, w zasadzie uśmiechnięty, o ile bezflaki trup może się uśmiechać, spoczywa w pozycji horyzontalnej i bezczelnie obnaża się, pokazuje zawartość trzewi. Niepytany, nieproszony rozrejtania się, rozdziawia na całego, na oścież klatkę piersiową, pustą zresztą.
Bezkordianin, człek pozbawiony serca, a więc skrajnie nieczuły, nietowarzyski, nieempatyczny. Z takiego - żaden kumpel.
Już-już bierze się Józek za wypraszanie uciążliwego gościa, prawie rozgaduje się moralizatorsko, że co ty, Stachu, odpierniczasz, leżeć to u siebie możesz, patrz - całą podłogę zaświniłeś, no chlew normalnie... ale zaraz przytomnieje, dochodzi do siebie. Zaczyna widzieć w miarę trzeźwo nie zmącony, nie rozedrgany obraz.
To się dzieje naprawdę. To się stało. Żeszkuźwamać!
Bladolicy, sardonicznie uśmiechnięty Marguła rzeczywiście ma wyprute flaki. Te - są przewieszone przez józkową szyję...
Głos. Cichy, zdławiony, ale dający się słyszeć. Starczy, przerażony, potykający się co drugie słowo, zszokowany, zapłakany, wołający o ratunek głos rozpaczy.
Głos ojca dzwoniącego na policję.
Głos zdrajcy.
Biedny staruszek, krztusząc się własnym językiem, kapuje na rodzonego syna, w dodatku - jedynaka!
...i ciul, to by było na tyle. Już po zawodach. Pa koniam. Pożyło się troszeczkę, pobalangowało...
Za poźno, by myśleć o ucieczce. Gdzie - na tęgim kacu, ledwie się trzymając w pionie, z samolotami krażącymi w skroniach, kołującymi w żołądku awionetkami miałby biec, ile sił w nogach, przed siebie, na oślep, uciekać w ciemność?
Nie takich kozaków łapali, psy z psami tropiącymi wyniuchałyby szybciej, niż by się spodziewał... może nawet kilometra by nie natruchtał...
O - coś się wierci na dnie butelki. Dobry łyyyyyk będzie...
Eo, eo, eo - jedzie niebiesko-czerwona dyskoteka. Józek siedzi na wersalce jak pikulik. Cichy i pokornego serca, zobojętnialy na wszystko i w równym stopniu bojący się wszystkiego, pan trusia-katatonik, który nie dalej, jak dwie godziny temu rozpłatał kumpla, niczym wieprzka.
Obserwacja sądowo-psychiatryczna eks-doktora nie trwała długo. Już pierwszego tygodnia pobytu na oddziale zamkniętym stał się, Szarborow, jego gwiazdą, prawdziwym celebrytą.
Przemiły i szarmancki, zrazu zyskał akceptację współpacjentów, współosadzonych, często będących w skrajnie ciężkiej psychozie, groźnych i mutycznych, zdziwaczałych do imentu morderców...
Z każdym ciężkim świrem potrafił znaleźć współny język, dojść do porozumienia. Nie wdawał się w spory, pyskówki, unikał awantur, umiał jednak, asertywnie, bronić swoich racji, swojej własności.
Zdołał sobie też, nie wiadomo, jakim cudem, były to bowiem ordynarne, tępomorde hopmaryny - zaskarbić sobie szacunek, może nawet coś więcej, u pielęgniarzyc.
Robiły do niego maślane oczy, wzdychały, uśmiechały się podczas podawania leków. Kto je tam wie, może nawet wilgotniały w kroku, wyobrazały sobie romantyczne tête-à-tête z domniemanym, a i pewnie niesłusznie posądzonym o morderstwo Józikiem, który przecież muchy by nie skrzywdził.
On? Toż to dusza-człowiek, istny anioł bezskrzydły, bezaureolowy. Jak nic - ojciec-alzheimerowiec, nie do końca kontaktując, w przypływie demencyjnej złości, furii bez powodu, zabił tego całego Stacha, a potem, by chronić własne dupsko - złożył kłamliwe doniesienie na swoje jedyne dziecko...
Kompletnie wytrzeźwiały, sypiący żartami jak z rękawa, inteligentny były psycholog i psychiatra nie mógł przecież być zdolny do tak obleśnego, budzącego zgrozę, potępienie czynu... Nie on, nie nasz Józio, bożyszcze szpitalne, bezkaftanowy arbiter elegantiarum, amant, Johnny Depp, Bogart, Richard Gere, Rudolf Valentino, Robert Redford...
...niestety, alko-psychoza, pozornie zaleczona, w remisji, w rzeczywistości podskórnie przybierała na sile.
Józek, antypolakożerca, skrajny antysemita, narodowiec-nacjonalista, klecił w głowie plany machin oblężniczych, szkicował wyrzutnie rakiet, bombowce, katapulty, mięśnioloty najprzeróżniejsze.
Półgłosem, półkonspiracyjnie, opowiadał kolegom z celi-sali o swych planach przejęcia władzy w nowo rekatolicyzowanej, odkomuszałej Polsce, wtajemniczał ciężko chorych przestępców w para-bajkowe zamysły.
Z czasem, gdy przestał się bać pielęgniarzyc (a one - jego!), gdy nawiązał z nimi bardziej, niż przyjacielskie relacje, i one stały się powiernicami Wielkiego Sekretu.
Rewolucja, o jakiej niemal dwanaście godzin na dobę rozprawiał Józek, wzbierała, gotowała się, rosła, krystalizowała się.
Aż w końcu, pewnego dnia - eksplodowała; krwiożerczy drapieżnik pożarł własne dziecko.
Szedł, ubrany w pidżamę w biało-niebieskie pasy, nie zatrzymywany przez nikogo, krokiem defiladowym, dyktator pierwszego w III RP powstania (narodowowyzwoleńczego!). Dumnym krokiem, dudniąc piętami o linoleum, człapał Józek z pieśnią na ustach, przez korytarze. Krzyczał o walce, niwelowaniu nierówności społecznych, ale nie na modłę socjalistyczną, o nieprzyjmowaniu, niech decydentów ręka boska broni, na terytorium Rzplitej imigrantów, potencjalnych terrorystów, w ogóle - niech noga innowiercza, żadnego Syryjczyka, czy Turka tu nie postanie, meczety w Bohonikach, Kruszynianach i dwa warszawskie najlepiej przerobić na kaplice katolickie, pod wezwaniem Mateńki Smoleńskiej.
Do boju, kto żyw - był wzywany - do broni!
Nie takie rzeczy w szpitalu na Flormaniewskiej widziano, nie takie krzyki słyszały jego ponure, szare, nieostyropianowane mury.
Im dłużej szedl Józek z owym wrzaskiem na ustach, tym bardziej w tenże wrzask wsiąkał, był przez niego rozpuszczany. Rozrzedzany. Rozmywany. Anihilowany.
Pielęgniarze i sanitariusze, salowe, chorzy, sprzątaczki, patrzyli w milczeniu, ze zgrozą, jak coraz mniej Józka idzie, coraz cichsze, bardziej przezroczyste to-to.
Pod drzwi ordynatora doszło ledwie echo, słabo słyszalny pogłos, odbicie, refleks, jeśli tak można rzec, "Józka właściwego".
Postało, cienidło, góra półtorej minuty, po czym rozwiało się (niektórzy twierdzą, że wsiąkło w ściany nośne, że ciągle tam jest; ceglane, nieocieplone, przedwojenne mury szpitala imienia doktora Kazimierza Tomczyńskiego są nawiedzone, skażone wręcz duchem świętej już chyba pamięci Józefa Szarborowa).
I tyle. Finito. Ludzie rozeszli się do swoich spraw: chorzy - by chorować, pielęgniarzyce - by podawać tabletki, zmieniać kroplówki i pampersy.
Nie było żadnego śledztwa, ani wewnętrznego, bo przecież nic się nie stało, każdemu wolno, każdy może zakrzyczeć się na śmierć.
Prokuratorskie dochodzenia z racji śmierci jedynego podejrzanego - umorzono w ponadekspresowym tempie, bodajże następnego tygodnia od józkowej ucieczki w niebyt.
Jego rodzinny dom, miejsce bestialskiego mordu, eks-melina, eks-melanżownia, stoi po dziś dzień, pod lasem, na peryferiach peryferii, całkiem już obrośnięty dzikim winem.
Stary Szarborow, zmarły bodaj w ubiegłe wakacje w domu opieki, do końca swych dni powtarzał, że to wszystko bujdy, wymysły złych ludzi, humbug, plota, jakiej świat nie widział.
Syn? Był, owszem, ale urojony, wybzdurzył się w głowach zapijaczonych obszczajmurów, co to nie mają pojęcia, na jakim świecie żyją.
Syn wmawiany, przyłatywany dla biednego pana Władysława, który przecież od zawsze był i do śmierci miał zamiar pozostać bezdzietnym kawalerem.
Syn zaprzeczany, wyparty z pamięci, wyrzucony ze zdjęć, eksmitowany z historii rodziny.
Człowiek zamilczany na śmierć, ucichły, a więc nieistniejący nigdy.
Plama atramentu wywabiona śnieżnobiałą bibułą.
Sprośne, pełne wulgaryzmów zdanie, z którego pozostał jedynie wykrzyknik.
Ostatnio zmieniony śr 11 gru, 2019 przez Florian Konrad, łącznie zmieniany 1 raz.
Michael
Posty: 2217
Rejestracja: śr 21 paź, 2009
Lokalizacja: Ex universo

Post autor: Michael »

Konrad. Twoje opowiadanie jest bardzo, ale to bardzo dobre. W moim przekonaniu prześcignąłeś niejednego prozaika.
Tylko nie mów, że nie myślisz by się wydać. :-D
Ukłony.

Z pozdrowieniami,

M.
"Człowiek staje się tym, o czym myśli."
Morris E. Goodman w: "Sekret" (do obejrzenia w cda)
Florian Konrad
Posty: 903
Rejestracja: pt 26 lut, 2016

Post autor: Florian Konrad »

Dziekuję. Ależ jestem nie tylko poeta, ale i prozaikiem. Wydaję się wlasnym sumptem, wydałem już 22 książki :)
pozdrawiam :D
Florian Konrad
Posty: 903
Rejestracja: pt 26 lut, 2016

Post autor: Florian Konrad »

a - i jeszcze w dwóch antologiach byłem :D znaczy moje tekściory :)
Michael
Posty: 2217
Rejestracja: śr 21 paź, 2009
Lokalizacja: Ex universo

Post autor: Michael »

Florian Konrad pisze:Dziekuję. Ależ jestem nie tylko poeta, ale i prozaikiem. Wydaję się wlasnym sumptem, wydałem już 22 książki :)
pozdrawiam :D
Ano, to z jak przysłowiowego kałacha ołowiem w parkan trafiłem. Ale żem nie wiedział - a tu literatura, nie prawo - niechże mnie taż pierwsza z odpowiedzialności zwolnić raczy.
Autorze, moje najszczersze gratulacje. :-D

Pozdrowienia,

M.
Ostatnio zmieniony wt 31 gru, 2019 przez Michael, łącznie zmieniany 1 raz.
"Człowiek staje się tym, o czym myśli."
Morris E. Goodman w: "Sekret" (do obejrzenia w cda)
Florian Konrad
Posty: 903
Rejestracja: pt 26 lut, 2016

Post autor: Florian Konrad »

rownież pozdrawiam