Szumy i szelesty

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Oremus
Posty: 667
Rejestracja: pt 05 wrz, 2014

Post autor: Oremus »

Pęd powietrza przewraca kartki zeszytu. Długopis, jakby to była zapałka, spada na podłogę. Gdzieś trzaska okno. W drzwiach prowadzących do pokoju pielęgniarek pojawia się postać pani Aliny. Fantazyjnie ufryzowana głowa, wyzywający makijaż, spodnie wprawdzie przepisowe, ale bluz­ka, koloru staro-różowego, jakaś dziwaczna, przesadnie eksponująca to, co zdaniem pani Aliny pokazać trzeba. Pobrzę­kują cien­kie branso­letki. I to dziwaczne trzymanie rąk. Poza arlekina czy aktorki chiń­skiego teatru pan­to­mimy? Nie, to nie to. Po prostu babie nie zdążył wyschnąć lakier na paz­nokciach.
Nikt jej tu nie lubi. Mówią, że gdyby ordynator była facetem, to Alina na każdym jego dy­żurze pukałaby o jedenastej wieczorem do drzwi pracowni, oczywiście, łagodnie i niewinnie się uśmiechając, z opuszczonymi oczętami i z zapytaniem, czy pan doktor naprawdę niczego nie po­trze­buje. Ale w tej sytuacji musi walczyć o swoją ważność innymi metodami. Tak czy inaczej, teraz nie ma na jej twarzy ani łagodnego, ani niewinnego uśmiechu, jest za to rozsierdzony grymas, skrzy­wio­ne wargi gotujące się do tyrady:
— A ile razy ja mam mówić, że nie ma być przeciągu?! Stłuką się szyby i znowu mamy po premiach, kurcze w pysk... — jednak za jej plecami rozlega się brzęczyk telefonu, więc tylko wy­puszcza z płuc zaczerpnięty zapas powietrza, odwraca się i znika.
— Oddział otwarty A, słucham... — „głosik”, stylizowany na dziewczęcy, płynie przez długi kory­tarz jak ko­jąca duszę muzyka.
— Suka pieprzona! — syczy siedząca obok Eli Beata i dodaje głośniej, zwracając się w głąb wnęki, wykorzystywanej jako salka telewizyjna:
— Ruszcie no który dupą, drzwi do holu trzeba zamknąć, no, już! — przymknięte powieki, pieniążkowate wypieki na twarzy i wyraźnie widoczne na górnej wardze ciemne włoski ukła­dające się w wąsik. I znowu do Eli:
— Ty siedź i ciesz się, że żyjesz.
Ela z trudem schyla się po długopis, który na szczęście nie leży daleko. Kiedy się prostuje, odczuwa nieprzyjemny zawrót głowy. Chyba za wcześnie posadzili ją na bramce. Kiedy rano bu­dziła się z ciężkiego chemicznego snu, otaczał ją jeszcze zapach lizolu i dźwięki oddziału zamknię­tego: szuranie kapci, głośne rozmowy kobiet, prośby o „pożyczenie” papierosa, pokrzykiwania per­sonalu pomocniczego. Potem wspomnienia giną we mgle, przeprowadzki nie pamięta. Ela wie, że coś takiego zdarza się po zabiegu elektrokonwulsji, jednak się nie martwi. Już wielokrotnie mogła się przekonać, że pamięć wraca, chociaż czasami niekompletna.
Stolik i dwa krzesła, zajmowane teraz prze Elę i Beatę, stoją na końcu korytarza, tuż koło pierw­szego od strony wejścia na oddział okna. Ela kieruje spojrzenie na zewnątrz, mrużąc oczy, podrażnione światłem zbliżającego się południa. Dopiero po jakimś czasie uświadamia sobie, że widoku nie naruszają już kraty. Na krótko odzywa się lęk. Brak krat to wprawdzie kolejny krok w kierunku normalności, ale też utrata poczucia bezpieczeństwa. Przez chwilę zastanawia się, przed czym właściwie miałyby ją chronić kraty w oknach, ale nie znajduje odpowiedzi. Nie pamięta.
Z zewnątrz dobiega bicie dzwonów. Najpierw głęboki głos największego z nich, potem do orsza­ku dołączają kolejne. Wielki hymn ku chwale zwycięskiego słońca. „Ciekawe, dla ilu ludzi południe jest rzeczywistą połową i kulminacją dnia. Bo dla mnie na pewno nie”, myśli Ela. Podnosi głowę i widzi, jak w prawym rogu okiennego otworu pojawia się ciemna chmura. Szybko zaj­muje coraz większą powierzchnię nieba. Wiatr, którego poryw spowodował przed chwilą zamie­szanie w pokoju pielęgniarek, teraz naciera z większym impetem. Drzewa w parku, pośrodku którego stoi pawilon, pochylają się w zgodnym kierunku i fazie, liście odkrywają swoje jaśniejsze dol­ne powierzchnie. Zieleń na przemian jaśnieje i ciemnieje, falując synchronicznie z głosem dzwonów, jakby gwałtowne podmuchy odwie­wały dźwięk w kierunku wskazywanym przez korony drzew. Nadciąga burza.
Skrzypią skrzydła drzwi. Tym razem to nie przeciąg. Od strony holu nadchodzi stary doktor. Siwa, łysawa głowa, pochylona w ramionach sylwetka, wygniecione na łokciach rękawy chałatu, wystrzępione nogawki spodni. Stopy w za dużym o dwa numery przepisowym obuwiu ochronnym, które kłapie i szura. W ręku trzyma kubek na kawę i zmierza w kierunku kuchni.
— Stary ramol — kwituje Beata, jednak jej głos brzmi jakoś łagodniej, bez zwyczajnej źle ukrywanej agresywności. — Kiedyś podobno był tu kimś ważniejszym, ale przeszedł na emeryturę i teraz pracuje już tylko w przychodni. Jak się dobrze przyjrzeć, to pani Alina chyba nie pukała pod­czas dyżurów do jego pracowni... A może i pukała, kto tam może wiedzieć... — milknie, bo drzwi do kuchenki otwierają się i wychodzi doktor z kawą.
Ela zauważa, że ręka starego człowieka drży i mimo jego usilnych starań po ścianach naczynia spływają krople ciemnego napoju. Przechodząc obok stolika z siedzącymi dziewczynami i nie odry­wając wzroku od kubka, rzuca w przestrzeń:
— A pani po zabiegu powinna jeszcze dzisiaj leżeć. Proszę zgłosić się u pielęgniarki i pow­tórzyć jej, co powiedziałem — szur-szur (buty doktora), klik-klak (skrzydła wahadłowych drzwi).
— No, spryciula! Nie patrzy, a widzi — tym razem w głosie Beaty brzmi nutka podziwu. A do Eli:
— Siedź! Zaraz będzie obiad, a potem ja załatwię sprawę z Aliną.
W jednej chwili korytarz wypełnia ostre światło, a zaraz potem dochodzi przera­ża­jący trzask pioruna.



Kiedy następnego dnia Ela otworzyła oczy, było jeszcze bardzo wcześnie. Na sali panował półmrok, tylko po ścianach tańczyły różowe zajączki, zwiastuny nowego dnia. Beata i dwie inne kobiety pochrapywały w swoich łóżkach. Przez uchy­lone okno napływało rześkie powietrze pogodnego poranka, słychać było kłótnie ptaków, które dopiero co wstały. Jednak, co najbardziej uderzyło Elę, to niesamowita lek­kość myśli i ciała, jak zwiewna złota mgła unosząca się w przestrzeni, przenikająca ściany, przedmioty i ją samą. Jasność rozlała się niczym woda z pękniętego akwarium. „Jak rozdarta kurtyna”, pomyślała w przypływie polotu Ela. Przez chwilę zastanawiała się, czy „rozdarta kur­tyna” to tytuł filmu albo książki? A może chodziło o jakieś wydarzenie religijne? Ale w następnej chwili przestała sobie zawracać tym głowę. Wsunęła stopy w kapcie, sięgnęła po szlafrok i wy­szła na korytarz. Wszędzie było pusto, drzwi do dyżurki zam­knięte, tylko od sufitu, ponad którym znajdował się oddział zamknięty, dochodziły moc­no przytłumione dźwięki, odgłosy kroków i przesuwanych krzeseł, świadczące o tym, że u „wa­riatów” już zaczęło toczyć się życie. Na końcu korytarza lekko skrzypnęły wahadłowe drzwi, ale okazało się, że to znowu tylko przeciąg. Widocz­nie już otwarto główne wejście do holu. „Chyba sprzątacz­ki”, błysnęła myśl. Przeciągając się rozkosznie, poszła w tamtym kierunku. Na stoliku koło drzwi leżał za­pomniany przez kogoś wczorajszy szmat­ławiec: „Co li­derzy partii powiedzieli po ogłoszeniu wyni­ków? 14-letnia Roksana już zarabia! Dlaczego lepiej spać bez majtek? Ginekolog odpowiada”.
— O, w dupę węża... — wymamrotała, niedbale rzucając gazetę na miejsce.
Hol był pusty, ale, jak przewidziała, drzwi wejściowe stały otworem. Powoli zeszła po sze­rokich schodach. Całkiem na dole, na pierwszym stopniu, siedział kotek i oddawał się intensywnym porannym ablucjom.
— No, chodź do pani, sierściuchu, dachołazie... — poruszała się ostrożnie, ale zwierzak, najwidoczniej przyzwyczajony do takich sytuacji, miauknął zachęcająco i sam wyszedł naprzeciw. Po chwili Ela siedziała przy stoliku z miękkim kłębkiem na kolanach. Oparła głowę o ścianę, przymknęła oczy i wyłączywszy wzrok cała zamieniła się w pozostałe zmysły. Zwierzak przestał się wiercić i chyba zapadł w drzemkę. Ciepło przenikało przez szlafrok i przyjemnie grzało uda. Lek­kiemu pomrukowi towarzyszyło drżenie, jakby całe kocie ciało zamieniło się w wibrującego smartfona. Wsuwając rękę do kieszeni, otworzyła oczy.
— Coś podobnego — stary doktor z kubkiem kawy stał tuż obok. — Chyba pani wiadomo, że zwierzęta w szpitalu nie mają czego szukać. Poza tym, młoda kobieta i kot to bardzo zła kombi­nacja. Proszę sobie na internecie przeczytać coś o toksoplazmozie...
— Przyjemnie pan pachnie, panie doktorze, czy to olejek sandałowca? — zaszczebiotała Ela. A może tylko chciała zadać to pytanie? Doktora już nie było, zniknął tak, jak się pojawił. Pozostał tylko delikatny zapach, echo ostatnich słów wywołujące dreszcz i trudne do zdefiniowania uczucie. Drgnięcie?
Dopiero teraz wyjęła z kieszeni szlafroka rękę, w której trzymała wibrującego smartfona. Jeden wprawny ruch i znajomy głos w słuchawce.
— Mama? No, świetnie, że dzwonisz. Masz zaraz przyjechać i zabrać mnie do domu. Właś­nie mnie wypisują...




Jest trochę zamieszania. Od razu wychodzi na jaw, że całe to „wypisanie” to kit, podobno za wcześnie, ale cóż począć, mówi matka, skoro przejechałam już taki kawał drogi... Ordynator tłuma­czy, że wprawdzie stan uległ znacznej poprawie, ale bardzo to jeszcze niestabilne, wszystko może się zdarzyć, szczególnie wczesny nawrót, trzeba więc uzbroić się w cierpliwość, zaczekać... Matka ob­staje przy swoim, podpisuje papiery.
Jeszcze jeden przystanek — u starego dokto­ra w holu, gdzie znajdują się pomieszczenia przychodni. Siostra patrzy badawczo, wyjmuje z szafy kartotekowej teczkę z kartą ambulatoryjną. Stary doktor, nie zaglądając wcale do teczki, powtarza, co powiedziała ordynator, mruczy coś o bra­ku odpowiedzialności, mówi do matki, że przecież nie po to dał jej prywatny numer telefonu, żeby nie konsultować z nim tak ważnych decyzji... Recepta, proszę przyjść na pewno za trzy dni (za trzy dni?), do widzenia, w razie czego trzeba zrobić użytek z telefonu.
Wolność.



Po drodze ze szpitala zatrzymują się w aptece po lekarstwa, wszystko w maksy­malnym poś­pie­chu, bowiem matka urwała się z pracy dosłownie na dwie godziny. Ostatnie instruk­cje: obiad od wczoraj w lodówce, trzeba tylko odgrzać w mikrofalówce, nie pij za dużo kawy, wiesz, że ci szkodzi, nigdzie sama nie wychodź, wracam o szóstej, pa.
Kto powiedział, że stan bezgranicznej euforii musi przejawiać się podnieceniem, jakimś szczególnym rodzajem niepokoju, w wyniku którego nie można spokojnie usiedzieć na miejscu, silnym pragnieniem dzielenia się swoją radością z przyjaciółmi czy z kimkolwiek in­nym, byleby tylko zechciał posłuchać? Nic podobnego.
Ela, przepełniona uczuciem szczęścia, siedzi w fotelu przy otwartym oknie, na pierwszym piętrze bloku z wielkiej płyty. Kiedy załamał się socjalizm, zrezygnowano z planów dalszej rozbu­dowy osiedla i dzięki temu zaraz za oknem, przy którym teraz siedzi Ela, szumią drzewa, a ponad nimi, w dali, majaczą fałdy, garby i spiętrzenia gór. Podmuchy zachodniego wiatru, któ­ry dzisiaj naj­wyraźniej się spóźnił, nie zdążyły jeszcze oczyścić powietrza z przedpołudniowej mgły, stąd kontury odległego pasma ukazują się tylko na moment, by po chwili znowu zniknąć, jak­by zakrywane taflą matowego szkła. Ela zamyka oczy, ale nawet przez opuszczone powieki widzi, jak pełzają cienie, rzucane poruszającymi się gałęziami drzew. Słychać świergot, ponad który wy­bija się jeden ptasi głos, wytrwale powtarzający cztery dźwięki: Ti-ti-ti-taa... Ela dobrze je zna, to pierwsze nuty Symfonii losu. Lecz tym razem nie wywołują napięcia ani niepokoju, jakich zawsze doz­nawała, słuchając tego utworu. Jest szczęśliwa. Ti-ti-ti-taa, upiera się ptak. Słychać dzieci, ba­wią­ce się przy pobliskim przedszkolu, śmiechy, piski, nawoływania. Napływają wraz z pod­mu­chami wiatru. Gdzieś daleko odzywają się dzwony. Na powiekach tańczą cienie. Ti-ti-ti-taa... Lek­kie podmuchy głaszczą twarz. Dzieci. Dzwony. Szum gałęzi. Kot?! Skąd się wziął kot? Delikat­ny ucisk i ciepło wychodzące z łona rozlewają się po udach i podbrzuszu. Do pokoju wpada lekki zapach sandałowca. Stary doktor delikatnie wsuwa dłoń między włosy a szyję, dotyka ucha, palce ślizgają się wzdłuż kręgosłupa. „Wszystko będzie dobrze”, mówi.
— Ile razy mam powtarzać, żebyś nie spała przy otwartym oknie. Wieczory jeszcze chłod­ne! Wyobraź sobie, że dostaniesz gorączki i znowu zacznie się cały ten cyrk z dawkami... No, ja bardzo przepraszam, ale ty znowu nie użyłaś lekarstw! I obiad w lodówce nietknięty... Oj, dziew­czyno, co ja z tobą mam... — zrzędliwy głos matki przenika przez łupiny snu, które otulają Elę jak cebulę.
Za oknem zmrok, ptaki śpią, dzieci poszły do domu. Nie ma kota, nie ma zapachu sandałow­ca, nie ma doktora. I gdzieś się podziało uczucie szczęścia. Z zewnątrz wieje chłodem, a z kątów pokoju wyłazi lepki smutek i cuchnący lęk.

Bezsenna noc. Z pokoju obok przez zamknięte drzwi dochodzi głośne chrapanie matki. Ela wstaje i idzie do kuchni, nie zapalając lampy. Przez okno od strony ulicy wpada światło. Pod napo­rem wiatru lekko kołysze się słup latarni, przez nieszczelne okno wdzierają się podmuchy, po­ruszając firanką. Wszystko to sprawia, że na przeciwległej ścianie tańczą wywołujące niepokój cienie.
Na stole leży smartfon matki. Przez chwilę Ela grzebie w rejestrze... jest: Doktor psych. Ukła­da numer w swojej komórce. Kładzie się do łóżka, przewraca z boku na bok, wreszcie (po godzinie? dwóch?) wykręca numer. Panie doktorze, jestem taka nieszczęśliwa...




— Jedno jest pewne, fotela w domu przepierdzieć nie zdążyłaś — Beata wita się z Elą z nie­ukrywaną radością. — Mówże mi tu zaraz.
— Ta cholerna huśtawka nastrojów, wiesz, chyba rzeczywiście nie byłam jeszcze gotowa... Najgorzej, jak nie możesz spać i przychodzi ten okropny strach nocą. Więc wzięłam i zadzwoniłam do doktora...
Oczy Beaty robią się okrągłe ze zdumienia, chce wiedzieć więcej — jak to „zadzwoniła”, ma jego numer? To znaczy, że stary doktor też ma jej numer? Ale numer! Ależ nie, matka ma numer dok­tora, a ona jej gwizdnęła. A co doktor? No, wkurzył się, że po co tak po no­cy. Trzeba wziąć i ra­no przyjść do przychodni. I się rozłączył. Potem jednak chyba sumienie nie da­ło mu spokoju i oddzwonił na numer matki. Jakiś czas to trwało, bo smartfon mamy był w kuchni i nie od razu się obudziła. Najpierw długo rozmawiali, a potem zaczęło się dziać. Kazała się ubierać i dotar­gała mnie do szpitala. Dyżur miała ordynator, więc możesz sobie wyobrazić ten cyrk. A nie mówiłam, a nie mówiłam, a nie mówiłam. No, mówiła. Ale ja czułam się fatalnie i tak samo chyba wygląda­łam, więc w końcu przestała się rzucać i mnie przyjęła. A teraz jest mi znowu tak dobrze, że spo­kojnie mogłabym pójść do domu. No i w tym całym zamieszaniu matka, na szczęście, nie skojarzyła, że zwę­dziłam jej ten numer...
Beata słucha w skupieniu.
— Ja tam do starych facetów serca nie mam, a do tego to już w ogóle. Taki niechlujny i cza­sami ciągnie od niego czosnkiem — odzywa się, kiedy Ela wreszcie milknie. — Ale mam jedną kumpelę, której to nie sprawia różnicy. Więc myślę, że gdybym była jak ta kumpela, a na dodatek miała numer jego komórki, to powolutku, pomaluśku zaciągnęłabym go do łóżka. A potem — płać dziadu, bo wszystkim po­wiem...
Ela parska śmiechem. Minęło już chyba tysiąc lat od czasu, kiedy ostatni raz obejmowała udami jakiegoś faceta. To był... mniejsza o to. Próbuje wyobrazić sobie w tej sytuacji starego dok­tora i znowu śmieje się tak głośno, że przyciąga uwagę siedzących w salce telewizyjnej. Reflektuje się i już ciszej mówi do Beaty:
— Brzydzić to ja się nim nie brzydzę... ale przecież on ma żonę... czekaj, jak to: „płać”?!
— Przecież lekarzom nie wolno spoufalać się z pacjentkami, za to odbierają im papiery, a na­wet zamknąć do pierdla by mogli. Więc trochę go przyciśniesz i dożywotnia renta dla ciebie mu­ro­wana. A że ma żonę, to co? Pewnie od początku tę samą... Więc między nimi już tak, jak między bratem i siostrą. Albo między ślimakiem winniczkiem i dżdżownicą. No, nie śmiej się, tak czy o­wak, zakład o co będziesz chciała, że rzuci się na świeże mięsko... No nie, nie krzyw się, żar­to­wałam. Ale dla jaj można by spróbo­wać...
— No, chyba że dla jaj... — zgadza się z nagłym uczuciem smutku Ela.




Z dzieciństwa zapamiętałam zaledwie dwa sny. Pierwszy z nich był serialem. Śnił się przez wiele nocy pod rząd, później rzadziej, raz w tygodniu, by w końcu wracać tylko raz na jakiś czas, ale zawsze bez jakichkolwiek zmian treści. Kiedy tylko pojawiały się jego pierwsze sce­ny, wiedziałam, co nadejdzie, sekunda po sekundzie.
Wszystko tonęło w mroku, to był jakby tu­nel, chociaż nie do końca, bo ciemność nad głową od czasu do czasu ustępowała rozbłyskom światła. Ten tunel był chyba zbudowany z gęsto posplatanych gałęzi i jego skle­pie­nie tylko czasami i bardzo niechętnie ulegało podmuchom wiatru, na sekundę, a może kró­cej, otwierając prześwity w pilśni gałązek i liścia. Obok mnie, w ciemnościach, stał ojciec. Nie mam pojęcia, skąd wiedziałam, że to on. Nie widzia­łam jego twarzy, tak jak nigdy nie potrafiłam przywołać jej obrazu z pamięci na jawie. Z tego prostego wzglę­du, że nigdy w życiu go nie widziałam. Więc stał, śmiał się nieprzyjemnie i kazał zbierać kamy­ki. A ja wiedziałam, że każdy kamień, wzięty przeze mnie do ręki, zacznie się poruszać i wyda ten krótki, wątły, ale pomimo tego zatrważający dźwięk, jakby nagle, w środku nocy, w bólach i strachu obudziło się niemowlę lub pisklę i prawie natychmiast ucichło. I zaraz potem kamyk znikał, a on kazał się schylić i podnieść następny. Wiedziałam, że w kolejnej scenie wszystko powtórzy się co do joty, jednak mimo tego narastał we mnie zwierzęcy strach, że to coś, co ma być kamieniem, ale się porusza i wydaje dźwię­ki, wgryzie się w końcu w moją dłoń i powoli zacznie się przedzierać w kierunku mózgu i serca. Chcę się wyrwać spod władzy „ojca”, który zadaje mi cierpienie i nim się delektuje. Biegnę w kierunku światła, ale za każdym wykonanym kro­kiem wylot tunelu oddala się. Miotam się, krzyczę, lecz wiem, że nie ma ucieczki, że jedynym ra­tun­kiem jest przebudzenie.
W drugim śnie (czy to na pewno był sen?) leżę w łóżeczku obok łóżka mamy. Jest ciemno, tylko okno na przeciwległej ścianie zdaje się zarysowywać kształtem prostokąta o nieco mniejszej sytości czerni. I na jego tle nagle coś się porusza, jakaś postać, która podnosi się z drugiej strony łóżka mat­ki albo zamierza się tam właśnie położyć. Chcę krzyczeć, lecz nie mogę poruszyć ustami, chcę usiąść, lecz ręce i nogi odmawiają posłuszeństwa, jakby należały do szmacianej lalki. Wszę­dzie pa­nu­je absolutna cisza, nie słyszę nawet własnego oddechu, ale „tamto” wyczuwa moją obec­ność i za­czyna się zbliżać, schyla się nad łóżeczkiem... wszystko ginie w ciemności...
Ten drugi sen, w odróżnieniu od pierwszego, śnił mi się tylko raz, ale był tak okropny, że nigdy go nie zapomnę. Dzisiaj też leżę z szeroko otwartymi oczami, starając się przeniknąć ciem­ność, nie mogę wydać głosu ani się poruszyć. Nabieram pewności, że na sali, gdzie oprócz mnie, Beaty i jeszcze dwu kobiet nie powinno być nikogo więcej, coś się porusza, peł­znie, szepcze... Szep­cze? Syczy? A więc wąż? Wszystkie węże tego i tamtego świata! Zbliżają się nieśpiesznie, by za chwilę wpełznąć pod kołdrę i wbić zęby w nogę, w szyję, w pierś, owinąć się wokół nadgarstków. Jestem pewna, że nie śpię, i odwrotnie niż w dzieciństwie chcę z jawy uciec w sen, lecz wiem, że to niemożliwe. I czuję, jak po­dobnie do węży, z kątów, z szaf, ze szczelin w podłodze, z pęknięć tynku wypełzają złe wspom­nienia: wszystkie mo­je popełnione błędy, wyrządzone innym przykrości, winy, tak, straszne winy... Nie ma ani jednego pogod­nego, jasnego obrazu. I nawet w szumie drzew, do­chodzącym przez uchylone okno, nie ma nadziei na świt. Jest tylko suche klekotanie tań­czących szkieletów.

Hej, niech ktoś przyjdzie i wyprowadzi mnie z tego piekła! Doktorze? Tak bardzo pragnę, by ktoś mnie objął, może nawet pan, a ja wtuliłabym twarz w pana cherlawą pierś i nie przesz­kadzałby mi ani ostry zapach starczego potu (gdzie się podział olejek san­da­łowca?), ani unosząca się nad tym wszystkim czosnkowa chmura. Czy chciałby pan zostać moim rycerzem? I moim ojcem?



Stary doktor powoli dochodzi do furtki. Droga z przystanku nie jest zbyt stroma, ale i tak przejście kilkudziesięciu metrów kosztuje go sporo wysiłku. Wchodzi do przedogródka i powoli zbliża się do drzwi wejściowych. Przechodząc koło otwartego okna na kwilę wstrzymuje oddech, by sapaniem nie niepokoić niepotrzebnie żony. Stojąc na wycieraczce schyla się, rozwiązuje sznu­ro­wadła. I znowu ta zadyszka, którą trzeba najpierw uciszyć. Więc stoi przez jakiś czas na progu, niby się rozglądając, i dopiero po dłuższej chwili naciska klamkę. Do pokoju wcho­dzi z wyu­czonym łagodnym uśmiechem, z życzliwym błyskiem w oczach. Wita się z żoną, a kiedy ta od­cho­dzi do kuchni odgrzać obiad, siada ciężko w fotelu. Nie musi już uda­wać.
Praca zaczęła go ostatnio bardzo męczyć i od kilku miesięcy myślał o definitywnym przejś­ciu na eme­ryturę. Potem jednak zawsze wchodził na witrynę swojego e-konta, długo spoglądał w ekran a następnie wyłączał peceta z głę­bo­kim westchnieniem. I na jakiś czas o eme­ryturze zapo­minał.
Słyszy wołanie żony i człapie do kuchni, gdzie na stole stoi dymiący talerz zupy i łazan­ki z kapustą i kiełbasą, zapiekane tak, jak lubi, prosto w bulionówce. Słyszy jeszcze, jak żona coś mruczy o kawie, której nie zaparzyła, bo pewnie i tak wypił ich od rana bez liku.
Zostaje sam. Lubi tę chwilę samotności, znużony całodziennymi rozmowami, słuchaniem i przytaki­waniem, które należały od zawsze do zakresu jego obowiązków służbowych. Siorbiąc zupę patrzy na kołyszące się za oknem gałęzie jabłoni. Przychodzi mu na myśl, że w tym roku nie będzie jabłek. Kiedy wiosną drzewa zakwitły, zaczął padać deszcz i przez ponad dziesięć dni pszczoły nie wyjrzały z uli. Nie­wiel­ka szkoda, bo i tak przez te zawroty coraz trud­niej wchodzić mu na drabinę.
„Skleroza, nie ma na to rady”. Skończywszy obiad i popiwszy go szklanką czystej wody wychodzi na taras. Ogrodowe meble toną już w cieniu drzew, które przed laty sadził własnoręcznie. Siada w wyplatanym fotelu, opiera głowę i zamyka oczy. Poprzez opuszczone powieki na siat­kówkę wpadają chybotliwe plamki przesączanego przez gałęzie światła. „Najwyższy czas, by coś zrobić z tym domem. Sama sobie nie poradzi”.
Właśnie w chwili, kiedy zamierza już wstać i wziąć się do jakiejś roboty w ogrodzie, słyszy syg­nał nad­chodzącego SMS-a. Nieznany numer, zresztą nic nadzwyczajnego, wielu pacjentom lub ich krewnym zos­ta­wiał swój prywatny kontakt, by w razie czego mogli się szybko i o każdej porze dodzwo­nić. A może to któryś ze znajomych ma nową kartę SIM? Otwiera wiadomość.
Niech Pan myśli sobie o mnie, co chce, ale nie mogę już dłużej milczeć. Nigdy nie przypusz­cza­łam, że zdarzy się coś takiego. Czuję się szczęśliwa, kiedy przechodzi Pan koło mnie, albo kiedy w snach dotyka Pan mojej dłoni. Pewnie będzie mi wstyd, kiedy Pana spotkam. Ale teraz wystarczy tylko nacisnąć ENTER.




Cisza i szarość. Ela leży w swoim łóżku na sali Oddziału otwartego A, z kołdrą naciągniętą na głowę. Przed nią tonący w półmroku kawałek ściany, pomalowanej na okrop­ny liliowo-niebieski kolor.
Nie odpowiada. Dlaczego? Dlaczego depcze jej uczucia?!
Ach, jak można było tak pomyśleć! Widocznie wiadomość nie dotarła. Nie ma przy sobie ko­mórki, jest w kinie i ją wyciszył albo ma rozładowaną baterię... Więc... może spróbować jeszcze raz?
Minie chwila, godzina albo nawet dwie — weźmiesz w końcu telefon i odkryjesz to, co pew­nie już podejrzewałeś. Szczęście na wyciągnięcie ręki.
Jaka pięk­na ta ręka. Chciałoby się jej dotknąć, najpierw koniusz­kami palców, potem nakryć całą dłonią i wlać w nią ciepło. A potem delikatnie, lecz stanowczo przycią­gnąć do piersi, tej, pod którą bije serce. Czujesz, jak ono teraz bije? Przesunę ją niżej, po­woli, delikatnie... nie broń się, dotknij brzu­cha, teraz pustego, ale to się wkrótce zmieni... widzisz, jaki gładki? Dla ciebie. Nie bój się, nie jesteśmy dziećmi, niech nadejdzie, co musi nadejść.
Czemu milczysz, czemu nie odpowiadasz, niech mi ktoś powie, co to za...
Przesadziłam, przepraszam, no, wybacz mi, wiesz przecież, że ostatnio nie wiedzie mi się najlepiej... Ta nie­cier­pliwość rodzi się z miłości. Ja rozu­miem, że potrzebujesz czasu, że nie możesz wszystkiego od razu rzucić, może teraz siedzisz i myś­lisz: czy to sen?... Więc śnij. Ja dotknę twoich włosów, musnę westchnieniem. Kocham cię.
No tak, na wierszowanie mi się zbiera, a pan się pewnie gniewa? Może uraziła pana moja poufałość? A może... strach pomyśleć... może to wszyst­ko, co wydawało się jaśniejsze od słoń­ca, jest tylko wy­tworem mojego chorego umysłu i kocham się w panu bez wzajemności?
Też pomysł: doktor i wariatka!... Może pan teraz cały trzęsie się ze śmiechu, może pan mówi do swojej żony, no popatrz, co za durna cipa...
Znowu przesadziłam. Pan nigdy by tak nie powiedział. Smutno mi, doktorze, smutno mi bez pana. Myślę, że nie ma już dla mnie miejsca pod słońcem. Szum drzew, który tak bardzo zawsze lubiłam, znowu zmienia się w chrzę­st pląsających koś­ciotrupów. Szelest liści i świerkowych igieł jest jak zgrzytanie piasku między zębami.
Bez ciebie, kochany, nie ma życia.

Kiedy Ela budzi się z niespokojnego snu, ciągle widzi ten sam obraz: romboidalny wycinek przeciwległej ściany, ograniczony przez poduszkę, materac i naciągniętą na głowę, zała­maną koł­drę. Wraca wspomnienie wczorajszego wieczora, całego tego chaotycznego natłoku myśli i emocji.
„Co ja mu napisałam?... Kurde, co ja wszystko wysłałam?!”, myśli w popłochu. Cholera, gdzie ten pieprzony smartfon...
Skrzypią zawiasy, ktoś zbliża się do łóżka Ełi.
— Pani Elżbieto, proszę wstać i natychmiast spakować rzeczy. Przenosi się pani na odział zamknięty. Aha, tam nie będzie mogła pani mieć przy sobie komórki, proszę ją więc od razu oddać do depozytu... — wydaje się, że Alinie sprawia ogromną przyjemność, iż to właśnie ona może być posłem tej wiadomości.
Ela nie pyta, skąd ta decyzja.




Kiedy po wielu tygodniach spędzonych w szpitalu wchodziła do poczekalni przychodni, odczuwała radosne podniecenie, choć czekanie w kolejce dłużyło się w nieskończoność. Obserwowała wcho­dzących i wy­chodzących ludzi, z których wielu już znała. U tych pozostałych starała się odgadnąć, kim są, czym się zajmują, jakie to problemy sprawiły, że przychodzą do tego właśnie miejsca. Wymyślała całe his­torie: utrata majątku i ukochanych osób, nieszczęśliwe miłości, intrygi czy złe prowadzenie i brak u­mia­ru... To było całkiem ciekawe, a czasem nawet zabawne. Kilka razy parsknęła śmiechem, aż siedząca obok niej siwowłosa kobieta wstała i z naburmuszoną miną usiadła pod przeciwległą ścianą.
W końcu usły­szała swoje nazwisko.
— Jestem — powiedziała z uśmiechem na powitanie.
Ale zaraz potem coś się stało. Miała przecież od razu powiedzieć, jak nie mogła się docze­kać tej chwili, jak z niecierpliwością odliczała godziny, jaka jest szczęśliwa, że teraz o swoich uczu­ciach będzie mogła mówić wprost... Chciała powie­dzieć, że nie powi­nien się niczego bać. Ona, mimo wszystko, wie, że nie jest mu obojętna, przecież kobieta takie rzeczy wyczuwa bezbłędnie. Rozumie jego obawy, dotyczące różnicy wieku, ale to nie ma dla zako­chanych żadnego znaczenia. Potrzeba mu tylko zapa­chu prawdziwej kobiety, a wszystko, co uśpione, zagrzebane, pozornie umarłe znowu obudzi się do ży­cia.
Jednak to, co długo i starannie przygotowywała na tę chwilę, gdzieś się ulotniło albo nagle wydało jej się bez sensu. I milczała.
Jeszcze wchodząc, wyczuła, że dok­tor jest zmieszany, raz czy dwa chrząknął z zakło­po­ta­niem, ale to był tylko moment. Potem spojrzał badawczo w jej twarz. Ona natomiast, jak zwykle, unikała jego wzroku.
— Widzi pani, jestem starym człowiekiem — powiedział. Był już opanowany, mówił cicho, ale Ela wyraźnie słyszała każde słowo. — Widziadłem w życiu naprawdę sporo, proszę mi wierzyć. Więc nie wykluczam żadnej możliwości. Ale z wszystkiego najbardziej wygląda mi to na żart. Tak czy inaczej, będziemy musieli się rozstać. Rozmawiałem już o tym z panią ordynator. Zgo­dziła się, że odtąd ona osobiście panią poprowadzi. Co do mojego numeru — nie mogę panią zmu­sić do wymazania go z pamięci, ale kategorycznie żądam, by nie przysyłać mi żadnych następnych wia­do­mości. Uprzedzam, że będę musiał całą sprawę omówić z pani matką. Dzisiaj, oczywiście, wypi­szę recepty...
Po wyjściu Eli doktor wydał polecenie, by jeszcze przez chwilę nie prosić następnego pa­cjenta. Siedział przy komputerze, niby to wprowadzając dane z ostatniej hospitalizacji. Wystukał kilka znaków, potem patrzył w ekran, nie widząc, wymazał napisany tekst i zaczynał od no­wa.
Ela szła powoli główną aleją parku. Było jeszcze wcześnie, więc tylko od czasu do czasu spotykała młode kobiety, prowadzące dzieci za rękę, lub wiozące je w wózkach. Zaledwie kilka z nich było w pobliżu huśtawek i piaskownic. Dziecięcy płacz i szczebiot nie były więc natarczywe, unosiły się jak porwany wiatrem muślino­wy szal, zaczepiały o gałęzie rododendronów i sosen, by z następnym podmuchem zało­potać krótko i mocno jak chorągiewka i po chwili znowu poderwać się do lotu. Spoza gęstych kęp wysokiej trawy docho­dził plusk strumienia. Lekko szeleściły trącane wiatrem źdźbła.
Na zewnątrz wszystko pulsowało życiem, radością, ale w środku, pod skórą, opadała mgła. Było coraz chłodniej, na ścianach tętnic osiadał szron, krew gęstniała i płynęła leniwie. To, co działo się na zewnątrz, docierało do Eli z dużym opóźnieniem, tak wielkim, że wkrótce w percep­cji zaczęły pojawiać się luki. Przez chwilę widziała biegające dzieci jak w niemym filmie, a w nas­tępnym momencie docierały do niej tylko ich głosy. Gałęzie drzew zamarły. Pociemniało.
Bała się powrotu do domu. Matka od razu zwietrzy, że coś nie tak, znowu będzie awantura, a potem obowiązkowa jazda do wariatkowa. Nie mogła więc prawie uwierzyć oczom, czytając notatkę po­zostawioną na kuchennym stole: Stryj Janek zachorował, muszę tam pojechać. Wracam jutro po po­łudniu.
„Trzeba to jakoś uczcić”, pomyślała. Wyjęła z lodówki prawie pełną butelkę rieslinga, ulu­bionego wina mamy. Ani pierwsza, ani druga, ani nawet trzecia szklanka nie przyniosły spodziewa­nej ulgi. Odczekała jeszcze jakiś czas, a potem, przytrzymując się ścian, poszła do łazienki. Otwo­rzyła najmniejszą szafkę.




Doktor już od dawna nie miewał snów. Kładł się późno. Przedtem zawsze przemierzał cały dom, sprawdzając, czy gdzieś nie pali się żarówka albo czy nie kapie z któregoś kurka. Potem wy­cho­dził jeszcze do ogrodu, przechadzał się chwilę, unikając światła z ulicy. Kiedy świecił księżyc, przystawał z zadartą głową, usiłując dociec, w jakiej znajdu­je się fazie, a z kształtu lisiej czapy lub jej braku wróżył pogodę na następny dzień. Jednak nig­dy nie był w stanie wytrzymać w tej pozycji dłużej, niż kilkanaście sekund, bo zaraz dostawał silnych zaw­rotów i musiał się ratować przed upad­kiem, szukając jakiegoś oparcia, najczęściej pnia drzewa lub ściany domu. Teraz, oparty plecami o róg altanki, spoglądał w kierunku sadu, który podnosił się razem z łagodnym zboczem i w ciemnościach zlewał z sąsiadującym zagajnikiem. Zer­wał się wiatr, ożywiając gałęzie, te szlachetne, rodzące co roku słodkie owoce, i tamte zwy­czajne, siermiężne, nieo­krzesane, rodzące szyszki, żołędzie i bukwie.
Zamknąwszy drzwi wejściowe na klucz powlókł się po schodach do sypialni, szurając kap­ciami. Żona już spała albo udawała, że śpi, odwrócona twarzą do ściany. Doktor westchnął. Starając się nie hałasować, wyciągnął się na łóżku i sięgnął po książkę. Dawno już minęły czasy, kiedy książ­ki były dla niego źródłem wiedzy i wzruszeń. Teraz szukał w nich wyłącznie wyciszenia, har­monii i zgody na to, co koniecznie musi nadejść, w oddaleniu od dawno zapomnianych porywów ambicji i namiętności; podobnie, jak stojąc w ciemnościach w sadzie i opierając się o pień, wrastał w chropo­watą korę i spływał ze zgodnym szumem traw, gałązek, liści, zlewał się z niesłyszalnym tokiem so­ków, które tam, głęboko, niestrudzenie wędrują od korzeni do najwyżej rosnącego listka.
Przeczytał kilka stron Zapisek myśliwego i zgasił lampkę. Jutro sobota, więc nie trzeba nastawiać budzika. Zresztą — po co budzik, skoro niezmiennie od lat wstawał o świcie.
Już od dawna nie miał snów, lecz tej nocy stało się coś dziwnego. Przechadzał się parkowy­mi alejkami, pełnymi radosnych pisków dzieci, dróżkami, po których spacerowali przytuleni do sie­bie zakochani w akompaniamencie cichego chrzęstu żwiru, śpiewu ptaków i osłabionych odległością dźwię­ków gitary. Wydawało mu się, że słyszy plusk fal i poszedł w tamtą stronę. Dziwna była ta rzeka, bo wyglądała jak morze albo co najmniej wielkie jezioro. Na jej brzegu ciągnęła się piaszczysta pla­ża, a do jedynego, krótkiego pomostu przywiązana była łódka. W łódce siedziała Ela, ubrana jak pod­czas ostatniej wizyty, z zaczerwienionymi oczami, opuchniętymi powiekami i spierz­chniętymi ustami. Wbrew zwyczajowi spojrzała mu prosto w oczy.
— Niech mi pan pomoże, tak bardzo się boję.
Niezdarnie wgramolił się do łódki, która niebezpiecznie zachybotała, i usiadł tuż obok. Tym razem to on unikał kontaktu wzrokowego.
— Proszę mi dać rękę, o tak. I spokojnie, krok po kroku, opowiedzieć, co się stało.
Ela wzięła głębszy oddech, lecz zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, łódka oderwała się od brzegu. Oboje spojrzeli przed siebie. Na dziobie dostrzegli stojącą zgarbioną postać w ciemnym, sięgającym do kostek płaszczu, z zarzuconym na głowę kapturem, miarowo zagarniającą wodę sęka­tym drągiem. Dziwne, ale ani jedno z nich nie wydawało się specjalnie poruszone tym widokiem. Tylko doktor wymamrotał:
— Spodziewałem się raczej anioła, ale niech już tak będzie...
Ela drugi raz zaczerpnęła powietrza, lecz znowu nie zdążyła niczego powiedzieć, bo nagle zrobiło się prawie ciemno, ucichł zupełnie plusk fal, za to rozległo się bulgotanie; na powierzchni pojawiały się bańki, jak gdyby rzeka zaczęła się gotować, w górę unosiły się białawe pasemka ja­kie­goś gazu. Koło łódki, ledwie zauważalnie, przesuwały się kępy gnijącej trawy, martwe żaby i gołębie, kolczaste krzaki i zmurszałe pnie drzew, wzdęte truchła psów i bydła... Postać na dziobie łodzi przes­tała zagarniać wodę. Powoli odwróciła się do siedzących. Doktor wcale się nie zdziwił, kiedy w otworze kaptura nie zobaczył ani oczu, ani ust, ani żadnych zarysów twarzy, tylko ziejącą ciemność. Ela wzdrygnęła się i cofnęła rękę.
— Jesteśmy w połowie drogi — głos był świszczący jak u tracheostomika, spod kaptura wy­dobywał się odór zgnilizny. – Kto się rozmyślił, może jeszcze wysiąść. Po prostu wyskoczy z łódki i od razu wróci do swojego świata. Macie dziesięć sekund.
— Proszę się nie bać, pani Elu, nie opuszczę pani. Niech mi pani da rękę. Pani Elu!
— Chryste, Antoni, przestańże chrapać! Odwróć no się na bok, bo mnie coś trafi — ostry głos żony nie dotarł do świadomości doktora, jednakże chrapanie ustało.
— Bogu niech będą dzięki — wyrecytowała uroczyście doktorowa. Wypo­wiadając te słowa, a może w ułamek sekundy później, uświadomiła sobie, że nie słyszy oddechu mę­ża.
— Antoni?.. — jęknęła, po czym w panice zaczęła szukać kontaktu nocnej lamp­ki. — Antoni!!!




— Co za dziwny sen... — pomyślała Ela. Z trudem otworzyła oczy i od razu je zamknę­ła, ośle­piona blaskiem słońca, które musiało już stać wysoko, choć w głowie dziewczyny ciągle jesz­cze snuła się senna mgła. Pozbierała całą energię i uniosła się na łokciu. Przez sekundę-dwie myślała, że opadnie z powrotem na materac, ale przeczekała tę chwilę i powoli, z uporem kon­ty­nuowała proces wertykalizacji. Cały świat, mimo zamkniętych oczu, wirował wokół niej, palce za­ciśnięte na krawędzi łóżka zbielały od wysiłku. Chwila, jeszcze, wytrzymać...
Po raz kolejny rozkleiła powieki, ale tym razem powoli, ostrożnie. Na nocnym stoliku walały się puste fiolki i blistry po lekach, na dywanie stłuczona szklanka i mokra plama po roz­lanym winie, a na poduszce i koł­drze — o, Boże — ślady po wymiocinach z resztkami nie przetrawionych tabletek. Po chwi­li podobne reszki wczorajszej „kolacji” odkryła na ubraniu, tym samym, w którym wróciła z miasta. Pasma włosów, posklejane brzydko pach­nącą mazią, przy­wierały do twarzy. Powoli, bardzo powoli powracały wspomnienia wczo­raj­szego dnia. „Chryste Panie, jak długo spałam?... W końcu wszyst­ko jedno, byle tylko matka mnie nie nakryła...”
Więc najpierw pozbyć się pustych opakowań po pigułkach. Tylko nie do kubła, nawet ślepy zauważy je tam od razu. Do saszetki i pod materac, później się jakoś wyniesie. Po­tem jesz­cze wrzucić cały ten syf do pralki. Jakby się nie zdążyło, to zawsze można powiedzieć, że wczoraj było za dużo wina, akurat co do tego matka ma więcej wyrozumiałości... ale nie, wszyst­ko idzie jak po maśle... teraz już tylko pościelić łóżko, otworzyć okno, niech się przewietrzy, i pod prysznic...
Kiedy wchodziła do kabinki, przez otwarte okno, przez cały pokój, przez korytarz i drzwi łazienki doleciał śpiew ptaka: Ti-ti-ti-taaa...
— Ti-ti-ti-taaa – zanuciła Ela i roześmiała się perliście. Zaraz potem zaczęła syczeć i pomru­kiwać pralka, a z prysznica z szumem poleciała cudownie gorąca woda.
Ostatnio zmieniony pn 25 maja, 2020 przez Oremus, łącznie zmieniany 1 raz.
Michael
Posty: 2217
Rejestracja: śr 21 paź, 2009
Lokalizacja: Ex universo

Post autor: Michael »

Ciekawe To, Oremusie.

Szum tak i szeleść w nadchodzącym 2020 roku. Powodzenia i niech Wszechświat Ci sprzyja.


Pozdrowienia,

M.
"Człowiek staje się tym, o czym myśli."
Morris E. Goodman w: "Sekret" (do obejrzenia w cda)
Oremus
Posty: 667
Rejestracja: pt 05 wrz, 2014

Post autor: Oremus »

Dzięki, Michaelu. Pozdrawiam serdecznie