Wroty ROZDZIAŁ I. (TYLKO DLA DOROSŁYCH!)

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Florian Konrad
Posty: 903
Rejestracja: pt 26 lut, 2016

Post autor: Florian Konrad »

"Obronisz się, jeżeli gwieździe nadasz imię."
Witold Dąbrowski "Którędy poszedł ogień..."

I. Mieszanina niejednorodna

- Sześcianiątka - Marek pokazuje arcydzieło techniki, szczerząc żółtawe zęby. Rozpiera go duma, pęcznieje i sprawia wrażenie, jakby miał zaraz trzasnąć z egotycznego samouwielbienia.
Bucior, jaki mi podtyka pod nos, stanowi skrzyżowanie gumofilca z crocksem, to hybryda bliżej nieokreślonego kształtu. Obuwnicze bez wątpienia coś na dwunastu małych "koturnach". Do podeszew cudobutów doczepione są pudełeczka. Obrotowe.
- I myślisz, że pojedziesz tym gównem? - nie owijam w bawełnę, wywalam kawę na ławę.
- A pewnie! Zobaczysz, zaraz śmiiiiignęęęęę. Po górach, po kamieniach, dołach, wądołach... - uśmiecha się świrus.
Czasami myślę, że udaje tego swojego szmergla, nie można być jednocześnie owładniętym rozwiązywaniem światowych kryzysów, zanurzonym w tropienie Iluminatów, Masonów, Reptilian i Tych Skurczysynów, Co Ukrywają, Że Ziemia Jest Płaska.
Żyje, lunatyk na jawie, spiskową teorią dziejów, deptaniem po piętach żydowskiemu i kardynalskiemu lobby, co to sterują giełdą, pogodą, kursami kryptowalut, a przede wszystkim cenami papieru toaletowego w Żabce i Lidlu.
Ten sam Marek bywa poczciwy jak dziecko. Potulny i słodki, o ile można tak powiedzieć o trzydziestoparoletnim mężczyźnie.
Udajesz? Ciśniesz z nas bekę, że uwierzyliśmy w twoje hocki-kolcki, daliśmy się nabrać na pajacowanie? Mam przed sobą zdrowego człowieka, genialnego aktora, któremu udała się trudna sztuka wyprowadzenia w pole zusowskiej komisji lekarskiej, istnego Bogarta, Kirka Douglasa symulanctwa, gościa, który w dziedzinie zgrywania czuba przebiłby Pszoniaka? Co drzemie w tej zakolastej łepetynie, jakie rzeki tam meandrują, zawijają się w spirale, gzygzaki, wisielcze pętle?
- Do Grajborzewa lecisz? - pyta konstruktor wrotek o sześcianach zamiast kółek.
- Powiedzmy.
- Podwiózłbyś... Znowu można jeździć...
- W skate parku?
- No, a gdzie? Porobiły chłopaki usprawnienia, ogrodziły teren, to pały przymykają oko. Już tam nie jest bajzel, tylko autentyczny tor przeszkód. Postarali się, żeby wszystko miało ręce i nogi...
- Sam nie dojedziesz? Toż to prawie deskolotka...
Marek warczy pod nosem, że nie mam pojęcia, o czym mówię. Jak zobaczę jego wynalazek w akcji - nie będzie mi do śmiechu, przejdzie ochota na drwinale.
- O - takiego backflipa wypierdolę w powietrzu. Ptaki? Satelity stopami postrącam! Będzie "skaczcie do góry, jak kangury". Albo jak w teledysku "Lords of the boards" - snowboardziści.
- Wsiadaj - zajmuje miejsce za kierownicą auta.
Przyczepił się, jak spod ziemi wyrósł i prosi o podwózkę, pół-kolega, pół-zdziecinnieniec, od którego lepiej się trzymać z daleka, na długość kija od szczotki. Niby go lubię, ale... bawi mnie i ciekawi - to na sto procent. Ale żeby zaraz uznawać to za przyjaźń? Bez przesady, trochę zdrowego powywyższaneczka nie zaszkodzi. Będzie się kleił, brat łata...
Albo jest całkowitym gejem, albo ma silne ciągoty do facetów. Nie i jeszcze raz nie - ten gostek nie ma prawa być hetero! Wystarczy tylko spojrzeć na jego kocie ruchy, wsłuchać się w podniewieściały głosik. Głosiczuńcio.
Jeszcze parę lat temu - pokazywał na telefonie zdjęcia - mógł się poszczycić kucykiem niemal do pasa, wyglądał jak skrzyżowanie gitarzysty z zespołu Łzy z gitarzystą Alice in chains (mniejsza o nazwiska obu panów).
Teraz, gdy (starość nie radość!) dopadło go łysienie - stał się ludzką wersją liniejącego kundla (a ściąłby pióra na zero, przy samej skórze).
Przerzedzeniec, glam-rockman, którym pewnie chciałby być, gdyby nie świadomość, że natura jednak poskąpiła talentu. I w skórzanych spodniach, ramoneskach nie chodzi...
Dobiegający czterdziestki, podtatusiały muzyk, co nigdy na żadnym instrumencie nie zagrał.
Rozmowa z urojeniowcem średnio się klei. Wysłuchuję wieści z kraju i ze świata: Jańczakowa we wczesnej młodości poddała się aborcji, została - teraz będzie dobre - ODPŁODNIONA i przez to nie mogła potem mieć dzieci ze świętej pamięci Frankiem. Jeden głupkowaty wyskok za remizą, a może rzutować na całe późniejsze życie, sprawić, że nie będzie się - niektórzy powiedzieliby, że za karę - mogło założyć normalnej rodziny.
- A Borkowskiej zdechł pies. Jeszcze musiałem zakopywać Rysia, bo sama nie dałaby rady zaciągnąć za stodołę.
- Dobry z ciebie chłopak - próbuję przyironizować, ale Marek kompletnie nie łapie.
- A co u twojej... Moniki?
- Marzeny. Dobrze, constans. Bez zmian. Stara bida, ale jak nie gorzej, to trzeba się pocieszać i myśleć, że jest dobrze. Klaudia do pierwszej klasy poszła... Wydatków - sam wiesz, jak to jest - od groma, ale cud boski, że są dziadkowie. Boby była propaszcza dola, rozpacz, ból i zgrzytanie zębów. I jakby pięćset plus zabrali... Nic, tylko się wieszać wtedy. Pięcioro dzieci, chałupa... a, szkoda gadać, stan - opłakany. Typowa patologia: rozwód, tatusiek w zet ka, alimentów - zero, a w domu nie ma za co opału, chleba kupić. Gdyby nie dziadzio z babcią - byłoby po rodzince: maluchy - do rodzin zastępczych, a Marzena - na strych, z liną...
- Pomagasz choć trochę?
- A jakie mam wyjście? Jak się chce być z kimś, to trzeba... (tu nachodzi refleksja, że za bardzo się otwieram, a nie ma przed kim).
- No, brać babę z piątką przychówku, niepracującą, to trzeba mieć, szczerze ci powiem - odwagę. Ja bym nie mógł. Jeszcze czego! Czyjeś ba... - reflektuje się odklejeniec, zawiesza głos - gówniarzerię utrzymywać? Z jakiej racji? Bo z ich matką się pokocham, to od razu ich muszę żywić, ubierać?
- Dobra jest, oby nie gorzej. Wspólnymi siłami, jak są chęci... nie takie ciężary ludzie przenosili. A chuj tam, nie problem. Zresztą od początku wiedziałem, że jest dzieciata, w co się pakuję. I, jak to mówią - jest ryzyko - jest zabawa...
- Tak mówią ci, co idą do burdelu bez kondomów - usiłuje zażartować wrotkarz.
- A co - będę wiecznie sam? (matko, po co ja to mówię - wrzeszczy w głowie ostrzegacz)
- Jab to wolał, wolę spokój, ciszę. Nade wszystko. Klar, porządek, żadnej szarpaniny... - poważniackim tonem wygłasza psycholuś, pewny, że gdyby tylko odwidziało mu się trwanie w (prawie) starokawalerstwie - zaraz znalazłby kobietę. I to nie jedną! Drzwiami, oknami i kominem waliłyby, napalone i wilgotne, gorące laseczki, którym nie marzy się nic inego, jak zostać żoną chorego psychicznie, albo taką chorobę symulującego konstruktora wrotek na sześcianikach. Ideał, wymarzona partia!
Zmieniam temat, resztę drogi pokonujemy gawędząc o wszystkim i o niczym.
Grajborzewo - tyleż kolorowa, co paradoksalnie - smutna wiosczyna, wita nas pstrokacizną chałup. Kwiat na kwiatku rośnie, rozchyla kielich, merda płatkami i liśćmi, mruga figlarnie.
Girlandobluszczem fioletowe winorośle oplatają wyornamentowane okiennice i drzwi chałup.
Na dachach - kompletne przeciwieństwo bogato zdobionych, artystycznych elewacji - szary i smutny eternit.
Ukiczowane płoty błyszczą świeżym lakierem, farbą olejną. Wiadomo: niedawno było świętego Cyryla, odpust w parafii, a to dla tutejszych mieszkańców święto świąt, stokroć ważniejsze od Wielkanocy, czy Bożego Narodzenia. Jak każe wielosetletnia tradycja - musowo wystroić domostwo, wysprzątać i ukwiecić obejście, pociągnąć wyblakłe astry, frezje, słoneczniki i różyczki świeżą farbą. Wszystko ma lśnić, być wypucowane na zicher! Sam Jezus zjawi się we wsi ze świętym Cyrylem pod rękę, więc trzeba ogarnąć izby, stodoły, parnice, a przede wszystkim - płoty i elewacje.
Prawdziwa wstydota i dopust boży by był, gdyby tak znamienici goście zobaczyli tutejszą bidę. Boso, ale w ostrogach. Znaczy - w kwiatach. Trzeba zamazać petuniami dziury w balach, ubytki tynku!
Biednie tu? Więc niech przynajmniej będzie kolorowo! I bardziej! Co, nie da się? Bzdura! Więcej tego sadzić, obsiwać malwami wrota stodół i - zwłaszcza walące się - szopy, kurniki, sławojki.
Kicz, głupota, jakich mało, uparte nie wychodzenie z zamierzchłej przeszłości, chęć trwania na siłę w czasach chłopów pańszczyźnianych.
Sam nigdy nie mieszkałem w mieście, jednak, jak to określam: jestem ze wsi, ale nie wieśniakiem. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Kompletne antywiochmeństwo sprawia, że żenują mnie i rażą, by nie rzec: brzydzą grajborzewskie kwiatostany. Co do kurwy? Jest dwudziesty pierwszy wiek, a wy ciągle śpiewacie "O mój rozmarynie" przygrywając sobie na glinianych fujarkach. Normalnie - mózgi przorane sochą i radłem, psychika zaprzężona do wozu żelaźniaka, mentalność durno ludyczna.
Skręcam w leśną dróżkę. Skate park na tej ultraprowincji to jajeca jak ze snu pijanego komediopisarza. W ubiegłym roku grupka zapaleńców, miłośników motocrosiarstwa zbudowała, choć to słowo na wyrost, śmietniko-tor przeszkód, ni to dla endurowców, ni to dla wrotkarzy. Na nie wiadomo do kogo należącym terenie poustawiano pseudoprzeszkody w postaci starych lodówek, pralek, kanap i szaf, quasi-skocznie, zbite z desek i płyt pilśniowych chujwiecośki.
I skaczą po wykrotach, lejach, jakie powstały po bombardowaniu w czterdziestym trzecim roku - jak żartobliwie nazywają nierówności, ba - dziurska w miejscu, gdzie jeszcze w latach osiemdziesiątych wydobywano piach (podobno młodsi i nietutejsi wrotkarze łykają tę bajeczkę) i łamią sobie ręce, nogi.
Teren o nieuregulowanej sytuacji prawnej przed wojną należał do von Rifenbjoergów, wchodzący w skład majątku Emalice, to komletne zadupie podleśne przechrzczono na - nazwa przyjęła się niemal natychmiast - Łamignację.
- Pały położyły lagę. Niech się dzieje tu, co chce. Skoro prawie zdemontowano najniebezpieczniejszą, Mamucią skocznię" - to nie ma tematu, jest po problemie. Jest bezpieczniej? To czemu będziemy się fatygować, wypalać benzynę, zużywać opony radiowozów? Nie ma "Mamuciej", gdzie Kaźmierczuk omal się nie zabił? To finito - do głosu zdaje sie dochodzić kolejna z osobowości Marka (ile ich ma?) - zdecydowany przeciwnik niebezpiecznego i przede wszystkim nielegalnego toru, skate parku. Śmietniska, gdzie młodzież wytraca nadmiar energii, zajmuje się czymkolwiek.
- Już nie przyjeżdżają na kontrole?
- Od wielkiego dzwonu, góra raz na miesiąc i to z samego rana, żeby tylko nikogo nie zastać. Niepisana umowa: nie będziecie więcej budować tak wielkich skoczni, czy zjeżdżalni - a damy wam spokój, róbta, co chceta. Nie zabijać nam się tu, nie łamać, a możecie jeździć skolko ugodno.
- To źle? Lepiej, by siedzieli z piwem, czy winem przy sklepie, albo przed komputerem? Mają fun. Co kto lubi, jak chcą się bawić w Travisa Pastranę - to po co sie wpieprzać? - niepotrzebnie polemizuję z Markiem. Odpuściłem sobie pytanie "A sam co - lepszy? Jak jesteś taki przeciwny, to po kiego chcesz jeździć? W domu nie możesz poskakać?", ale powinienem odpuścić jakąkolwiek rozmowę z żyjącym w swoim świecie oczadzeńcem, bo - co jest ustalone ponad wszelką wątpliwość - naprawdę nie ma z kim, kuźwa, gadać.
Sam nie wiem, po co się z nim zadaję. Ze współczucia? Włącza mi się altruistyczniak, zwyczajnie robi się żal kolesia prawie w moim wieku cierpiącego na tak stygmatyzującą chorobę? Chyba...
Specyficzna forma kumpelstwa: nie wyśmiewam, choć raczej staram się unikać Marka. I tyle. Przyjaciel ze mnie as fuck...
"Chorągiewki z woreczków po chipsach i szmaty poprzyczepiane do drutu kolczastego, jakim ogrodzony jest cały "tor", do tego upleciona z wikliny "brama", a raczej rachityczny ni to materac, ni to dywanik który dynda zawieszony na dwóch kijaszkach, wzbudzają moją wesołość.
Witajcie w królestwie bylejakości, tymczasowych rozwiązań, Prowizorlandzie! Jedyne, co jest tutaj na serio to złamania, zwichnięcia, stłuczenia, wybite zęby, barki, palce, dziesiątki innych urazów, jakich się tu nabawicie.
Na poważnie są też: nieodpowiedzialność i brak rozsądku, by nie rzec: zwykła głupota, bo naprawdę trzeba mieć nie po kolei w głowie, by uprawiać jumpsterkę na rolkach, wrotkach, czy - o zgrozo - jazdę wyczynową na motocyklach po kompletnym śmietnisku, ryzykować zdrowie i życie dla paru chwil frajdy, zresztą - frajdy w tych warunkach? W miejscu, za którym ciągnie się ponura historia?
- A ten beemiksiarz - jak tam, słyszałeś coś?
- Podobno jeszcze o kulach. Zrosła się gira, ale do pełnej sprawności nie wróci już nigdy, debil. Dwa promile? Przecież to się ledwie na nogach stoi, a on odpierdalał akrobacje. No i się doskakał. Teraz jeszcze powinien bulić za leczenie, do NFZu. Za głupotę niech płaci grube tysiące, zwraca za operacje, pobyt w szpitalach... - warczy Marek. Chyba sam nie wie, o co mu chodzi, gubi się w gąszczu sprzecznych myśli.
- Klątwa - działa?
- A jak! Odkąd się wypierdolił - nikt nie przyjeżdża rowerem. Jakby się bały, dzieciaki, że ich spotka to samo. Krótko mówiąc - nawiedzony skate park.
- Raczej - śmietnik...
Wjeżdżamy na teren Łaminózi, czy jak jej tam.
Cisza, spokój, większość stałych bywalców wysypiska jest o tej porze w szkole.
- Matko... Dopieprzyli więcej... nawet wraki ktoś przyciągnął... - wprost odbiera mi mowę. Jak byłem ostatnio - nawet jednej trzeciej tego nie leżało.
- No, Radek Walczak z ojcem przywieźli seicento. Busa - nie wiem, kto. W poprzedni weekend się pojawił - konstruktor otwiera drzwi i zaczyna zmieniać buty.
Ugzygzolony graffiti stary volkswagen transporter, czy raczej jego truchło, przeżarta rdzą skorupa, leży na prawym boku i gapi się smętnie w przestrzeń zmatowiałymi światłami.
Obok - drewniano-śmieciowa rampa: dwie prawie całkiem zmiażdżone pralki automatyczne i jedna wirnikowa. Bebech poczciwej frani, do połowy wkopany w piach. Jak przez to skakać na motorze? Wyglebi się tylko człowiek, zaryje kaskiem - bo po serii niegroźnych wypadków raczej wszyscy endurowcy przyjeżdżają tu w kaskach - w naszą ziemię ojczystą.
- Nakazali rozebrać skocznię, to się ją obniżyło i przeciągnęło w inne miejsce. Teraz - w miarę bezpieczna, pałkarze się nie czepiają - mówi dumny z czyjegoś pomysłu Marek.
Spomiędzy hałd elektrośmieci, gór telewizorów, pagórków radiowych wyłania się chłopak, na oko siódmo - ósmoklasista. Zatrzymuje się i patrzy na nas nieufnie. Kim jesteśmy? Policja? Nie. Opieka społeczna? Już szybciej.
W końcu poznaje Marka i rozpromienia się. Pewnie myśli "A, to ten świr! Co - tym razem wpadł z kolegą? Może z kochasiem...?"
Głupio mi jest zagajać rozmowę z gówniarzem. Jak bym zaczął? "Ahoj, ty tam, na morzu! Jak się pływa w tak wykurwistym syfie?"
E tam. Poza tym skoro jestem z Markiem, istnym szajbusem, zadaję się z ewidentnym paranoikiem - więc i ze mną musi być coś nie tak. Nie ma rady, żebym był kompletnie zdrowy psychicznie, jak to się mówi potocznie "normalny" (jak wiadomo - nic takiego nigdy nie istniało).
Może jeszcze inteligentny! Akurat! Przywiozłem tu totalnego freaka - to w mniejszym, lub większym stopniu muszę być taki, jak on. Kto wie, może jestem jego kolegą z sali, poznaliśmy się w szpitalu psychiatrycznym i nie dość, że staliśmy się nierozłączni, to jeszcze...
- No dobra. To teraz patrz! Załączam napęd atomowy, antygrawitacyjny.
Quattro, turbo, sto osiemdziesiąt koni mechanicznych, w tym jeden ochwacony! - mówi Marek wciskając jednocześnie ledwie widoczne guziczki.
Wrotasy zaczynają buczeć, jakby się rozgrzewały, błyskać różowymi światełkami.
- One są na baterie?
- Nie, no coś ty! Po dwa zminiaturyzowane reaktory atomowe na but - śmieje się wynalazca. Zaraz pokaże klasę, wywali się na ryj, runie jak długi nie przejeżdżając - bo i jak - nawet centymetra.
Z tyłu wrot zaczyna się wydobywać dym, ciemnoszare strużki. Za moment będzie piękna katastrofa.
Marek, niczym wańka-wstańka, kiwa się, to w przód, to w tył.
- Żeby osiągnąć właściwą gęstość, by płyny się zmieszały, trzeba się trochę rozbujać. Moment, czerwień weżre się w biel i będzie idealne paliwo. Najgorzej, że nie można tego zrobić przed założeniem, trzymając w rękach, bo podwozie się diabelnie rozgrzewa i by poparzyło - mówi.
Fakt faktem - w miarę jego bujanek róż staje się intensywniejszy.
- I paszoooooł - startuje w końcu. Wrotasy - chyba napędzane niskooktanową benzyną, do której dolał farb - naprawdę jadą! Chrzęszczą przy tym, sześcianiki wydają dźwięki jak gąsienice czołgu.
Gszdszgdszgszgszgsz! Coraz szybciej i szybciej, koleś, którego jeszcze przed chwią miałem za kompletnego wariata, skonstruował coś, co działa! I to jak!
Kratatatatatatatata! - pruje, dudni, terkocze i dymi domorosły Leonardo da Vinci, konstruktor takich wynalazków jak cierniofor, felgarnek, czy syfonogram (żadnego z nich nie odważył się jak dotąd zaprezentować światu, więc można podejrzewać, że nie były specjalnie udane).
To jednak - naprawdę działa.
- I hop! - drze się Marek wjeżdżając na jeden ze zbijuchów. Odchyla się do tyłu i - głęboko chromoląc wszelakie prawa fizyki - robi obrót wokół własnej osi. Przez moment zawisa w owietrzu i wtedy widzę pracujące, rozgrzane sześcianiki. Wyglądają jak larwy kłębiące się na i w padlinie, albo węgorze. Pulsuje, zgraja, kolonia, roi się zbiorowisko sztucznych istot.
- Hopppaa! - wrzeszczy, ile pary w płucach wrotkarz, spadając na ziemię.
- Brawo! - odzywa się chłopak. Sprawia wrażenie jakby nie mógł, mimo najszczerszych chęci uwierzyć w to, co co widzi. Na jego twarzy odmalowuje się zdumienie. Przerażenie. Myśli, biedaczyna, intensywnie, toczy walkę z własnym mózgiem i oczami. Dysonans, niespajalność, walka logiki z tym, co serwują zmysły.
U mnie zresztą - też.
Zdumieni odruchowo robimy parę kroków do przodu, by lepiej przyjrzeć się autentycznemu cudowi.
Kszadszabrzach! - magiczne wrotasy odbijają się od szczątków śrutownika, albo magla.
Gziuuuuuu! - pędzi z okołodźwiękową prędkością Marek.
Drugie okrążenie, trzecie. Jak tak dalej pójdzie - niedługo będzie grzał z nadświetlną.
Gapimy się z młodym jak cielęta na malowane wrota.
Piąta pętla. I w górę! Hopsa, pomiędzy stertami szmat, mających za zadanie zamortyzować upadek pechowca, któremu nie udałby się backflip (dzieciarnia nie zna się na budowaniu motodromów, torów motocrossowych, enduro, skateparków i kombinowała, jak koń pod górę, gromadziła wszystko, co według niej mogło być przydatne).
Nastolatek wreszcie ocyka się z letargu, wyjmuje telefon. Takie popisy, taki CUD nie może pozostać niezarejestrowany. Z tym trzeba na Youtube, na swój fejsowy profil.
Ja nie nagrywam. Jakoś... nie śmiem, za wielkie wrażenie robią na mnie Markowe wyczyny. Nie będę psuć takiej chwili trzymaniem smartfona. Stoję jak urzeczony.
Naprawdę zrobił coś niesamowitego, czubas! Nie mam bladego, ani różowego pojęcia, z czego zbudowane są "wrotki czołgowe", ale muszę przyznać, że spisują się rewelacyjnie.
W głowie tłucze się refren piosenki Emmannuelle d'Licronne, tej o biegnięciu PRZEZ skały, a nie po nich.
Marek właśnie dokonał czegoś takiego, niemożliwe stało się faktem. Tu i teraz, na grajborzewskim zadupiu po raz pierwszy jest testowany epokowy wynalazek.
Już widzę, domyślam się, że ma on przed sobą zajebiście świetlaną przyszłość.
Olimpiada sześcianorolkarska.
Szwadrony sześcianorolkarskie.
Pierwszy sześcianorolkarz jeżdżący po powirzchni Marsa...
I nagle - bum. Koniec nierozpoczętej epoki. Moja, Marka, pryszczatego nastolatka tragedia. Trójnieszczęście.
Da Vinci niechcący zaczepia o wystającą z ziemi rurę, chwieje się, usiłuje złapać równowagę, ale momentalnie wypada z toru jazdy. Pędzi na mnie i chłopaka.
Zdążylibyśmy uciec, odskoczyć, odsunąć się na bezpieczną odległość, ale młody jest chyba za bardzo zajęty filmowaniem, by się ruszyć z miejsca.
Rolkarz. Coraz biżej. Marek. Siakieś śmieci zapalające się pod sześcianikami. Wrzask. Aaaa. Dym, różowy. Oczy, pełne strachu i szaleństwa. Bęęęę. Uderzenie.
Wpada na nas, stojących jak kołki, z całym impetem. Nie jestem pewien, czy zadał sobie trud, by opracować technikę hamowania terenowych wrotek. Najpewniej - nie, uznał, wielki konstruktor, że jakoś to będzie, prędkość sama się wytraci, a jak nie - też nic strasznego, pojeździ się w kółko tak długo, aż skończy się paliwo w "szatkownicach" i już.
Uczucie, jakbym się zderzył z pendolino, albo TGV. Młody również zostaje pieprznięty przez pociąg dużych prędkości, z ledwie słyszalnym jękiem wali się na mnie i Marka. Telefon wypada mu z ręki.
I teraz, panie i panowie - clou programu, nagły zwrot akcji tego groteskowego show!
Padamy na wrak transportera, odbijamy się od jego dachu i lądujemy na kupie butwiejących desek.
Leżymy obolali i oszołomieni, bo zderzyliśmy się całą trójką głowami.
Wroty z piekła rodem nie przestają pracować, drżą, wirują, wibrują. Łapią mnie i chłopaka za ubrania, mielą je. Następnie, choć trudno w to uwierzyć - zaczynają... szatkować nasze ciała. Nie kaleczą ich, nie żłobią choćby najgłębszych ran, ale zachowują się jak noże maszynek do mięsa.
Zagłębiają się, rozgrzane do białości, obracające się z szaloną prędkością, pod skóry. W głąb mięs. Ból nie do opisania.
Nie do końca pojmując, co właśnie się dzieje, słyszę chrzęst mielonych na mączkę kości. Czuję... wytrzewienie. Kolokwialnie mówiąc - wypływają ze mnie flaki, zostaję wybebeszony.
Marek leży nieruchomo przez dłuższe od wieczności kilka sekund. Tyle wystarcza piekielnym wrotasom, by zmielić mnie i chłopaka, pokroić na kawałeczki, a co bardziej miękkie tkanki - przerobić na miazgę.
Gdy konstruktorzyna odzyskuje świadomość - jest o wiele za późno. Nie ma już mnie i chlopca. Nasze resztki, żałosne pozostałości bryzgają na wszystkie strony. Rozpadamy się z plaskiem po zaśmieconej eks-piaskowni, którą szczeniaki tyleż patetycznie, co durnowato nazwały Łamignacją.
Serpentyny, łańcuchy choinkowe. Brzydkie, bo sine. Jelita. Zmienione w maź. Ta - rozchlapana anokoło.
- Jezzzu! - jęczy zszokowany Marek, siada i zszarpuje z nóg wroty śmierci. Widzi, jak oddalają się, same. Jak z obu stron mijają auto, którym przyjechaliśmy - i pędzą w świat długi i szeroki, by siać śmierć, spustoszenie (do dziś nie wiadomo, co się z nimi stało, najprawdopodobniej skończyło się w machinach piekielnych paliwo i wyłączyły się, wystygły, zanim dokonały większych zniszczeń).
- Bożżże... Nie... - jęczy konstruktor widząc, co narobił. Że moje i jakiegoś chłopaka łydki, kości czaszki, zęby, stopy leżą na zdezelowanym seicento, pralkach, kuchenkach gazowych, deskach, szmatach, obniżonej z musu "Mamuciej skoczni", na innym barachle.
Skołowaciały, ledwie widząc na oczy, rozgląda się za jakąś miską, garnkiem. Najlepiej, żeby znalazło się wiadro, do tego - nie dziurawe.
Grzebie, dawinczias, w hałdach rupieci, nie przestaje biadolić.
- Paweeeeł! Przepraszam! - jęczy zanurzając się po pas w odpadkach.
Jest! Pogięte i zardzewiałe, ale w całości.
- Paweeeeeeł! Sorry! Naprawdę nie chciałem! - niemal rozczulająco kwili odklejeniec. Gdybym był w jednym kawałku - najzwyczajniej opieprzyłbym go, że było o tym pomyśleć, zanim wszedłeś w konszachty z diabłem, chujcu, skleciłeś z nim maszynkę do zmieniania ludzi w podroby, pasztetową. Bo nie uwierzę, że samemu udało ci się skonstruować takie cuś.
Chodzi na bosaka, z miną zbitego i skundlonego mopsa, Marek - mimowolny rzeźnik, zbiera mnie i chłopaka do wiadra. Nikt nigdy nie wyrządził mi większej szkody, nie zrobił mi większego świństwa, niż on dzisiaj.
Zbluzgałoby się delikwenta, ale to niemożliwe: moja żuchwa leży pod "skocznią", zęby rozsypały się, część spadła z takim impetem, że wbiła się w piach, język został zmielony, a czaszka - w piętnastu, jak nie lepiej kawałkach - leży wszędzie i nigdzie zarazem.
Zresztą - po co mi czaszka, jak i tak nie miałbym w niej co trzymać, bo mózg rozbryzgał się na setki kropli, różowych jak - nie przymierzając - mgła z wrot śmierci. Pariasowi nie jest potrzebny sejf - że tak przymetaforzę.
Jedynym ocalałym okiem widzę, jak Marek płacze. Szok, depresja, gotowe w minutę załamanie nerwowe. Kompletnie rozleciał się, dobry w sumie chłopak.
Jest mnie i nastolatka, ponad wiadro. Wylewamy się, ściekamy po jego krawędzi, a to ledwie - pi razy drzwi - jedna piąta naszych ciał.
Chlup, chlup! - glutowata zawartość kiwa się w bagażniku auta.
Jeździ, zdruzgotaniec, po całym Grajborzewie, puka w ozdobione kwiaciskami drzwi. Szuka Marzeny. Nie zna jej nazwiska, więc pyta o "tę rozwódkę, co ma piątkę dzieci".
Ludzie - nieufni i buraccy, przezornie wolą migać się od odpowiedzi, wykręcać, że "panie, ja nic nie wiem, dopiero co się sprowadziłem".
Bo - wiadomo, co on za jeden? Może jakiś kryminalista, morderca nasłany przez Łukasza, by zabić jego byłą żonę i jej gacha? No na Katarzynę Dowbor, co przyjechała z ekpią, by pomóc samotnej matce i wyremontować jej chałupsko - nie wygląda.
Dopiero za ósmym razem dowiaduje się, że "tam za krzyżówkami, taki najbrzydszy dom we wsi i waląca się stodoła, jako jedyne - bez ozdób; ale panie - tam patologia...".
Jedzie do nie obsianej malwami chałupy. Wężykiem, bo ledwie ogarnia prowadzenie auta, nigdy będąc dorosłym nie probował tego robić, o zdawaniu egzaminu na prawo jazdy nie mogło być mowy z powodu choroby. Raz, jak miał niecałe szesnaście lat, wujek pozwolił mu przejechać kawałek po polnej drodze polonezem, ale to było tak dawno, że nie pamięta nic a nic, nawet jak się zmienia biegi.
Pukanie. Otwiera Marzena.
- Dzień... Jezu, dobry, choć on niedobry... - zaczyna chaotycznie Marek.
- Dobry. Słucham.
- Nieszczęście się stało, straszna tragedia. Chodzi o Pawła. Wypadek miał. Mieliśmy, razem. Boże, przepraszam, Jezu, chyba żyje... Forma rozdrobniona, ale może da się poskładać... - pół-bredzi mój - jakby nie było - oprawca, stawiając przed Marzeną wiadro pełne przeobrzydliwej zawartości. Ręce mu się trzęsą z nerwów i robi to na tyle nieostrożnie, że wylewam się na próg, schody, wciekam do sieni.
Ostatnio zmieniony czw 02 kwie, 2020 przez Florian Konrad, łącznie zmieniany 3 razy.