Wokół FESTIWALU LITERACKIEGO im. Czesława Miłosza w Krakowie

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Jacek Sojan
Posty: 160
Rejestracja: pn 01 cze, 2009
Lokalizacja: Kraków

Post autor: Jacek Sojan »

Refleksje wokół Festiwalu Literackiego im. Czesława Miłosza 2009 w Krakowie.
Ko Un – artystyczny fenomen.


Festiwal Literacki im. Czesława Miłosza, który odbywał się w dniach 23 – 26 października, zgodnie z intencjami pierwszego pomysłodawcy i mieszkańca Krakowa w ostatnim okresie swojego długiego życia – Czesława Miłosza, patrona święta literackiego - zaprezentował wybitne indywidualności z całego świata.
Gośćmi festiwalu byli m.in. Wisława Szymborska, Seamus Heaney, Tomas Venclova, Ko Un, Adam Zagajewski, Hans Magnus Enzensberger, Jiri Grusa, Aharon Shabtai, Robert Faggen, Ramin Jahanbegloo, Siergiej Kowalow, Dubravka Ugresić.
Obok spotkań panelowych wokół takich tematów jak: „Poezja i imperium”, „Zniewolony umysł – Umysł wyzwolony”, odbyły się oczywiście grupowe i indywidualne spotkania autorskie wspomnianych autorów i liczne prezentacje krajowych starszych i młodszych galerników pióra. Tutaj wymienić należy m.in.: Krzysztofa Koehlera, Edwarda Pasewicza, Martę Podgórnik, Andrzeja Sosnowskiego, Dariusza Suskę , Sylwię Chutnik, Bernadettę Darską, Pawła Dunina-Wąsowicza, Grzegorza Jankowicza, Jarosława Wiśniewskiego, Janusza Andermana, Andrzeja Wata, Annę Piwkowską, Bronisława Maja, Jacka Podsiadło, Marcina Świetlickiego.
Z zapowiedzianych osobistości zabrakło jedynie Dereka Walcotta, któremu stan zdrowotny uniemożliwił udział w spotkaniach. Jednakże technika medialna pozwoliła i jemu zaistnieć na festiwalu i przeczytać z ekranu swoje najnowsze wiersze.
Napięty program, ilość propozycji festiwalowych realizujących się jednocześnie w wielu miejscach pod Wawelem stawiał przed uczestnikami trudny wybór.
Ze spotkania z naszą Laureatką Nagrody Nobla ( w Teatrze Starym – wraz z Seamus`em Heaney`em i Tomas`em Venclovą zrezygnowałem – chętnych nie pomieściłby i Teatr Słowackiego, a łokciami do stołu literackiego przepychać się nie zamierzałem. Zaproszenia na to spotkanie w zasadzie nie były dostępne. Zresztą, laureatka prezentowała swoje najnowsze tomiki pt.: „Chwila” i „Tutaj”, a te od wielu miesięcy spoczywają w mojej osobistej bibliotece, dokładnie już przewertowane.
Wybrałem się do Muzem Sztuki i Techniki – Manggha, na spotkanie z niemieckim poetą Hansem Magnusem Enzensbergerem, Czechem Jiri Grusą, Irlandczykiem Seamusem Heaneyem, Litwinem Tomasem Wenclovą , Koreańczykiem Ko Un`em.
Każdy z nich miał swoje osobiste ciężkie doświadczenia życiowe z „imperium”, które – jak określił to każdy z nich – z jednej strony poprzez narzuconą im kulturę imperium, pozwoliły na wewnętrzny twórczy rozwój w kontakcie z obcą kulturą – z drugiej, stanowiły inspirację tak przez relacje z systemem ograniczającym wolność tak osobistą jak i wolność myślenia. Zażywny gaduła, gawędziarz Venclova docenił wpływ literatury rosyjskiej na własną drogę twórczą w osobach zarówno Dostojewskiego jak i Achmatowej, Cwietajewej, Gumilowa, Mandelsztama, a Seamus Heaney okazał wdzięczność kulturze angielskiej, bo jak się wyraził: trudno mieć pretensję do Angli, że nauczyła go kochać Shakespeare`a. Podobnie Enzesberger opowiadał o wpływie literatury dwóch okupantów po przegranej wojnie, rosyjskiej i amerykańskiej na ukształtowanie własnej osobowości artystycznej. Każdemu z nich przyszło spędzać swoje dzieciństwo w ojczyźnie zdominowanej politycznie przez obce nacje, dlatego na przykład Koreańczyk Ko Un, opowiadający o okupantach Japończykach rozdzielił wpływ kultury – w tym japońskiego zenu i zazenu na swój sposób myślenia o świecie, rozumienia świata od wewnątrznego emocjonalnego buntu patrioty wobec brutalności najeźdzcy.
Dzięki znakomitemu wyposażeniu technicznemu Muzem Manggha, każdy uczestnik spotkania po jednej i po drugiej stronie poprzez elektronicznego tłumacza mógł bezpośrednio śledzić różnojęzyczne wypowiedzi.
Tego samego dnia, wieczorem, wybrałem się do Kościoła św. Katarzyny na spotkanie z Adamem Zagajewskim, Ko Un`em i Jiri`m Grusą. To właśnie Czech zastąpił swego wielkiego nieobecnego Derek`a Walcott`a, który na zakończenie spotkania z wielkiego ekranu rozpiętego przed ołtarzem przemówił do słuchaczy intelektualną poezją wartą dłuższego obcowania niż kwadrans słownej magii.
Pierwszy zaprezentował się Koreańczyk Ko Un w towarzystwie dwóch młodych tłumaczek i przyjaciela z Polski, Mieczysława Godynia, który w pierwszym wydanym zbiorze wierszy pt.: „Raptem deszcz” wydanym przez krakowski „Znak” jest autorem niemal połowy przekładów, obok nieobecnego Adama Szostkiewicza. To właśnie ten ostatni jako pierwszy odkrył dla polskiego czytelnika daleko wschodnioazjatyckiego poetę.
Cóż powiedzieć, jak wyrazić porażające urodą wierszy moje osobiste wrażenie. I to nie tylko z powodu oryginalnego widzenia świata tak egzotycznego artysty. Także osobisty przekaz czytającego swoje wiersze w swoim ojczystym języku, niemal teatralny, sposobem – gwałtownością prezentacji przypominający postaci bohaterów filmów Kurosawy – samurajów, w modulacji, inakntacji, ruchów ciałem (niemal przykucanie, szept, krzyk, gesty rąk ) i sama treść wierszy, z których autorem niejednego tekstu mógłby być polski sybirak, ale też – z racji swojego dziesięcioletniego pobytu w klasztorze buddyjskim, kilkukrotnych prób samobójczych, nihilistycznych okresów pijaństwa, przeżytych okresów aresztowań i więziennych tortur – będących wyrazem głębokiej mądrości i filozofii życiowej autora ponad 130 książek. Chciało się słuchać i słuchać tej poezji bez końca.
Drugi z kolei, Jiri Grusa (ptaszki nad „r” i „s” niech czytelnik sam sobie dołączy) zaimponował intelektualną elegancją przekazu wraz z zaangażowaniem obywatela świata w problemy społeczne i etyczne człowieka myślącego. Ta poezja wymaga osobistego kontaktu z wierszem, gdyż subtelności i mnogość problemów i ich waga tylko powierzchownie docierają do słuchacza.
Adam Zagajewski zaprezentował się jako poeta wycofany i zmęczony, stojący uparcie na boku – jakby w swoim zdeklarowanym wyalienowaniu obserwatora znalazł sposób na ogarnięcie sytuacji duchowej i egzystencjalnej człowieka rozpoczynającego kolejne stulecie cywilizacji. Nie wiem, czy to regres weny, ale wiersze wydawały mi się wtórne wobec tego, co już zaoferował we wcześniejszych zbiorach. Także przegadane, jakby autor sam sobie usiłował perswadować swoje racje i swoje stanowisko. Zaznaczam, to subiektywny odbiór; nie znam opinii innych uczestników spotkania.
Nie ukrywam, we wszystkich spotkaniach w których wziąłem udział, prócz ostatniego – w Synagodze Tempel na Miodowej - rozczarowała frekwencja. Wypełniony krzesłami ogromny obszar kościoła św. Katarzyny zaledwie w 1/5 wypełnił się zainteresowanymi. Podobnie było w Muzem Manggha jak i na spotkaniu autorskim z Ko Un`em w Auli Nowodworskiego na ul. św. Anny dzień później, więcej jak połowa sali ziała pustką.
W mieście kilkunastu uniwersytetów, gdzie w samej Jagiellonce studiuje nauki humanistyczne ze dwadzieścia tysięcy studentów, pomijając młodzież licealną niemal stu placówek oświatowych – i tzw. kac kulturowy spowodowany absencją potencjalnych słuchaczy był nieznośnie dołujący. Brak głębszych potrzeb intelektualnych ludzi kształcących się wskazuje na zapaść duchową ostatnich lat. Pragmatyzm i merkantylność celów starających się o dyplomy stawia pod znakiem zapytania wartość wykształcenia, horyzonty myślowe, sens nauki i zobowiązania społeczne wobec dziedzictwa kulturowego tych, którzy wkrótce będą tworzyć elitę tysiącletniego narodu. Nie ma inspiratorów wśród uczących nauczycieli, nie ma pasjonatów. Na salach garstka ze starszego pokolenia i pojedyncze osoby z kręgu jeszcze studiujących (nawiedzonych?, wariatów?, nudzących się?).
Ad meritum; na spotkanie z Ko Un`em wybrałem się 25 października o godz. 14.00 do Auli Nowodworskiego przy ul. św. Anny, wiele sobie obiecując. Obcowanie z osobowością poety, jego poezją i refleksjami wokół obranej drogi artystycznej – to była prawdziwa duchowa uczta.
Pomijając fakt, że prowadzący spotkanie Wojciech Bonowicz wyglądał na zupełnie nie przygotowanego na artystyczne zjawisko jakim był koreański gość festiwalu, pomijając zupełne rozmijanie się świata artystycznego poety i dociekań naiwnych pytań prezentera do Ko Un`a, wynikające z zasadniczych różnic ontologicznych i aksologicznych w postrzeganiu rzeczywistości (nie oddzielaniu duchowości od materii, specyficzne pojmowanie czasu i jednostki jako manifestacje zawsze tego samego momentu i tej samej jednej osoby), pomijając zaskakujące odpowiedzi bohatera spotkania dla pytających uczestników spotkania, którym, na niektóre, obiecał odpowiedzieć we śnie (!!) – same wiersze swoją własną plastyczną oprawą słowną i niesłychaną we współczesnej literaturze prostotą wypowiedzi działającej przez zaskoczenie poprzez kontrast myślowo-obrazowy podobny do haiku, same wiersze potwierdzały swoją artystyczną wymową, iż mam do czynienia z fenomenem literackim w kulturze światowej, wartego czasu i hołdu nawet w postaci – oby rychłej – Nagrody Nobla.
Serdecznie tego Ko Un`owi życzę, i aby nie być gołosłownym, zamieszczam kilka wierszy z tomiku „Raptem deszcz”:


Poeta

Był długi czas poetą.
Nazywały go tak
kobiety i dzieci.
Z pewnością był poetą bardziej
niż ktokolwiek inny.
Nawet świnie i knury
chrumkały, że to poeta.

Zmarł, wracając do domu z dalekiej podróży.
W jego chacie nie zachował się żaden wiersz.
Był-że to poeta, co nie pisał wierszy?
Inny więc poeta napisał za niego wiersz.

Ledwie skończył pisać,
Gdy poemat uleciał na skrzydłach wiatru

na co zastępy wierszy pisanych przez stulecia
na Wschodzie i Zachodzie, dawniej i dziś,
załopotały w powietrzu
i odfrunęły
w dal.


===================================================================

Trzciny z wyspy Cheju


Wczesny listopad. Na trzcinowiskach
Cheju biało od czubatych trzcin.
Pomiędzy nimi straszydło na ptaki.

Obserwuje morze. Morze je obserwuje.

===================================================================

Stary Budda


Hej, mówiłeś coś o starym Buddzie?
Ależ stary Budda to nie Budda.
Prawdziwy Budda to ryba właśnie złapana do sieci,
Co jeszcze skacze i walczy.

===================================================================

Dziesięć


Najwspanialszy wiek jest wtedy
Kiedy potrafisz liczyć do dziesięciu.
A kiedy już umiesz dalej, jedenaście, dwanaście,
To niechybnie zaczną się nieszczęścia.

Ach! Dziecko o świcie nad morzem.


===================================================================

Pagoda Sumano


Na przełęczy Chongson w prowincji Kangwon
wśród wzgórz porośniętych starymi dębami,
stoi od wieków pagoda Sumano.
U jej stóp, na dziedzińcu świątyni Chongam,
pewien człowiek
wykopał staw i napełnił go wodą, aby matce swej pokazać
odbicie pagody.
Niełatwa doprawdy robota,
choć pagoda była jej warta.

Cłowiek ten, który tak niewiele żądał od świata
nie miał nic, co mógłby nazwać własnym,
ujrzał naraz
złotą pagodę i srebrną pagodę,
stojące w zmierzchu obok tamtej.
Cud.
Czując, że widok go przerasta,
zawołał do ludzi,
co byli na dole:
„Chodźcie tu, chodźcie prędko!”,
i bez słowa wskazał im złotą i srebrną pagodę.
Tymczasem one
jak nagle się pojawiły,
tak nagle znikły.
Gdzie tu sens?

Gdy ldzie, gderając, odeszli,
a noc nabrała głębi,
złota pagoda i srebrna pagoda
znów się ukazały,
strzeliste, roześmiane w świetle księżyca.
- Patrz!

===================================================================


Arirang

Pewnego dnia w 1937 roku Koreańczycy z Yonheju
zostali siłą załadowani na ciężarówki
a potem do wagonów kolei transsyberyjskiej,
jechali dziesięć dni, jechali dwa tygodnie
wzdłuż brzegów jeziora Bajkał, umierali jeden po drugim, pięć tysięcy osób,
ich ciała wyrzucano w biegu,
aż w końcu – „gdzie jesteśmy?” –
dotarli na pustkowia koło Ałma-Aty.
„Wy, Koriejcy, macie żyć tutaj”.
Ciężarówki, którymi ich dowieziono,
odjechały puste.

Daleko na południu masyw Tien-szan
pokryty śniegiem.
Przed nimi i za nimi zarośnięty ugór.
W ziemiankach zawiesili nad ogniem kociołki
i zaczęli żyć w środku śmierci.

Minęło sześćdziesiąt mozolnych lat,
dwa pokolenia, trzy.
Ich dzieci przybrały imiona w rodzaju
Natalia Kim albo Iljicz Pak.
Jeden chłopiec nazywał się Anatolij Kang
i w wieku jedenastu lat
biegle już grał na bałałajce.

Pewnego dnia dostał od kogoś nuty
koreańskiej pieśni Arirang.
Spojrzał na kartkę,
przegrał raz melodię
i zanucił: „Arirang, arirang, arariyo...”.

I stała się rzecz dziwna: kiedy zaczął śpiewać,
poczuł żal, jakiego nigdy wcześniej nie znał.
Oczy zaszły mu łzami.
Nigdy przedtem takiego żalu.

Pierwszy raz w życiu śpiewał Arirang,
a jednak w tej pieśni,
pełnej smutku wszystkich jego przodków,
było coś, z czym nigdy się nie rozłączył,
i stąd łzy.

Czy to krew, czy pieśń, czy co?
Arirang, arirang, arariyo...

===================================================================


Jak dawniej księżyca ubywało


Jestem królem. Jak robię się chudy,
Świat robi się tłusty;
Jak robię się gruby,
Świat robi się szczupły.
Zawsześmy się gapili na
Znikający księżyc.

===================================================================


Po Himalajach


To nie był smutek.
Zdarzały się dni oślepiające
Tak mocno, że chciałem wyrwać sobie oczy
I zastąpić je innymi.
Wróciłem z Himalajów.
Dziecko dopytywało,
Jak tam było.
Tak strasznie chciałem być cienkim głosem dziecka.




Pijak


Nigdy nie byłem pojedynczym tworem.
Sześćdziesiąt bilionów komórek!
Jestem żywym zbiorem
o zygzakowatym chodzie.
Sześćdziesiąt bilionów komórek!
Wszystkie pijane!

===================================================================


Miejsce narodzin


Nie pytaj mnicha Chu Songa o jego mistrza,
Han Yong Una, znanego jako Manhae.
- Nigdy o nim nie słyszałem.
Nie pytaj mnicha Chu Songa, gdzie się urodził.
Zapytany, skąd pochodzi,
mówi:
- Z pizdy mojej matki.


W ceremonialnej szacie
ułożonej w fałdy na nagim ciele
siedzi w medytacji.
A to pod brzuchem
To kutas syna mojej matki.

Grecja i Rzym też się z tego śmieją.

======================================================================================================================================

Słówko


Za szybko! Za szybko!
Nazwij chrust
Pożarem. O cholera.

===================================================================


Na marginesie tego niezwykłego spotkania autorskiego wspomnę tylko, że niełatwo być tłumaczem Ko Un`a. W chwilach niepewności młodych tłumaczek co do słów poety, tenże uderzał je znienacka – stosując pewnie metodę swoich mistrzów zenu i zazenu, co wyglądało jak na nasze standardy towarzyskie nieco szokująco. Skutkowało! Tłumaczki szybko znajdowały odpowiednią frazeologię do wypowiedzi gościa, zawsze formułującego swoje myśli w ojczystym języku. Ale po spotkaniu kładł głowę na ramionach i nieco skonsternowanych tłumaczy i tych, którzy przyszli po autograf na zbiorku jego wierszy – ściskając dłonie lub robiąc niedźwiadka . Kto nie był, niech żałuje.

Ostatnie spotkanie w Synagodze Tempel z udziałem Ryszarda Krynickiego jako tłumacza jednego z gości wieczoru Hansa Magnusa Enzensbergera, Jiri Grusy i izraelskiego poety Aharona Shabtai`a zapamiętam jako prowokację Shabtai`a , który wygłosił zamiast wierszy coś w rodzaju manifest proarabski, antynacjonalistyczny i pacyfistyczny wobec własnej ojczyzny. Jako liryk w jednym z wierszy czytanym przez młodą tłumaczkę zdumiał obecnych nonszalancją artystycznej postawy, zwłaszcza wobec – jakby nie było – świątynnego miejsca swoich wierzących ziomków. Wyglądało to tak, że w komentarzu przed odczytaniem wiersza opowiedział o swojej wielkiej miłości i tęsknocie do zmarłej żony, po czym młoda, bardzo młoda tłumaczka przeczytała wiersz w duchu (mniej więcej) takim, że peel idzie ulicą i obok widzi kołyszące biodra swojej ukochanej, a kiedy przychodzi do domu widzi, jak żona smaruje kromki chleba do kolacji, jak czesze swoje włosy. Ale, zwracając się do zmarłej, zapewnia ją, że ma jeszcze dobry wzrok, dobry apetyt i jeszcze „mu stoi”. W ustach młodej dziewczyny czytającej te poetyckie wynurzenia zabrzmiało jak zabrzmiało. A i w samym miejscu tego spotkania takie oświadczenie także wywołało dziwne echo nagłego wyciszenia sali. Za komentarz wystarczyłoby przeciągłe spojrzenie Ryszarda Krynickiego w jarmułce, zwrócone poprzez stoliki w kierunku Shabtai`a. Zarówno poeta niemiecki i czeski zaprezentowali się jako poeci mocno i żywo zaangażowani w zjawiska społeczne, polityczne i etyczne. Nie brakowało w tych wierszach poczucia humoru, dystansu i pilnych pytań o kierunek europejskiej cywilizacji.

Na zakończenie z ekranu sam patron – Czesław Miłosz przeczytał kilka swoich wierszy. Ostatni wiersz mówił o potrzebie sakralności, o konieczności uszanowania przekonań wierzących. Czyżby Miłosz ujrzał problem Europy? Pytanie, na czym fundować te wartości, które zabezpieczą przyszłość obecnej cywilizacj, domaga się odpowiedzi.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Jacek Sojan, łącznie zmieniany 1 raz.