I. Most
Moderator: Tomasz Kowalczyk
- Przepraszam, czy pan ma pozwolenie?
- Słucham? – mężczyzna odwrócił się, ale musiał nieco opuścić głowę.
- Przepraszam, czy pan ma pozwolenie? – na wysokości jego klatki piersiowej błyszczała atłasowa kokarda. Czarna kokarda i czarne oczy.
- Ale o co chodzi?
- No, przepraszam, czy pan ma pozwolenie?
Mężczyzna rozejrzał się dookoła. Ktoś musi robić sobie jaja. Może któryś z kumpli ma lepszy, mniej skacowany dzień. Dał dzieciakowi lizaka i dzieciak obiecał zrobić wszystko. Lizak? Kiedyś pewnie by wystarczył.
- Spadaj, mała.
Wyminął dziewczynkę i stanął kilka metrów dalej, opierając ręce o barierkę. Woda uciekała pod most, nie ujawniając śmierci, którą transportowała. Kiedyś próbował notować nazwiska i numery wszystkich zwłok wyłowionych z Rzeki, ale Rzeka miała swoje tajemnice. Jak coś połknęła, to zdarzało się, że wydaliła dopiero do morza. Była taka akcja: żona szuka swojego męża-górala, a mąż-góral odnajduje się gdzieś przy Helu. Oczywiście, zostaje zniesławiony, że to niby kochanka albo mafia, bo wszyscy nagle wiedzą, że to był typ spod ciemnej gwiazdy. Na odczepnego w mediach podają na koniec wiadomości, że on na ten Hel martwy już przybył.
- Ty, stary, nie bądź taki chojrak, bo tam stoją moi koledzy. – Dziewczynka znalazła się obok, przedrzeźniając jego pozę. Usłyszawszy westchnienie, powtórzyła – przepraszam, czy pan ma pozwolenie?
- Jakie znów pozwolenie? – warknął zirytowany faktem, że poddaje się nachalności takiego smarka.
Zamiast odpowiedzieć, przytuliła się do jego dłoni, zapewniając, że teraz już wszystko będzie dobrze, że będą razem, a ona skopie wszystkim tyłki. Co prawda, nie była to reakcja, której się spodziewał, ale przynajmniej upewniła go w przekonaniu, że coś z nią jest nie tak. Zdjęła kokardę i wsunęła mu do kieszeni. Nieco za długo ją tam trzymała.
- Jeśli szukasz kasy, to się przeliczysz.
- Nie, szukam czegoś innego – spojrzała mu wyzywająco w oczy, ale ręka ani drgnęła. – Przepraszam, czy pan ma pozwolenie?
Mężczyzna nie wytrzymał. Złapał dzieciaka za fraki i przerzucając przez barierki, potrząsnął nim kilka razy.
- O co ci kurwa chodzi z tym pozwoleniem?!
- Hej, hej, nie bądź taki chojrak...
- Wiem, bo tam stoją twoi koledzy.
Jej zachowanie nie zmieniło się ani ociupinkę, jakby nadal stała na tym pieprzonym moście, jakby nadal sprawowała władzę nad rozmówcą. Ale on już wiedział, że ani z jednej, ani z drugiej strony nie ma żadnych kolegów. Przylazła tu sama, mała wariatka, a do tego ladacznica. Gdzie oni teraz te dzieciaki chowają?
- Co pan robi? – obok niego zmaterializował się inny mężczyzna. Miał na głowie czarny kapelusz i wyglądał na zaniepokojonego. Chyba chciał interweniować.
- Potrząsam.
- Aha. Naprzykrza się?
- No tak.
- Aha.
Mężczyzna w czarnym kapeluszu przyglądał się smarkuli. Podobały mu się białe podkolanówki, które plisowana spódnica odsłaniała przy silniejszych podmuchach wiatru.
- To może ja panu pomogę? – Złapał ją za ręce i trząsł. – Ale dzisiaj tak wieje, mówią, że to na wisielców.
- Co też pan opowiada? – W polu widzenia żaden wisielec nie dyndał na drzewie, na latarni też nie. – Niech no ją pan potrzyma.
Mężczyzna w kapeluszu przejął dziewczynkę, po czym przedstawił się jako hrabia Monte Christo.
- A to kto? – wskazał bezimienny mężczyzna na dziewczynę za barierką, odpalając papierosa. – Mercedes, hrabina de Morcerf czy Hayde, córka Alego Paszy?
- Przepraszam, czy ma pan pozwolenie? – obiekt dawał znać, że nadal jest obecny i nie należy mówić o niej w trzeciej osobie.
- Podobno po drugiej stronie mostu jest Rzym – Monte Christo nie spuszczał wzroku z białych podkolanówek. – Nigdy tam nie byłem, a pan?
- Raz, może dwa. Drogo tam. Za taką setkę, co w Rzymie, w delikatesach mam całą flaszkę. Ekspedientka też milsza, no i kobieta. Duży dekolt, duże wyposażenie i jak pozwoli się jej gadać, można zrobić wszystko.
- Ta blondyna z Kościelnickiej?
- Dokładnie. A w Rzymie, to podobno teraz samych chłopów zatrudniają. Na dodatek pełnowymiarowych.
- Pełno…? – Monte Christo oblał się rumieńcem. – To znaczy, że co?
- Że co, że co… Weź się pan domyśl – bezimienny tracił znowu cierpliwość. Do tego nie miał więcej papierosów w paczce. Włożył ręce do kieszeni rozmówcy, skoro był zajęty małolatą, ale i tam również napotkał pustkę.
- Eee… taki z pana hrabia, jak ze mnie konewka – na dowód słów, wyciągnął ze spodni sprzęt i zaczął sikać na Rzekę. Krzywy, słaby strumień. Krzywe, słabe ręce hrabiego nie chciały już trzymać dzieciaka.
- Co z nią robimy?
- A rób pan, co chcesz. W hrabiego rękach siedzi, niech więc hrabia decyduje.
- Ale to pana pozwolenie! – Monte Christo przerażony pomysłem, że ma samodzielnie myśleć, zastanawiał się jak zatrzymać bezimiennego. – W bucie mam jeszcze papierosa!
- Świetnie! Zatem pan postoi, ja rozwiążę buta. Hrabiego to z godnością trzeba traktować, do stópek padać.
Odpalił. Sapnął. Smarkacz zaczynał się nudzić i powtarzał w kółko swoją kwestię. Zmienna intonacja, zmienne akcenty, w końcu melodie, według których wynucała słowa, zmieniały się.
Bezimienny wyrzucił buta do Rzeki, ten szybko się opił i poszedł na dno. Po drugiej stronie była ta sama Rzeka, bez dryfującego buta.
- Co tu się dzieje – granatowy mundurowiec postukał pałką po barierce.
- Ten pan topi smarkacza?
- Ja?! – zdziwił się Monte Christo.
- A dlaczego? – policjant zgrywał dociekliwego.
- Bo smarkacz wyrzucił mu buta.
- Ja?! – zdziwiła się dziewczynka.
- No. No – uśmiechnął się policjant. – To wszystko jasne.
Bezimienny zaciągnął pas i ruszył w stronę Rzymu.
- Słucham? – mężczyzna odwrócił się, ale musiał nieco opuścić głowę.
- Przepraszam, czy pan ma pozwolenie? – na wysokości jego klatki piersiowej błyszczała atłasowa kokarda. Czarna kokarda i czarne oczy.
- Ale o co chodzi?
- No, przepraszam, czy pan ma pozwolenie?
Mężczyzna rozejrzał się dookoła. Ktoś musi robić sobie jaja. Może któryś z kumpli ma lepszy, mniej skacowany dzień. Dał dzieciakowi lizaka i dzieciak obiecał zrobić wszystko. Lizak? Kiedyś pewnie by wystarczył.
- Spadaj, mała.
Wyminął dziewczynkę i stanął kilka metrów dalej, opierając ręce o barierkę. Woda uciekała pod most, nie ujawniając śmierci, którą transportowała. Kiedyś próbował notować nazwiska i numery wszystkich zwłok wyłowionych z Rzeki, ale Rzeka miała swoje tajemnice. Jak coś połknęła, to zdarzało się, że wydaliła dopiero do morza. Była taka akcja: żona szuka swojego męża-górala, a mąż-góral odnajduje się gdzieś przy Helu. Oczywiście, zostaje zniesławiony, że to niby kochanka albo mafia, bo wszyscy nagle wiedzą, że to był typ spod ciemnej gwiazdy. Na odczepnego w mediach podają na koniec wiadomości, że on na ten Hel martwy już przybył.
- Ty, stary, nie bądź taki chojrak, bo tam stoją moi koledzy. – Dziewczynka znalazła się obok, przedrzeźniając jego pozę. Usłyszawszy westchnienie, powtórzyła – przepraszam, czy pan ma pozwolenie?
- Jakie znów pozwolenie? – warknął zirytowany faktem, że poddaje się nachalności takiego smarka.
Zamiast odpowiedzieć, przytuliła się do jego dłoni, zapewniając, że teraz już wszystko będzie dobrze, że będą razem, a ona skopie wszystkim tyłki. Co prawda, nie była to reakcja, której się spodziewał, ale przynajmniej upewniła go w przekonaniu, że coś z nią jest nie tak. Zdjęła kokardę i wsunęła mu do kieszeni. Nieco za długo ją tam trzymała.
- Jeśli szukasz kasy, to się przeliczysz.
- Nie, szukam czegoś innego – spojrzała mu wyzywająco w oczy, ale ręka ani drgnęła. – Przepraszam, czy pan ma pozwolenie?
Mężczyzna nie wytrzymał. Złapał dzieciaka za fraki i przerzucając przez barierki, potrząsnął nim kilka razy.
- O co ci kurwa chodzi z tym pozwoleniem?!
- Hej, hej, nie bądź taki chojrak...
- Wiem, bo tam stoją twoi koledzy.
Jej zachowanie nie zmieniło się ani ociupinkę, jakby nadal stała na tym pieprzonym moście, jakby nadal sprawowała władzę nad rozmówcą. Ale on już wiedział, że ani z jednej, ani z drugiej strony nie ma żadnych kolegów. Przylazła tu sama, mała wariatka, a do tego ladacznica. Gdzie oni teraz te dzieciaki chowają?
- Co pan robi? – obok niego zmaterializował się inny mężczyzna. Miał na głowie czarny kapelusz i wyglądał na zaniepokojonego. Chyba chciał interweniować.
- Potrząsam.
- Aha. Naprzykrza się?
- No tak.
- Aha.
Mężczyzna w czarnym kapeluszu przyglądał się smarkuli. Podobały mu się białe podkolanówki, które plisowana spódnica odsłaniała przy silniejszych podmuchach wiatru.
- To może ja panu pomogę? – Złapał ją za ręce i trząsł. – Ale dzisiaj tak wieje, mówią, że to na wisielców.
- Co też pan opowiada? – W polu widzenia żaden wisielec nie dyndał na drzewie, na latarni też nie. – Niech no ją pan potrzyma.
Mężczyzna w kapeluszu przejął dziewczynkę, po czym przedstawił się jako hrabia Monte Christo.
- A to kto? – wskazał bezimienny mężczyzna na dziewczynę za barierką, odpalając papierosa. – Mercedes, hrabina de Morcerf czy Hayde, córka Alego Paszy?
- Przepraszam, czy ma pan pozwolenie? – obiekt dawał znać, że nadal jest obecny i nie należy mówić o niej w trzeciej osobie.
- Podobno po drugiej stronie mostu jest Rzym – Monte Christo nie spuszczał wzroku z białych podkolanówek. – Nigdy tam nie byłem, a pan?
- Raz, może dwa. Drogo tam. Za taką setkę, co w Rzymie, w delikatesach mam całą flaszkę. Ekspedientka też milsza, no i kobieta. Duży dekolt, duże wyposażenie i jak pozwoli się jej gadać, można zrobić wszystko.
- Ta blondyna z Kościelnickiej?
- Dokładnie. A w Rzymie, to podobno teraz samych chłopów zatrudniają. Na dodatek pełnowymiarowych.
- Pełno…? – Monte Christo oblał się rumieńcem. – To znaczy, że co?
- Że co, że co… Weź się pan domyśl – bezimienny tracił znowu cierpliwość. Do tego nie miał więcej papierosów w paczce. Włożył ręce do kieszeni rozmówcy, skoro był zajęty małolatą, ale i tam również napotkał pustkę.
- Eee… taki z pana hrabia, jak ze mnie konewka – na dowód słów, wyciągnął ze spodni sprzęt i zaczął sikać na Rzekę. Krzywy, słaby strumień. Krzywe, słabe ręce hrabiego nie chciały już trzymać dzieciaka.
- Co z nią robimy?
- A rób pan, co chcesz. W hrabiego rękach siedzi, niech więc hrabia decyduje.
- Ale to pana pozwolenie! – Monte Christo przerażony pomysłem, że ma samodzielnie myśleć, zastanawiał się jak zatrzymać bezimiennego. – W bucie mam jeszcze papierosa!
- Świetnie! Zatem pan postoi, ja rozwiążę buta. Hrabiego to z godnością trzeba traktować, do stópek padać.
Odpalił. Sapnął. Smarkacz zaczynał się nudzić i powtarzał w kółko swoją kwestię. Zmienna intonacja, zmienne akcenty, w końcu melodie, według których wynucała słowa, zmieniały się.
Bezimienny wyrzucił buta do Rzeki, ten szybko się opił i poszedł na dno. Po drugiej stronie była ta sama Rzeka, bez dryfującego buta.
- Co tu się dzieje – granatowy mundurowiec postukał pałką po barierce.
- Ten pan topi smarkacza?
- Ja?! – zdziwił się Monte Christo.
- A dlaczego? – policjant zgrywał dociekliwego.
- Bo smarkacz wyrzucił mu buta.
- Ja?! – zdziwiła się dziewczynka.
- No. No – uśmiechnął się policjant. – To wszystko jasne.
Bezimienny zaciągnął pas i ruszył w stronę Rzymu.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Anonymous, łącznie zmieniany 1 raz.