Trzy membrany

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Korien
Posty: 431
Rejestracja: śr 28 paź, 2009

Post autor: Korien »

[size=99px]Trzy membrany. Wstęp.[/size]

Dwudziestoletniej Annie i Lalo

20 grudnia - wasz późnodwudziestoletni





- Widzisz? Struga światła, oddychająca własnym rytmem toń.
- Tak, mistrzu.
- Nie łamiemy światła. Owijamy je sobie delikatnie, zaginamy świat przejrzysty na świecie cieni. Odbijamy się od realności i miękkim susem przysiadamy w mroku. Stajemy się składową kolejnej fali, kontrastem i upośledzeniem jednocześnie.





Obudził się w brudnej butelce – stan, jak to mówią fartuchy, depresyjny. Wstać? A gdzie tam! Gdzie chodzić, jeść jak, z kim milczeć, rozkosznie milczeć, z kim dawkować ciało, rozdzielać komunię, kiedy tu szkło; kiedy mętna zawiesina. W głowie kłębi się czas, puls uderza o tapety rozumu, stając się prawidłową agonii jednostką mijania. Odczucia braku są ostatnim racjonalnym bodźcem – dalej jedynie bierne opuszczanie się, niżej i zimniej, i niżej, i zimniej...Ktoś strzepuje śnieg z parasola...

Czas to wąskie biodra klepsydry,
to ustrój bezsensu, motyw złoczyńcy.


Ktoś chowa parasol do wąskiej szafy. Ogród schodzi ku morzu. Kwitnące wpełza posłusznie w ciemny bezmiar. On już wie. Już odesłał krótkowłosą Marię, już przeklął w myślach plugawe mleko wielkiej kurwy Pilar, jeszcze włada głosem; kieruje spięte powagą uwagi w stronę Pablo i w końcu został sam; on i jego coraz krótsze, bardziej łapczywe myśli.
Rozsądny ton mimowolnie odpływa. Formuje ostatnie wspomnienie:

Zakochał się we współbrzmieniu ich przydechów, od najgrubszych, bardzo męskich sapnięć, po leciutkie, ledwie sunące w stanach powietrza piśnięcia. Był gotów szarpnąć za te płaszcze, kurteczki, kamizeleczki i inne cudactwa, by wyszeptać, wykrzyczeć, wysupłać. Boże! Chociażby wymamrotać: Kasiu! Małgosiu! Karolino! Teraz podjął się rozczłonkowania; stanowiącą do tej pory perfekcyjną i morderczą figurę począł rozpuszczać w zwojach podniecenia. Gdzieś przemknęły te spocone futerka, odpięły się sklejone dotąd płachty nozdrzy, rozpłynęły się beżowe gorsety, bordowe staniki i przezroczyste figi spryskane obficie Serge Lutens.
Nie było otwierających się wszechświatów, nie było rozlania sił yin yangu, nie było rozkwitu świętych figowców, a jedynie sekunda; krótka jednostka niemożliwa do oceny wartości i znaczenia; zapętlony moment stanowiący ogrom ciągłej całości życia.
Z jego członków upływała krew, a umysł odczuwał nieludzką już chyba potrzebę oddania mętnego soku wewnętrznym światom, milczącym teraz jak głazy, jednak zdradzającym się drżeniem opuszków.

PRZEJŚCIE (zimniej i niżej):

,,Dzieje się to pod nagą, litościwie panującą nad złogami cieni żarówką. Wchodzi banał, starty schemat, utykający na dwudziestoletnią nogę smok. Jego oczy - słusznie piszą o nich wiersze - są jak nieprzerwanie tkwiący w małżowinie brzęk monety, przyprawiający umysł o dreszcze i rozstrojenia. I ta scena, ech, nazbyt teatralna! Jej paliki wpadające w rozedrganą, chociaż przecież męską pierwotnie dłoń.
- Gdybym był skrępowany gładką ludzką skórą. Gdybym był obandażowanym starannie kawałem mięsa. To byłoby wyjście...Mógłbym wtedy oddać świeżo nabytą niewinność i inne zbędne mgiełki...Kocie! Mój ukochany kocie! Oddałbym wszystko i pogrążył się w dusznych praktykach zoofilów.”


ZEJŚCIE (absolut)

Umilkło osobliwe uniesienie. Zmiażdżone serce opatulało się żebrami kolejne dwa tygodnie, kiedy to jego estetycznie pobladłe ciało wyniesiono z pokoju na piętrze. A wszystko z powodu wzbierającego zaniepokojenia gospodyni budynku – pani Zaniewskiej. Zaniepokojenie przerodziło się w końcu w uścisk klamki, a dalej szarpnięcie, krzyk i mimowolne ukrycie nosa w rękawie. Fetor wyziewający z pomieszczenia, choć oczywiście spięty kwaskowatą wonią rozkładu, zawierał niespodziewane dla Zaniewskiej akcenty – chociażby charakterystyczny, wywołujący u niej silne napady zazdrości, pomarańczowy zapach kamizelki Anny z trzeciego piętra. Zaniewska w jakiejś nadprzyrodzonej trosce podeszła do zionięć szanownego byłego lokatora i skupiwszy wzrok na ścianie zsunęła zimno opiętą dłoń z jego przyrodzenia. Spod sztywnych palców wypadł skrawek szarego papieru. Zaniewska stanęła z karteczką na progu i czekając na służby odpowiednie tej tragedii przeczytała:

Ja, który się wciskam w oddechy,
brzękiem talerza oświadczam – upadłem.

Suną tupnięcia, milowe przechyły
po dźwięcznej psychozie dzisiejszej zimy.
To tam – między jej piersiami – najdłuższa wije się pora.
Dwa posągi, żałobnicy wpatrzeni w morze, czarna dłoń kochanki
opinająca twardy korzeń, dwie chłodne szklanki o szorstkich powierzchniach,
dwie tętnice do kokard przyszyte.
To tam, serce po jej stronie, ja w palcach zszywam grozę.




- Toż to żywa śmierć! – wysapała ze zgorszeniem i wsunęła kartkę do ust.
Atrament pod wpływem starczej śliny puścił soki i przeniósł się na język, i podniebienie pani Zaniewskiej. Czuła smak tych słów jeszcze długie godziny.


- Mistrzu, a co, kiedy punkt zaczyna opadać i wnosić się chybotliwie? Co zrobić, kiedy pasja przekracza ustaloną granicę? Kiedy barwa przestaje być odpowiednikiem, a staje się osobnym organizmem?
- Deprisa! Deprisa! Najgorsze są możliwości. Skazy na białym płótnie właściwego czynu. Wybór byłby o tyle prostszy, gdyby nie możliwości: piekło, niebo lub inne swobodne zwisy – mniej lub bardziej dokuczające. Przesuwając taflę ostrza za uchem, przez szyję, uskuteczniamy tylko jeden ze świadomych czynów człowieka. Uruchamiamy funkcję blokującą, przynoszącą, jak większość naiwnie sądzi, nieistnienie. Deprisa! Deprisa! Pędzel ma być nerwem umysłu, nie dłoni.
- Tak, mistrzu.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Korien, łącznie zmieniany 1 raz.