"Stokrotka"

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Vanessa Perez
Posty: 17
Rejestracja: pt 09 kwie, 2010

Post autor: Vanessa Perez »

[img]http://wisienka26.blox.pl/resource/550.gif[/img]

Purpurowe pioruny pełne zaspanych otumanionych palców zastygłych od
kliku dni w bezruchu nad pełną petów popielniczką. Przybijają zgrzytając
do kłaniających się wiatrakom w pas zasmuconym trawom i wysoka
brzoza w białym fraku strzela dumnie w górę mimo
reumatyzmu w krzyżu niczym operowy śpiewak w la scali. Ciężkie
gradowe chmury, które słońce przyprósza różem niebezpiecznie się
kołyszą zaraz zaczną wyimaginowaną wojnę na śmierć. Mały kwiatek co
gra na bębenku rozdeptany butem dorosłości ostatkiem sił biegnie
po stromym zboczu próbując uchwycić ulotny duch dzieciństwa. Prosi by
tania podróbka Vanessy Mae grająca na udawanych skrzypcach
zabrała go do siebie lecz ona jest niema niczym posąg w zimnym luwrze,
nieubłagane jak Wezuwiusz i znienawidzone niczym wróg przez
wroga. Człowiek przeszłości, osoba teraźniejszości, pryzmat zdruzgotanej
przyszłości. Już nie nazywa się dziecko lecz "Dorosły inaczej",
tak pełnoletnia stokrotka co zaraz uschnie, może famme fatale, a może
fan fan tulipan, a może panna nikt...
Okrągłe oczy, bijąca o brzeg czubka zadartego piegowatego nosa fala
obojętności, drzewo w odrapanym garniturze z pozłacanymi
guzikami i w dziurawych skarpetkach z sosnowymi igłami wbitymi w
serce, z krwawiącymi poobgryzanymi paznokciami zaciskającymi
się na gardłach tych źdźbeł wysuszonej słomy które wkręcają te ostrza
coraz głębiej. Jej ironiczny śmiech i spluwanie pod nogi tych
korzeni co mają się za wielkich. Sztywne konary które nieruchomieją
coraz bardziej dusząc te atłasowe poduszki, które kiedyś tłamsiły
stając w gardle nastroszonymi łaskoczącymi od pajęczyn sroczymi
piórami. A krzyczcie, wołajcie do woli, to jest ciemny las jej królestwo, jej
kakofoniczna groteska działa na mnie tak samo jak muzyka wygrywana
przez pięciolatka na fortepianie, tutaj żyją tylko ci co są
przyzwyczajeni, iż zacinają się jak porysowana płyta gramofonowa, ludzie
tu tylko przychodzą, by wytrzeźwieć śpiąc w gnijącym mchu
który wydaje się im złocisty, tutaj nikt was nie obudzi, bo i tak nigdy nie
zaśniecie, cieszy ją wasza bezsenność, karmi się waszą
wypluwaną zimną rozgotowaną owsianką nosi imię "Adulte autrement"
szuka zgniłych jabłek między śliwkowymi kałużami.
Roi się tam mnóstwo pszczół nie pozostawiających skrawka kory nie
pozbawionej złudnie słodkich plastrów, które odurzają je mdłym
zapachem jaśminu tak zadufanego w sobie iż kłamliwie przyznającego, iż
nie jest samolubny. Jak miło wdychać aromat świeżo
przypalonego mleka i skwierczącego naiwnością bekonu smażonego na
zeszłotygodniowym tłuszczu, przyjemna jest ostro cytrynowa woń
ognistej bryzy zmurszałego wosku ze stopionych świeczek zapachowych.
To jest głuchoniemy świat okopcony sadzą z komina, lecz prosty,
wyglądający jak niedoprane pogniecione pranie, lecz uczciwy. Z wygnania
w wygnanie słodkawa przyjemność przyćmiona widokiem
czarnej plamy ruchomych piasków i utopionej w niej szmacianej lalki bez
oczu. Poszarpana sukienka w czarno czerwoną kratkę, potargane
włosy, rozbita buzia słowa: "Przytul mnie, będę twoją Zuzią na zawsze"
przeinaczają się w ledwo rozpoznawalny psychodeliczny bełkot.
A gdzie w ogóle to na zawsze się zaczyna i czy jest jakiś koniec który
zwiastuje jego nadejście? I jeśli sztuczny wizerunek jest tym
prawdziwym, to czy ten realny był kiedykolwiek plastikowym? Tak to była
kiedyś ona mała roślinka zwana dzieciątkiem, a teraz?
Jeden prymitywny symbol! Niewidoczna w brudzie szmacianka ciągle
jeszcze parująca młodzieńczą ufnością w dobroć dorosłych magików.

Powinna myśleć jak chwast lecz głowa jej pęka, bo rozum ma wiekowego kłamcy,
za szybko dorosła, nie zdążyła zmienić
poglądów, za szybko przestała tupać z irytacji nóżkami, nie zdążyła
przetrzeć czerwonych z nie wyspania powiek, zbyt prędko sobie poszła,
nie zdążyła zapytać dokąd iść. W oka mgnieniu zbyt frustrującą
łatwowiernością wrosła w ziemię nie zdążyła dotknąć gwiazd. Zbyt
oficjalnie się obraziła nie zdążyła już przeprosić, zbyt wolno zgasiła świece
nie zdążyła zamroziło jej spierzchnięte oszronione wargi, nie zdążyła
nawet obejrzeć się za siebie i tylko te jej ogromne szklane źrenice i tylko
ten zamazany obraz płaczących wierzb i tylko klejące się
od klonowego syropu rzęsy niczym natrętne plamy zimowej chlapy.
Wdepnęła niechcący w mrowisko nie jest w stanie znieść swojej
pokruszonej karmelkowej woni, jest niepewna jak babie lato, choć
przecież nie ma w sobie nic z żadnej z pór roku, to okręt lecz bezimienny,
nie wiadomo dokąd płynie, ten rejs jest jak lunatykowanie tylko z
niewiadomym zakończeniem, a może po prostu wyrwany z czyjegoś
marzenia o własnym ogrodzie poezji urojonej i bajek na trzeźwo
wymyślonych dla trzeźwiejących jeszcze buntujących się przed skruchą
Jest jednym z tych pasiastych owadów, absurdalne potykanie się o właśne
nogi jest nieuniknione, tylko jeszcze nie ma dla niej
odpowiedniego koloru róż będących gotowych zwiędnąć dla niej do
nieprzytomności, czuje ich chropowatą miękkość i świszczący oddech
astmatyka i smak gorzkiej czekolady, a one by wyglądałyby na
niewdzięczne, bo ciągle wymykające się spod kontroli, z ledwością
by się kłaniały i salutowały bezkresnym łąkom pokrytych śniegiem.
Wstydzi się swojej starości? A może boi się, iż jeszcze jeden skłon i
złamie się w pół?
Nie macie prawa mówić, że jesteście jak on, nie jesteście niesłyszący i nie
jesteście zapatrzeni w swoje odbicie, ale tak
bez cienia wątpliwości, iż wy to naprawdę wy, nawet nie rozumiecie czemu
nie moglibyście być nim, jest wam przecież obojętne o czym on mówi i
czy w ogóle chciałby was słuchać, nie mam wam nic do powiedzenia, jest
przecież tak zwyczajnie niezauważony i nie zamierzam nigdzie z wami iść.
A jak ty ulewo się nazywasz? Dlaczego nie chcesz się przyznać? Czy to aż
tak egoistycznie pruderyjna prawda? O to skutek nieubłaganego
dorastania, krzaki dzikiej róży szybko odchodzą w niepamięć w pisku
ulicznych klaksonów, a stare szybko przestają być Karoliną, Wiktorią,
Honoratą, czy Gertrudą z nazwiskiem trudnym do wymówienia.
Śnieżnobiałe za duże surduty jabłonek, które pękają po latach na szwach,
niewidzialne rozprucia, nader widoczne dziury nieprzeniknionego
nieskromnego zamyślenia na głos. Oczy zapuchnięte od wpatrywania się
w coraz bardziej blaknący kolor każdego dnia zastanawiając się nerwowo
ile go jeszcze zostało gdy trzeba będzie pożyczyć inny od kogoś zupełnie
obcego może nawet noszącego taki sam numer ubrania, ale
przesiąkniętego na wskroś swoimi banalnymi monologami bez znaczenia.
Coraz trudniej dający się rozpoznać koloryt źrenic, tracące zieleń liście,
które opadają mimo woli na jesień i coraz trudniej uczą się i tak już
znanych na pamięć ról na wiosnę. Jest "Dorosłą inaczej" lecz zaraz
będącą "Niewidomymi tak samo" nie ma tabletek na bycie tą samą osobą
przez całe życie, nie ma zastrzyków na zrobienie ze wszystkiego
tajemnicy i nie ma syropu na kaszel zwany niewyprasowanym cieniem
samego siebie. Chciałam tylko powiedzieć, że kiedy milczę, to... Cisza nie
istnieje póki sami jej nie zapełnimy szeptami szurania stóp jedynie w
samych skarpetkach. Siada przy rozłupanych orzechach wymieszanych z łupinami
wpatruje się w nie bezmyślnie kręcąc to w jedną, to w druga
stronę wskazówkami zegara jakby nie umiał powiedzieć która jest godzina i czemu
tak uwielbia pić chłodną nieposłodzoną herbatę koniecznie łyżką
do zupy. Jak zmusić minuty które jeszcze nie nadeszły do powrotu? Jak
wydostać gwoździe z klepsydry, jak złapać tęczę do słoika i jak napełnić
nią swoją duszę ograniczoną jedynie do tych znoszonych ubrań co się ma
je na sobie?

Ładnie tu? To tylko powierzchowność! Jak kukułka w zegarze
gdzie wiadomo, że wybije równiutko za kolejną godzinę.
Nie umie tu żyć, lecz bez tych drażniących samą obecnością schodów
liczonych od początku i jeszcze raz, i jeszcze raz mimo, że jest ich
dokładnie dwadzieścia sześć też nie, nie umie istnieć z sobą, lecz przecież
nie opuści siebie, długa, wspinaczka do dna studni zostawił kraciastą
apaszkę między kamieniami na wszelki wypadek gdyby chciał wrócić na
górę i nie był pewien czy jeszcze będzie potrafił zamotać ją sobie na
wychudzonym nadgarstku. A w kieszeniach ma rozmoknięte anonimowe
listy, dodatkowo szarpią i tak już rozmazany farbami plakatowymi widok
tej chwili, dno przewróconego sumienia jak słowa nie dającej się
zapamiętać piosenki mimo jej trywialności. Rozlane białe wino dymiące
się od niedopałka na nieśmiało zieleniącym się dywanie, przyćmiewające
ich barwy i węgiel uwierający w lewym bucie bez sznurówek, znów stoi na
chyboczącym się pokładzie niepewnie czuje się na otwartym morzu
wyszła mimo, iż wie że wróci choć wy znów pokażecie jej bez zająknięcia
się gdzie są drzwi, jak zawsze idzie do tyłu mimo, iż stara się do przodu
chowa pocerowane rękawiczki do kieszeni mimo iż ich nie posiada i stroi
miny pokazując nie wiadomo komu język mimo, iż nie wie nawet co to
lusterko, coś co żyje własnym życiem, coś co tuli przepocony róg
poszarpanej sukienki, coś co rwie ja bez końca na strzępy, coś co zmienia
okruchy czerstwej bułki w stare pożółkłe fotografie. Srebrna zaśniedziała
taca o mdlącym zapachu rozlanej zupy krupnikowej niczym kawa
wymieszana z herbatą sarkastycznie wdzięczy się do słonych fal, a ona
rzuca w nią kamieniami, niech zabierze z sobą tę korespondencję skoro
ona nie może jej rozczytać. Nieuchwytne stopy bez przebaczenia, parzące
opuszki, a jak się patrzy przez denko od butelki zapomina się o tym
bezpowrotnie tracąc poczucie rzeczywistości nie czując nawet, iż idzie się
boso po roztapiającym się pod uginającymi się pod nogami jakby bojąc
się złapać gorączki, która i tak już nam towarzyszy. Włochate, śliskie,
drepczące w kółko, ciągle gdzieś nas ponaglające, zalatujące obskurną
biedą, rozmyty przez kalkę wiadomości, nigdy nie odczytane, bo
niepodpisane, wierne myszom tajemnice, taki parasol w czarno białe
grochy z pod którego jedynie czubki bucików widać, to przeznaczenie we
własnej osobie, czyżby? Co ja mogę z tym zrobić? Jeśli miałabym w sobie
odrobinę narcystycznej nieprzyzwoitości mogłabym się jej kurtuazyjnie
pokłonić i podać chociaż raz czystą chusteczkę. Nie stoję przed swoim
odbiciem na baczność, mogłabym udawać że przez cały dzień nikogo nie
ma w domu i dzwonić, tylko po co? Nie chcę się malować tylko wtedy
kiedy mi nie zależy, jak konturówka obrysowująca i tak już przerysowany
zarys pogryzionego kłębka wełny nie do rozplątania. Odwróćcie się od niej
lecz i tak nie ominie was groźne spojrzenie pluszowych króliczków z
których przez naderwane uszy wysypują się trociny, to nie przesolone
resztki ze stołu dla ubogich, to ten metaliczny posmak pod językiem pod
postacią tabletek nasennych które tylko udają, że usypiają. Na środku
schodów przekonuje się iż tak naprawdę nigdy nie było kolejnego stopnia
ani przed nią, ani za nią, mieć ciastko i go nie mieć, zabawne, tylko komu
jest do śmiechu? Zaprowadzi mnie do tej psiej budy którą rozbija
młotkiem i składa na nowo gdy zachrypnie od bredzenia przez sen o
cukrowych barankach liczonych tuż przed przebudzeniem? Nie musi, znam
drogę na pamięć wryła mi się niczym szkolny poemat, powiedzcie mi tylko
o co chodzi? Znam siebie tylko trochę, więc nic dziwnego, iż nie chcę,
nikogo nie mam zamiaru prosić o pożyczenie płaszcza
przeciwdeszczowego, nie potrzebuję jej pamiętać, nie potrafię za nią
odpowiadać, jest tak niepoczytalna uczuciowo, taki mały rozmiar
skarbonki w klatce piersiowej i tyle, a ja nie umiem pływać, czyżby to
gorsza wersja jeszcze nie dostępnej w sprzedaży lalki Barbie?
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Vanessa Perez, łącznie zmieniany 1 raz.