"Czekoladowo białe tulipany"

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Vanessa Perez
Posty: 17
Rejestracja: pt 09 kwie, 2010

Post autor: Vanessa Perez »

[img]http://wisienka26.blox.pl/resource/kxcixdmck.PNG[/img]

Niezbyt czekoladowo białe tulipany choć tak bardzo w jej stylu,
poplamione fragmenty wiersza o płaczących wierzbach, pogłębiająca się w
niej troska dusząca serce które najpierw było w plastikowej lalce z krzywo
obciętymi włosami i przerysowanym makijażem w za dużych o kilka
numerów przemakających przez dziury w podeszwach kaloszach i w
sukience uszytej z worka po ziemniakach, stara się usunąć ze swojej
świadomości ciężkie kamienie tamtej jednej ulotnej chwili zapomnienia, to
tylko jeden udawany pocałunek z lustrzanym odbiciem, a tak wiele
gorzkiej czekolady w ustach. Umysł pełen własnego pogniecionego prania
mimo nieustannego prasowania w przekonaniu, że już nic mu nie pomoże.
Dziś też przejdzie się ulicą tą, tą i jeszcze tamtą, anemicznie bulimiczna
tęsknota za sobą samym i ten zapach szarego mydła z nieustanie
ciągnącym się za nią kolorem jaśminowego płynu do kąpieli którego
zapomniała spłukać zasypiając na stojąco pod chłodnym prysznicem
odkręconym całą noc. Przeszywają ją osobiste porażki doszczętnie
gardząc jej błaganiem o chociaż jeden wiersz który powiedziałby jej kim
chciałaby być za klika lat, a kim nigdy by nie była w przeszłości gdyby jej
modlitwy zostały wysłuchane. Mogłaby stanąć z nimi twarzą w twarz,
mogłaby z nimi walczyć jak błędny rycerz bijący się z wiatrakami tylko po
co? Tylko dzień po dniu tak jak ją dopadają, kto się o nią właściwie
zatroszczy? Kto zmusi ją do ukorzenia się przed własnym obliczem jak
świeczki tlące się resztkami wosku odliczające sekundy do zgaśnięcia co
chwila od początku, bo się pomyliły? Kto uratuje ją od kajającego się
szaleństwa przez lunatycznie lekkomyślną krótkowzrocznością? Kto
wyniesie ją na wyżyny księżycowego blasku świecącego nienaturalnym
srebrem choć raz nie przypominającego tandetnej kartki okolicznościowej
ze zdewastowanego przez brak klientów kiosku? Witam na pokładzie
wraku na dnie oceanu aż trzeszczącego od morskich, od jej tajemnic. A
nad nią zdradliwe ruchome piaski, proste jasne reguły, z żabimi oczami i
balonem miast głowy, wyciągające się ręce z mokrej ziemi, próbujące
uchwycić niewidzialne wstążeczki powiewające na mysich warkoczykach w
skrzypiącej bramie z zardzewiałymi secesyjnymi kwiatami, jesteście
gotowi ją w niej sobie posadzić na kolanach i zaszumieć jej w głowie
piwem bezalkoholowym? Ostatnie życzenie otulone białym rozprutym na
rogach obrusem, niech cały świat zapadnie się w sobie, niech wszyscy
ludzie zaczną kaszleć od dymu niezapalonych papierosów jak ona od dnia
narodzin, nie potrzebuje waszej dłoni, samotny sen pod łóżkiem będąc
przytulonym do kołtunów kurzu, to leprze niż czerwone wino na pociechę.
Połówka zaśniedziałego księżyca, przeterminowane okruchy wierności,
dymiąca z przepracowania głowa, kolejny stek kłamstw. Nie można
wykiwać przeznaczenia, ono jest tak banalnie nie osiągalne. Woli się
oddać w jego potrząsające migreną skronie niż utonąć w zdradliwych
wodach rozdeptanych hiacyntów. Jest do twoich usług niewidomy, twoje
rozkazy to dla niej radość choć jeszcze sama o tym nie wie, tak się
cieszy, że cię czuje, nie ma ochoty schodzić na brzeg z wyrytymi
paznokciami na drzwiach wkopanych w środek plaży, gdy wszyscy się
kąsają o byle kawałek pieniądza. Lecz wie, iż to twoje żądanie, nie może
zawieść swego przewodnika. Smętne węże wijące się pod jej
zaczerwienionymi powiekami, jak ona się ich wstydzi! I to akurat w
lodowaty październik, jakie to żenujące prawda? Ale to jest bardzo
trudne, zwłaszcza dla chwiejnego kwiatka, wiele dzieje się bez niej...
Wiadomo z tym zawsze jest problem, kto w ogóle rozumie o co mi chodzi
Wy wiecie jak to jest prawda? Milionowy raz powtarzane skargi odbijające
się od naszych uszu, tak ze już nie wiadomo czyje słowa są nasze i co jest
autentycznym falsyfikatem wiarygodności. Najpospolitsze ludzkie słabości
zbyt kanciaste by przybrały kształt poplątanego kłębka różnokolorowej
wełny, samotność w swoim niechlujnie pedantycznym towarzystwie,
obsesyjnie niespełniona służalczość przyciśnięta twarzą do złowrogo
śliskich schodów w otoczeniu wulgarnych przekleństw. Żeby nie wiem ile
razy obcinać kosmyki będą odrastały, a w tle będzie rozbrzmiewał chichot
czarno białych klaunów którzy wolą utrzymywać się chociażby opuszkami
góry górnolotnie nazwanej sławą.

A jednak póki to dotyczy innych nawet nie wyobrażamy sobie co to za
przejmujący brak czucia w podeszwach stóp, które mimo tego,
że idą cały czas stoją w miejscu, jak ona może tak swobodnie o tym rozmyślać i mówić?
Jak mnie przez wargi z nie do końca startą pomarańczową szminką przeszłyby
tak banalne, a jednak wstydliwe wyrażenia?
Żadna osoba, ani jeden psycholog, ani patetycznie prozaiczne
wyrzeczenia tego nie udokumentują, nikt nie ulży jej bezsenności, bo
każdy boi się jej dotknąć obawiając się zarazić odmiennością, przez nią
określaną indywidualnością. nie idziemy tą samą drogą, nasza jest zbyt
wyludniona, pozbawiona malowanych plakatówkami zgarbionych pleców
tak nie lubiących wspinać się po spróchniałej drabinie, naszpikowana
szarą rzeczywistością, a na nich jeszcze nie zamalowane spreyem
drogowskazy dążące do odsłonięcia posiniaczonych kolan od wczołgiwania
się na nich pod nie wiadomo kiedy ostatni raz odkurzany dywan jak jakiś
popiół rozsypany z niechcący potrąconej łokciem popielniczki w kształcie
zaciśniętej ni to kobiecej ni to męskiej pięści, to film pozbawiony fikcji,
krótkie migotliwe światełko zapałki odpalanej jedna od drugiej, nic co
mogłoby wpłynąć pozytywnie na jej spękaną porcelanową nadwrażliwość.
nieistotna czytanie zeszłorocznych rozmokniętych na deszczu gazet
wykonywane w poczuciu niespełnionego obowiązku, to nie ma nic
wspólnego z fascynacją, to właśnie wokół niej rozpętała się burza w
szklance wody, a do nieba tysiące kolczastych mil. Chyba woli żyć w
nieświadomości, więc nie kiwajcie tak głowami ze zrozumieniem,
bo tylko usłyszycie szorstkie wydobywające się z waszych gardeł rozczarowanie
nie mające nic wspólnego z chęcią wzlotu na wyżyny swych możliwości.
Ja wam to mówię, dobre chęci nawet piekła nie wybrukują, a lód w
mineralnej z cytryną nie będzie topniał od nowa ilekroć zamrugacie, lecz
nic nie pomoże jeśli myślami nie pomożemy podnieść swoje połamane
korzenie z bagniska, bo to co sprawia, iż ona więdnie za każdym razem
gdy włożymy ją do świeżej wody, to doszczętnie umazane węglem ukłucia
w okolicy mostka nie mogącego złapać oddechu plamiącej atramentem
stalówki. Aż w końcu upada pod ciężarem zwykłej papierowej torby z
namoczonym herbacie cukrem.
Skądś dzwoni telefon ze źle odłożoną słuchawką, to nie możliwe tu nie ma
nikogo, tylko wiatr hula po bezkresnej pustyni pod wymiętoszoną kołdrą,
może to on wieje jej na do widzenia. Pozbawieni własnego cienia!
Dlaczego podłoga tak drży? Gałęzie podają jej przepocone ramiona,
ledwo może ustać na nogach, tak słodkawo ją mdli, to takie dziwnie
fascynujące widzieć okolicę do góry nogami, jest jak papierowy
wiatraczek spuszczony w publicznej toalecie, co z niej zostanie,
przesiąknięty potem niepodobny do niczego kawałek pomadkowego
pocałunku pozostawionego na zasmarkanej chusteczce. Więc dlaczego to
właśnie ona stoi na głowie, a wszelkie chwasty się od niej odwracają Jak
może się wśród nich czuć swobodnie? Pomocy? Ona chce do domu? Lecz
gdzie on teraz jest? Skąd ona w ogóle pochodzi, w jaki sposób się tutaj
znalazła i dokąd zmierza w tym biegu? Czy to jest właśnie nieubłagany
wyścig szczurów? To od niej zależy kiedy nadejdzie noc, a ode mnie czy
nastanie dzień, lecz ja nie chcę ani jednego ani drugiego, chcę zielonego
jak szkolna tablica zatrzymania się w miejscu, by naszkicowań
niezatemperowanym ołówkiem nowy obraz jej narodzin, takich prostych
po mojemu. Kto nią kieruje i gdzie jest? Ma zaparowane okulary i podąża
jak ślepy baranek za dźwiękiem dzwoneczka. Jej główny ster złamał się
jest jak otwarta księga z powyrywanymi stronnicami, ze śladami piegów
osypujących się z policzków niczym źle nałożony puder i śliny, bezimienna
jak kocur za rogiem. Może zamknąć okna bez szyb i zniknąć ze swych
źrenic w każdej chwili, tylko jeszcze powie sobie do zobaczenia i sobie
pójdzie, nie zamierza nikogo po drodze zatrzymywać, jak często siąpi
ulewa? Tak często wodzi ją na pokuszenie żeby zerwać zakazany owoc co
rośnie w ogrodzie odrodzenia. Jak często pada w kałuże? Tak często
dostaje w twarz. I was nikt nie zatrzyma, nie pozwolicie zawrócić siebie z jej ścieżki
z zacieranymi przez nią śladami bez drogowskazu.

Nigdy nie zbaczać z prostej autostrady i ani razu nie zaufać nawet krukom
przebranym za gołębie, nie szukać nie obiektywnej uległości wobec
drewnianych kart do gry w pokera i nie grać w chowanego jeśli bez pudła
każdego w ciągu kliku minut znajdujemy. Zawsze coś wisi w powietrzu,
lecz to nie wiwaty na naszą cześć, to coś czym kichamy w błękitnooką
ciszę. Zapowietrzyć się i opuścić pokład, we śnie wskoczyć do zamrożonej
toni i już nigdy nie móc krzyczeć. Nigdy więcej żadnego współczucia
klejącego się sokiem pomarańczowym do zaczerwienionej od nadmiaru
słońca skóry. Naelektryzowany ładunek panicznego spokoju, subtelnej
nutki aromatu zielonej herbaty przed tym co miało nadejść gdyby się nie
wypiło niesłodzonej kawy zbożowej na kolację, jak przerysowany kalką
ruch ciała w jazzowym tańcu. Bo kiedy zapalniczki płoną płomieniami
karmelu nie można ugasić ich żwirem od piaskowego dziadka ciurkiem
sypiącego się z zasuszonych płatków kremowych róż przez co bez
przerwy trzeba pilnować dziurawej klepsydry żeby przypadkiem nie
wypowiedziała naszego prawdziwego imienia jak pozbawiona samokrytyki
ignorancja. Czuje się jak rozpruty pluszowy miś, bo ktoś był ciekawy co
jest w środku, pozbawiona trocin kawałek szmatki użytej do zmywania
naczyń, płatki śniegu też jakieś pożółkłe, długie przeźroczyste odłamki
rozbitej szklanki po surowych jajkach z okruszkami solonych orzeszków w
środku, nie takie błękitne łezki ze sztucznych pereł, ale raczej
bursztynowe paciorki zlepione z roztopionych lodów o różnych smakach,
stukają w ciemne okna strasznych piwnic zionących stęchlizną
kiełkujących kartofli, chrzęszczą pod niezacerowanymi skarpetkami jak
niewinne liście na jesieni, jeden dotyk i zamieniają się w gorące stróżki
grzanego syropu klonowego na prawie surowych naleśnikach z
niedojrzałymi pomidorami, biegną tyłem po kręgosłupie który złapał
skurcz jak klucze wiolinowe pogubione przez skacowanego klarnecistę.
Ciężkie nasączone brakiem samotności westchnienia oblizujące umysł,
kompot wiśniowy wypływający uszami wprost do otwartej piersi o którą
uderzają pałeczki perkusisty w rytm samochodowych klaksonów, a w
mroku obserwują ją panicznie nagannie strofujące czarne węgielki kocich
ruchów które jeszcze ani razu nie spadły na cztery łapy, mgła jak wata
cukrowa, to nie przygryzane paznokcie z niepewności co znajdzie w
kredensie za nim nie rozbije wszystkich talerzy jeden po drugim. Wielkie
łyżki rozpuszczonej galaretki agrestowej nasączone tabletkami
antynikotynowymi, dlaczego policzkują tak delikatnie? Czemu oszczędzają
tę naiwną? Ktoś kiedyś już szedł tymi zaułkami, też nie omijał
niestabilnych tekturowych mostków przyozdobionych latarenkami z bibuły
i wycinanek, szedł tak bez celu, bo niby dokąd miałby uciekać? Na
wypadających siwiejących rzęsach czuł to nieprzytomnie nieokrzesane
spojrzenie, chrząkające szuranie nagimi piętami krok w krok śledzą każde
jej kapryśnie nierozważnie wątpliwe rozglądanie się na boki, a ona
tchórzy przed pożyczonym od królika w szkocką kratę ziewaniem i
pragnie by nigdy nie odnaleźć siebie, lecz imaginacje to tylko nieudane
kopie, zawsze ktoś będzie ją tropił, nie zadepcze wszystkich mrówek, tych
co były i jeszcze będą, niechcący nadepnięty przez nią puder w kremie
wyciśnięty do ostatka i zmarnowany mówi jej, iż to nie możliwe, nie
rozwali kamieni ani pływających po stawie w bezruchu kaczek, tych nawet
pięść nie rozproszy niech więc dalej kwacze razem z nimi do woli ja i tak
chrapiąc dalej gdzieś idę, wierci się z boku na bok cale miasto, ale ona
czuwa byście dalej nie posądzali jej o ciepło i życzliwość otuloną granatem
rozgwieżdżonego nieba. Złote lampy pod blokowiskami skrzą się zalotnym
blaskiem, jakiś kolorowy magazyn szura ubrudzonymi sadzą z komina
trampkami po rozkopanym chodniku i pusta ławka pod kichającą lipą,
ktoś na niej doprowadzał się do porządku zeszłego ranka, ona musi być tą
następną? Stłuczone butelki po taniej wódce obok wywróconego śmietnika
i jakieś poszarpane pasiaste podkolanówki obok, szyld ze zdrapaną nazwą
z dopisanym pod epitetem, to tylko jej się zbyt często wydaje, ze jest
ulotna jak motyl. Jak smakuje uczucie odtrącenia? Jak tort wiśniowy z
musztardą, nie czyste głupstwa wykrochmalonych, rozczochranych
nastolatków w za dużych znoszonych ubraniach.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Vanessa Perez, łącznie zmieniany 1 raz.