Martusia (5)

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Owsianko
Posty: 393
Rejestracja: pt 20 lut, 2009
Lokalizacja: BYDGOSZCZ
Kontakt:

Post autor: Owsianko »

Śmierć Taty zbliżyła ją do Mamy. Kiedy po ceremonii pogrzebowej znalazły się w domu, już nie było im jak zwykle. Już jak zwykle nie poszła do siebie, lecz siadła z ciotką przy stole i piła herbatę. Początkowo ciotka trzymała fason, lecz gdy Martusia zorientowała się, że jest z nią coś nie tak, nie mogła już temu zapobiec. Poprzedni świat jej Mamy uległ deformacjom i nie potrafiła sobie poradzić z obecnym. Zaczęło się od kluczy, od poszukiwania biletów na koncert, które nie leżały, jak Bóg przykazał, na tradycyjnym miejscu, w portfelu, ale wyzywająco byczyły się w gabinecie. Klucze były jednak tylko pretekstem do rozpoczęcia grubszej awantury, do zainaugurowania sprzeczki z aluzjami, z wywijaniem czym się da, z trzaskaniem czym popadnie, były pretekstem do wszczynania scysji z ostrym strzelaniem gaf, z powiedzeniami o jedno słowo za daleko, uwerturą do awantury wielowątkowej, niekontrolowanej, uwolnionej z hamulców, będącej odprężającą reakcją na smutek po uroczystości na cmentarzu.

Mama Martusi podawała ton i rozlegały się jej rozważania o złośliwości przedmiotów martwych, zaczynało się jej posępne napomykanie o wszystkim, tylko nie o własnej sklerozie, rozpoczynało się wyjaśnianie, że to z Martusi pierwszej wody bałaganiara, ziółko, niewąski model i aparat, że sama je tam wtryniła, by udowodnić, że Matka ma bzika, że już nie może być sobą bez pomocy z zewnątrz, że Martusia wmawia w nią incydenty z kluczami po to, by się czuła źle, by została jej przypisana wina za śmierć męża, człowieka, którego tak bardzo jej brak. Po tej krasomówczej eksplozji, następowała dystyngowana, obrażona, zaczepna cisza. Rozmowy nie kleiły się, były przerywane, sztywne. Matka i córka, obie miały zwarzone, podłe nastroje i każda z nich czekała na dementi, na wzajemne pokłony i radosne buziaczki.

Jej niesprawiedliwości oplątywały Martę coraz ciaśniejszą siecią oskarżeń i wymówek. Mama siedziała teraz w ulubionym miejscu, na tapczanie i patrzyła na łóżko zasłane nieobecnością męża. Była apatyczna, cierpka, pogrążona w reminiscencjach i jałowych kontemplacjach. Zaczęła nie dbać o siebie. Czesała się tylko wtedy, gdy ktoś miał przyjść. Przestała malować się i ubierać w czyste sukienki, a w łazience za długo było mydło i ręczniki wisiały za suche. Krążyła teraz po mieszkaniu w swoim łaciatym szlafroku, ale jeżeli w okresie gubienia kluczy demonstrowała oburzenie, to teraz, w epoce czystych ręczników, chód cioci był lekceważący, zobojętniały i coraz częściej wystawała w oknie. Ale po tej depresyjnej kwarantannie ponownie zaczęło interesować ją życie. Wkrótce obie układały scenariusze przyszłych planów. Marta opowiadała się za studiami, psychologią, czy czymś takim, jej rodzicielka, by wyjechać, by wrócić na stare śmieci, najchętniej do dziadków, do ich domu.

*

Z domem tym wiązały się martusiowe wspomnienia. I moje. I Mamy Martusi także. W trakcie okolicznościowych imprez, pogrzebów i ślubów obchodzonych hucznie, gdy całą familią gromadziliśmy się przy stole udekorowanym serdecznością, wujowie, pachnący tropikalnymi podróżami, z wygłodniałą uprzejmością wpadali w babcine ramiona, taktownie omijali jej puszyste gabaryty i obierali żwawy kurs na dziadka. Pojawiały się osobistości o nieokreślonej proweniencji. Nadciągały hurmem, bez uprzedzenia, gwarnie, wkraczały do babcinego domu, czyniąc wokół siebie rumor. Wśród nich prym wiodły młode narzeczone i stare panny z pretensjami do urody, roztrajkotane, lecz już niestety zwiędłe ślicznotki z widokami na oddalającą się, szampańską młodość, za to z ponurymi widokami na garbaty los. Czując się niezgorzej w roli potakujących atrap, lądowały na kanapie obok zegara. Układając twarze w inteligentne grymasy, rozprawiały o dzieciach, zakupach i pogodzie, jakby te właśnie tematy nurtowały je bez ustanku.

Prosto z pociągu, skradającym się truchtem, w spodniach prasowanych na kant, albo w portkach udających dżinsy, dostojni, chętni do kłapania ozorem, spragnieni lokalnych ciekawostek, zziębnięci, przemoczeni, dodawali sobie animuszu wcierając przemarznięte dłonie w kaflowy piec. Międląc po drodze podstępne sugestie i nieśmiałe aluzje, naciągane historyjki upaprane prawdą, odsączone z precyzji, schodzili się z zewsząd, wpadali na moment, na dłużej, nadciągali z odległych miejsc, niektórzy młodzi, większość nie, dorośli na rozdrożu, przed jazgotliwym rozwodem, po przewodach sądowych, ogryzieni przez biedę, zniewoleni bogactwem. A za nimi tuptały legiony braci czy sióstr, pojawiała się istna zbieranina przypadkowych żon, czeredy ubogich krewnych wzdychających do sjesty pod palmą, dumne watahy par z uczesanym i wyszorowanym przychówkiem, z rezolutnym drobiazgiem ledwo sięgającym obrusa, lądującym na dziadkowym barłogu, na łóżku wytapetowanym podręcznikami do empatii, z milusińskimi podtykanymi mu do całowania, przytulanymi przez babcię i częstowanymi cukierkami.

Rozanielony, pochylony nad popielniczką, przycupnięty na skraju swojego dobrowolnego sarkofagu, z nieodłącznym cygarem, wiercił się, patrzył na nich, witał przybywających, wysuwał suche ręce spod różowej kołdry, rozdygotany, z czerwoną twarzą, bo nim zjechali się goście, wytrąbił krzynę z karafki skulonej w kredensie. Dziadek, były ktoś, mając ciut przeszło pięćdziesiąt lat, położył się do łóżka. Nie widziała, by od tego czasu miał na sobie coś innego, niż piżamę. Naraz począł sądzić, że walki z prozą życia nie są dobrym sposobem na cerę. Nie uważał, by zajmowanie się banalnymi kwestiami należało do dobrego tonu. Babcia opatrzyła mu się i spowszedniała. Traktował ją teraz jak rekwizyt, jak zużytą aparaturę do zwyczajnych posług, jako biologiczny element zabudowy mieszkania. Toteż nie martwił się jej zrzędzeniami, jej zawziętym kłusowaniem wśród garów, toteż zostawił jej prostackie historie, a sam uciekł w poezję. Uczepił się przeżyć z górnej półki, przeżyć odległych od twardego stąpania po ziemi. Opatulił się książkami, brykami do medytacji, zeszytami i zapiskami. Przybrał pozę wykształconego ekscentryka parającego się przenikliwością, wahającego się człowieka, który nie wie, czym należy martwić się najprzód, klerka, który wziął się za deliberowanie.

Z nagła odgrodził się od córek i synów. Z upływem czasu przestał odróżniać przyjaciół od wrogów. Ludzie, ich dobre strony, ich duchowe proporcje i kontury, zmieniały się w okamgnieniu, co wprowadzało bałagan, zamęt w kontaktach. Od kiedy przestał kroczyć utartą drogą i wszedł na swoją, niekonwencjonalną, nie frasował się kimkolwiek z nich. Byli tacy fuj, tacy małostkowi. Odkąd przestał bywać poza łóżkiem, nie zależało mu na własnym wizerunku: sprzeciwiał się infantylnej wierze w autorytety, zwątpił we wszystko, w co kiedykolwiek wierzył, w to nawet, czego się nauczył poprzednio, co mu wpojono, na czym jednak zawiódł się z kretesem. Na własny użytek odkrył świat magii, czarów, niezwykłych zjawisk. Poruszał się po nim lepiej, niż po mieszkaniu. Jak inni, miał swoje marzenia, lecz wolał ich nie ujawniać. Wolał nie, gdyż nie znosił chichotu za plecami, gdyż nie potrafił nad nim zapanować, nie umiał go ujarzmić. Dzierżąc w dłoniach kropelkę z odrobiną lodu, podniecony nieznaną myślą, wracał do dziarskich wizji tysiąca i jednej martwych nocy, a przed oczami odwiedzających jego pokój, mokry zmierzch gęstniał od zaznaczeń urojonych wysp i plaż, gęstniał od map rysowanych palcem na kołdrze. Placem brązowym od nikotyny pokazywał im, gdzie pojedzie, co zobaczy.

Przed nimi, nieopatrznie zasłuchanymi, niepostrzeżenie wciągniętymi w jego rozszczebiotane opowiadania, pojawiały się to morza, to jeziora, to oceany, wyrastały żółte piaski bezkresnych pustyń. Niewidoczne i nieudolne, wyobrażały to, co wyobrażały: łagodne, spienione fale bijące o skaliste i nasłonecznione brzegi. Odpustowy urok tych jego podróży po kołderce, zmuszał ich do wchodzenia w rozpoetyzowany krąg jego przywidzeń, do uczestnictwa w przygodach, których doświadczył nie w rzeczywistości, lecz w łóżku, podczas lektury awanturniczych książek, książek przemawiających do niego językiem łajby z kontrabandą, językiem balii pełnej piratów, zachlanych piratów siedzących okrakiem na beczce z rumem.

Przeważnie jednak oddalony od zmagań z szarzyzną znękanego dnia, oddalony od nich o lata świetlne, sensat w upiornej tresce, kochany dziadek, mizantrop z uchem przylepionym do radiowego pudełka, słuchał Wolnej Europy, słuchał trzasków, rzężeń i świstów zagranicznej Pytii, kibicował zanikającym odgłosom realizmu na indeksie. Tłumaczył im, zakutym profanom, o co chodzi w politycznych galimatiasach. Im, bo mnie już wtedy nie było u dziadków. Jednak wyjaśniał niedokładnie, bo, jak zwykle, miał kłopoty z przełożeniem swoich myśli na bezalkoholowy język. Roztaczał przed nimi swoje optyki, a zgadzał się ze sobą tak otwarcie, uporczywie i miażdżąco, że gdy kończyły się jego nietrzeźwe rekolekcje, mogli odetchnąć z ulgą i pójść wreszcie na kolację, mogli zająć się rozmową z babcią i żarciem jej potraw, on zaś pozostawał w łóżku, leżał w nim z gderliwą świadomością, że i tak nie przewalczy ich niechęci do swojej prawdy, że i tak nie odbierają go na tej samej fali, bo przytakują mu tylko przez grzeczność, dla świętego spokoju.

Nie wiedzieli, jak mają postąpić, gdy je wygłaszał, nie wiedzieli, jakie zająć wobec nich stanowisko. Czy sprzeciwić się im, czy przyjąć za dobrą monetę i udać, że je podzielają? Powiedzieć mu wprost, że na polityce nie zna się w sposób doskonały? Pomieszane idee dziadka wpędzały ich w konfuzję, w ironiczne żachnięcia, porozumiewawcze gesty, w dyskretne pukania się w czoło. Podnosił głos, jeszcze zdrowy, jeszcze tubalny i władczy, a późniejszymi czasy - rozbity, dyszkantowy, ochrypły od zapijaczonych tyrad. Lecz że w tych jego krasomówczych dryblingach roiło się od niedostatku konkretów, potknięć i mechanicznych sądów, rezultat był taki, że wszyscy odzywali się do niego naraz, jak gdyby ich perswazje polegały nie na tym, by przedstawić mu bezsporne argumenty, ale by dowieść mu, że mają silniejsze płuca. Żartując, przekonywali go, że marnuje się na posadzie emeryta, że mógłby wykorzystać swoje zdolności i zostać historykiem.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Owsianko, łącznie zmieniany 1 raz.
„Absurd: przekonanie sprzeczne z twoimi poglądami.”
A. Bierce