W reichlach

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Wiatraki też tam są

Holandia. Kraj płaski jak patelnia. Niemal stworzony do jazdy rowerem. Co słup, co drzewo, to rower lub jego trup połączony z owym słupem łańcuchem, którym nie pogardziłby zakład w Alcatraz. Ludzie zdrowi, bo jeżdżą rowerem. Ludzie zdrowi, bo nie wdychają spalin. Ludzie zdrowi, bo nie ma hałasu. Ludzie zdrowi na starość, bo jeżdżą rowerem. Ludzie szczęśliwi, bo produkują endorfiny, bo jeżdżą rowerem. Ludzie zadowoleni, bo wszędzie dojadą rowerem. Ludzie pogodni, bo nie stoją w korkach, bo ludzie jeżdżą rowerem, nie samochodem. Ludzie zadowoleni, bo mają gdzie zaparkować, bo nie ma tylu samochodów w tym samym miejscu i o tej samej porze, bo ludzie jeżdżą rowerem. Ludzie uśmiechnięci, bo mają setki bezpiecznych tras rowerowych wśród zielonych skwerów, parków, lasków, nad kanałami, pod kanałami, wzdłuż kanałów, groblą wzdłuż morskiego wybrzeża.
A gdy mięśnie znużone życiem odmówią posłuszeństwa? Wtedy dosiadają innych pojazdów, mechanicznych. Skrzyżowanie wózka inwalidzkiego ze skuterem. Niewielkich gabarytów, cichy, funkcjonalny. I wszędzie można nim wjechać, bo cywilizowany naród nie odgradza chodników od jezdni przeciwczołgowymi krawężnikami. W budynkach zaś są windy.

Ludzie pogodni i bardzo przyjaźnie nastawieni do turystów, mimo że żyją w... depresji. Cóż, jeżdżą rowerem, a na starość nie zamyka ich się w czterech ścianach, bo wózek nie potrafi schodzić po schodach. Pod domem nie przetaczają się ciężarówki. Ruch samochodów jest niewielki, tyle by wyjechać z garażu i dojechać do jednej z setek autostrad. Bliżej przecież można dojechać rowerem. Trudno wdepnąć w psią kupę, bo właściciele zbierają je w papierowe torebki. Wieczorami wpadają do pubów lub na centralny plac miasta, gdzie gromadnie odpoczywają. Nie krzyczą. Nie upijają się (owszem, upalają). Nie wszczynają burd. Dyskretna obecność uśmiechniętych policjantów (pieszo, na rowerach, konno, na skuterach, motocyklach, w radiowozach). Ludzie kosztują wieczoru. I otaczają się pięknem.

Rembrandty, bosze, wanhohy, wermery... Perełka obok perełki. Perełka z dziewczynką, dziewczyna z perłą, królowa bez pereł. Podobno nawet lody śmietankowe mogą się znudzić. Do kolejnego muzeum bramka nie chce wpuścić mojego męża. Alarm wzbudza ogólne zainteresowanie kolejkowiczów, potem ich lekkie zaniepokojenie, gdy mąż, czerwony z zażenowania, wyciąga z kieszeni sporych rozmiarów wielofunkcyjny scyzoryk. Czas cięcia słoneczników?
W środku dziwi mnie ilość ludzi na wózkach. W muzeum? Tak, w muzeum, na najwyższym piętrze. Można. Do tego typu widoków zdążę przywyknąć.

Aquapark. No i cóż z tego? Tresowane foki, delfiny i tak cały dzień... Poświęcam się dla rodziny. Za bramą całkowita niespodzianka. Żaden tam basen i kilka podskakujących zwierząt. Zero przypadkowości, majstersztyk reżyserii, dopracowanie w najdrobniejszych szczegółach. Spektakle jak z ekranu. Przed pierwszym rzędem miejsca dla wózków inwalidzkich wypełnione do końca. Wśród widowni dzieci z deficytami umysłu, chorzy leżący na łóżkach z kroplówkami. Obok nich lekarze. W chwili przerwy oczywiście frytki („ale z majonezem?!”), bo nie z mrożonki, a ze świeżego ziemniaka. I kanapka z czekoladową posypką. A ludzie szczupli. Bo jeżdżą rowerem.

Park rozrywki Walibi Word. Płacisz raz, używasz, ile chcesz. Nie użyłam ani razu. Już mnie nie dziwi wycieczka niepełnosprawnych umysłowo dzieci na wózkach inwalidzkich. Ani przedstawicieli każdej nacji, jaką znam. Ani ludzi poubieranych co najmniej cudacznie. Ani ludzi o dziwacznych fryzurach. Albo bez fryzur.

Plaże. Szerokie jak ta w Świnoujściu pomnożona przez dwa. Piasek szarawy, brzydki. Za to można wjechać do samego morza wózkiem lub rowerem po wybetonowanym pasie. Drzewa oliwne w donicach. Wszędzie enklawy dla naturystów; w sektorach dla tzw. normalnych mnóstwo kobiet gołych do połowy. Znak czasu? Przypomina mi się historia Chama. Zdecydowanie wolę tamtą moralność. Ciała młode, stare, brzydkie, ładne. Słuszny wzrost, ale żegnam się ze stereotypem Holenderki o obfitych biodrach. Brak grubasów. Ciała wysportowane, szczupłe, zahartowane w bojach o każdą piędź ziemi wydartej morzu. No i podczas jazdy rowerem. Bojowo nastawione rybitwy, wyrywające z rąk (to żadna przenośnia) całe kanapki i ciastka.

Molo. Córka w kwiecie urody fotografuje nas z daleka. Zaczepia ją autochton. Język angielski czy niemiecki – nie ma to znaczenia dla Holendra. Na szczęście nie ma to również znaczenia dla mojej latorośli.
- Z Polski? Studiujesz tu, tak?
- Nie.
- Aha, pracujesz? Zarabiasz na wakacje?
- Nie, przyjechałam z rodzicami na wypoczynek.
- Naprawdę?
Chyba nie zrozumiał. Ja też.

Breda. Chwila patriotycznych wzruszeń na wojskowym cmentarzu. Miasto zostało wyzwolone dzięki Polakom z 1. Dywizji Pancernej dowodzonej przez gen. Stanisława Maczka. Dzięki znakomitemu manewrowi oskrzydlającemu, po ciężkich walkach Maczkowi udało się wyzwolić Bredę bez strat wśród ludności cywilnej. Stanisław Maczek pozostał na emigracji w Edynburgu w Wielkiej Brytanii. Pozbawiony obywatelstwa polskiego przez władze stalinowskie w 1946 i świadczeń przysługujących żołnierzom alianckim, rozpoczął pracę jako... barman w jednym z edynburskich hoteli. Na wniosek ponad 40 000 mieszkańców Bredy generałowi przyznano honorowe obywatelstwo Holandii. Zmarł w wieku 102 lat i zgodnie ze swoim życzeniem pochowano go w tym mieście na cmentarzu żołnierzy polskich.
Gen. Maczek doczekał się uznania ze strony władz polskich - w 1992 został kawalerem Orderu Orła Białego. Mniej szczęścia miał inny generał, którego los związał z Holandią – Stanisław Sosabowski. Oskarżony przez aliantów o przyczynienie się do klęski pod Arnhem został pozbawiony dowództwa nad utworzoną przez siebie Samodzielną Brygadą Spadochronową , a w 1948 r. zdemobilizowany. W 1946 rząd w Warszawie ogłosił, że żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie nie uznaje za polskich. Generał pozostał na emigracji w Wielkiej Brytanii i pracował jako... robotnik magazynowy w fabryce silników elektrycznych. Zmarł na zawał serca w 1967.

Powrót. Pasma wrzosowisk oddzielają moje oczy od miast i miasteczek. Czasami tylko pasące się holenderki. Na zdrowie, na najlepszy na świecie ser. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wyjeżdżam z kraju, w którym naprawdę dbają o obywatela.
Ostatnio zmieniony wt 21 wrz, 2010 przez Mariola Kruszewska, łącznie zmieniany 1 raz.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Świerzop, gryka i dzięcielina.

Przekraczamy granicę polsko – litewską szybko, łatwo i przyjemnie. Za oknami krajobraz nieco się zmienia. Mniej domów, mniej samochodów, nawet pasących się krów nie widać tyle, ile po polskiej stronie. Drewniane, przygięte chatki, zgarbione stodoły, brak ogrodzeń. Psy na łańcuchach. Misternie rzeźbione przydrożne drewniane krzyże, z jakimi spotkamy się w nadmiarze na Górze Krzyży. Lasy, ugory. Chwasty po horyzont. To smuci. Za to u wrót miast brak wysysających ojczyźniane zyski obcych supermarketów. W miejsce lidlów i oszołomtów – litewska sieć Maxima. To krzepi. Ceny porównywalne z naszymi. Na stoisku z wędlinami mnóstwo frykasów kindziukopodobnych. Nieufnie przyglądamy się szarawemu produktowi po oszałamiającej cenie 130 litów za kilogram (jakieś 150 zł). Boję się przypuszczać, ile lat dojrzewał!

Troki, stara stolica Litwy, witają złym oznakowaniem dróg. Kręcimy się głodni, zmęczeni i źli. Wypatrujemy średniowiecznego zamku, który w końcu wyłania się z zupełnie innej, niż się spodziewaliśmy, strony. Widok za to jest imponujący i rekompensuje wcześniejszą irytację. Potęga podwojona lustrzanym odbiciem robi wrażenie. Sowieci się postarali – konstatuję nie bez pewnej złośliwości. Do zamku prowadzą dwa drewniane mosty przerzucone przez okalające go jeziora. Obydwa „okupują” dzieci grające na flecie jakąś nieskomplikowaną, rzewną melodię. Myto? I znów pojawia się dylemat – wspierać czy nie? Z żebractwem spotkamy się na Litwie jeszcze nie raz – pod Ostrą Bramą, na Rossie, przed kościołami, w kawiarni. Kupujemy ich ból i łzy, kupujemy żal i cierpienie wyrażane w śpiewnej, tęsknej mowie, kupujemy gazety, pocztówki, różańce. Ale nie jestem pewna słuszności swoich szlachetnych odruchów, nie wiem, czy wspierając wspieram rzeczywiście, czy też krzywdzę, ofiarowując przysłowiową rybę.

Głód zaspokajamy miejscowym przysmakiem – kibinami, dużymi pierogami smażonymi w głębokim tłuszczu albo pieczonymi. Jadłam podobne w Wigrach, tyle że polskie były nadziewane truskawkami, a karaimskie – farszem mięsno-cebulowo-grzybowym. Pyszne i gorące popijamy regionalnym napojem miodówkowym. Na wylotówce do Wilna czekać nas będzie niespodzianka – drive-thru z… kibinami! Uczcie się, narody!

Na campingu tłumu nie ma. Tradycyjnie najwięcej Niemców. Cena w zderzeniu z atrakcjami budzi moje niezadowolenie. Anglo- i niemieckojęzyczna córka usiłuje dogadać się z recepcjonistą. Jakaś kobieta mija nasz samochód i krzyczy w kierunku Recepcji: Tata, po polsku mów! I już się robi sympatycznie. Padają z troską w głosie pytania o powódź. I zaskakujące informacje: No my też zbierali tu dla was pieniądze.



Nigdy od ciebie, miasto, nie mogłem odjechać.
Długa była mila, ale cofało mnie jak figurę w szachach.
Uciekałem po ziemi obracającej się coraz prędzej
A zawsze byłem tam

Cz. Miłosz „Nigdy od ciebie, miasto”

Droga z Trok do Wilna prowadzi malowniczo ponad jeziorami. Co kilometr to okazja na zdjęcie dla National Geographic. W Wilnie problem - GPS nie dysponuje nazwami ulic. Polegamy jedynie na chudym planiku. Staram się zapamiętać bodaj początki nazw ulic. Na Starym Mieście jest już lepiej – nasz drugi, wysłużony podczas poprzedniego mojego pobytu na Litwie plan podaje obie nazwy, litewską i polską. Niektóre z nazw ulic zostały „zlitwinizowane”: Szklana to dziś Stikliu, Zygmuntowska – Zygimantu, inne dostały nowych patronów: dawna ulica Mickiewicza to po nowemu Gedymino, a Piwna – M. Dauksos. 30 stycznia 2009 r. litewski Naczelny Sąd Administracyjny orzekł, iż nazwy ulic w rejonie wileńskim powinno się pisać wyłącznie po litewsku, bez użycia (obok litewskiego) języka polskiego. W uzasadnieniu sąd powołał się na Ustawę o języku państwowym, nie uwzględniając zapisów Ustawy o mniejszościach narodowych. W marcu 2009 r. samorząd rejonu wileńskiego usunął tablice z polskimi nazwami ulic.
Art.11. Konwencji ramowej Rady Europy o ochronie mniejszości narodowych (ratyfikowanej przez Litwę w 2000 r.) : „Strony (...) usiłują też robić w języku mniejszości napisy tradycyjnych nazw miejscowości, ulic oraz innych nazw topograficznych". Ten sam Artykuł podaje, że „Strony zobowiązują się uznać, że każda osoba należąca do mniejszości narodowej ma prawo do używania jego/jej nazwiska (patronimiku) i imion w języku mniejszości oraz ich oficjalnego uznania zgodnie z trybem przyjętym w ich ustawodawstwie". Konwencja swoje, Litwini swoje: Polacy mogą pisać imiona i nazwiska tylko w wersji zlituanizowanej. Np. w imieniu Anna nie mogą napisać dwóch liter „n", muszą pisać „Ana". Z przysłowiowego Kowalskiego robi się Kovalskis lub Kovalski. We wrześniu 2008 r. Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu przyjął skargę Samorządu Rejonu Wileńskiego przeciwko Litwie. Sprawa dotyczy nadania imienia Emilii Plater szkole z polskim językiem wykładowym w podwileńskich Ławaryszkach. Skarga dotyczy formy brzmienia nazwiska patronki. Litewskie sądy nie zgodziły się, by szkoła nosiła imię Emilii Plater, lecz Emilijos Platerytes. Po wyczerpaniu drogi sądowej na Litwie, gdy sądy wszystkich instancji orzekły, że polska szkoła powinna nosić imię Emilijos Platerytes, rada Samorządu Rejonu Wileńskiego zwróciła się do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu.

Polacy są największą mniejszością narodową na Litwie. Według ostatniego spisu ludności (2001 r.) stanowią niemal 7% ludności tego kraju (235 tys.). W rejonie solecznickim mieszka 31 tys. Polaków (80% ogółu ludności), trockim - 12 tys. (33% ludności). Najwięcej - 104 tys. - mieszka w Wilnie (19%). Co piąty jego mieszkaniec deklaruje więc polską narodowość. Zdecydowana większość (85%) posługuje się na co dzień językiem polskim.

Kiedy będziemy wracać do domu przez gminę Puńsk w większości zamieszkanej przez Litwinów, zwrócimy uwagę na nazewnictwo. Tu nazwy ulic i miejscowości pisane są w obu językach. (Język litewski jest również językiem pomocniczym w urzędach.)



Przeżywając wędrówkę po ulicach i zaułkach Wilna jako pielgrzymkę przez stulecia minione, zbliżamy się do przeszłości wielkiej i jasnej, by z niej czerpać naukę i otuchę na przyszłość, od naszych wysiłków zależną; na tym bodaj polega ten nieprzeparty czar, jaki przeszłość na nas wywiera. I powoli, zwiedzając Wilno i poddając się urokowi jego legendy, przekonamy się, że poznać Wilno to znaczy pokochać je na zawsze. prof. Juliusz Kłos


W Wilnie wzruszam się trzykrotnie. Po raz pierwszy standardowo pod Ostrą Bramą. Będąc w Winie pierwszy raz, wierna swoim przekonaniom spoglądałam na Madonnę z bezpiecznej odległości. Teraz zdecydowałam się na spotkanie face to face. Bardziej może dla rodziny niż dla siebie. Wchodzimy normalnie, czyli nie na kolanach. Z każdym krokiem czuję narastające emocje. Kaplica jest maleńka, może pomieścić najwyżej dwadzieścia osób. Większość klęczy zatopiona w modlitwie. Nie chcę się wzruszyć, bronię się przed religijną ekstazą, ale jestem bezbronna wobec zetknięcia z żywą historią i żywą literaturą. Klucha w gardle niebezpiecznie rośnie, gdy uzmysławiam sobie, jakiż pochód pokoleń żywych i umarłych przybywał tu przede mną, by oddać hołd Ostrobramskiej Pani. Miliony zawierzeń, miliony westchnień, wśród nich Barbary Mickiewiczowej i moje, z całego nabrzmiałego wzruszeniem serca pragnące wtopić się w ten olbrzymi wspólnotowy nurt.

Drugie wzruszenie – Adam Mickiewicz, o, przepraszam – Adomas Mickevicius – jego dom i jego więzienie. Przeczytałam chyba wszystko, co Mickiewicz napisał i przeczytał, i nie był to jedynie akademicki obowiązek, raczej nadgorliwość. Pisma, artykuły, listy do i od przyjaciół. Malewski, Odyniec, Oleszkiewicz, Jeżowski, Zan, Czeczot – wydeptali bruk, wygładzili kanty domów, sygnowali odciskiem palca polskość tej ziemi, za którą srodze(w większości przypadków) zapłacili. Ich wizerunki zdobią skromne mieszkanie-muzeum przy Zaułku Bernardyńskim, gdzie powstawała „Grażyna”, ballady i inne poemata. Przesuwam dłońmi po tynku, pragnąc poczuć popiół w ustach, „elektryzujący wstrząs”. Napotykam przedwojenną rozdzielnicę elektryczną z żeliwnymi drzwiczkami i wytłoczonym napisem: Wileńska Elektrownia Miejska.

Klika metrów dalej – dom, w którym mieszkał Juliusz Słowacki; prawie po sąsiedzku kamienica, w której przebywał Józef Ignacy Kraszewski, niemal obok – mieszkanie Czesława Miłosza. Chyba zbyt duża kondensacja, jak na moją siwą głowę.

Upał. Mam ochotę na ledai. Kelnerka (rosyjskojęzyczna) zostawia karty i znika na 15 minut. Niczego nie zamówiwszy, znikamy na zawsze. Apetyt na ledai zaspokajam w innej kavinie. Kelnerka (anglojęzyczna) uprzejmie proponuje „coś jeszcze”. Z przyjemnością zamawiamy kawę. Z bezpiecznej pozycji kawiarnianego stolika przyglądamy się ludziom. Głównie turyści; jeśli zorganizowana wycieczka, to Polacy. Z rzadka pojawiają się „oryginały” odcinające się ubiorem i fryzurą od tłumu. Atutem kawiarni mecz na żywo: Anglia – Niemcy. Kibicuję Anglii, ale ze swoimi preferencjami nie wychylam się. Jestem w zdecydowanej mniejszości.

W „polskim” kościele podominikańskim msza po polsku. Ludzi jak na lekarstwo, nawet nie odśpiewują pieśni na wyjście. Po skończonym nabożeństwie moja dociekliwa latorośl chce obejrzeć „trupy”, o których czytała w przewodniku: Podziemia kościoła zawierają szczególnego rodzaju cmentarzysko zwłok z 1710 r. zwożonych do krypt z terenu miasta podczas epidemii. Suchy mikroklimat zmumifikował zwłoki, które leżąc na stosach tworzą wstrząsającą ekspozycję. Nigdzie śladu wejścia do wzmiankowanej krypty. Zapytany o nie organista wzrusza ramionami. Nigdy o czymś takim nie słyszał – a służy tu od dwudziestu lat.

Pora na odpoczynek. Camping w stolicy europejskiego państwa unijnego przypomina betonowe boisko. Trochę zielska między płytami imituje trawę. Zero drzewa, zero cienia. Temperatura dobija trzydziestki. Po sąsiedzku remontują ulicę. Hałas. Zapach kawy i przydrożnych lip miesza się egzotycznie z wonią świeżego asfaltu. Pan w recepcji (rosyjskojęzyczny) radzi nam się cieszyć, bo za kilka miesięcy campingu już nie będzie. Z rady nie korzystamy. Jedyny plus tego miejsca to bliskość anteny telewizyjnej, dzięki której możemy obejrzeć resztki meczu.

Drugiego dnia postanawiamy poznawać Wilno na rowerach. Już po kilkunastu metrach wiem na pewno, że nie jestem w Holandii. Ścieżka rowerowa duch – pojawia się równie nagle jak znika. Do tego krawężniki przeciwczołgowe. Czy to aż takie trudne? – pytam ze złością, zeskakując gwałtownie z siodełka przed kolejną przeszkodą. Zawracamy i nasz samochód opuszcza betonowy camping.



Jeżeli chcesz mieć przyszłość, znaj swoją przeszłość. C.K.Norwid

Nowa Wilejka, niegdyś samodzielne miasto, dziś jedna z dzielnic stolicy Litwy. Tu istniał dwór, który na zawsze musiał opuścić niejaki Brogos (Brogoski), bo prawość i patriotyzm nakazały mu walczyć o polskość w 1863 roku. W swej wędrówce dotarł aż pod Warszawę. Założył rodzinę, a we krwi mojej córki krążą jego geny. Fakt ten zdaje się mało ją interesować, bardziej jej ojca. Cóż, do wszystkiego trzeba dorosnąć, jak do szpinaku.

Kolejna dzielnica Wilna, Ponary. Wstydliwie ukrywana zbrodnia, podobnie jak katyńska. Tu w czasie II wojny światowej litewscy SS-mani zamordowali ok. 20 tys. Polaków oraz 70 tys. Żydów. Mord przypominał do złudzenia zbrodnię katyńską: ofiary przywożono nad wielkie doły – strzał w głowę, potem warstwa ziemi i następna zmiana.... Wśród ofiar byli żołnierze AK, profesorowie Uniwersytetu Wileńskiego, harcerze, księża. Jedenastu jeńców zatrudnionych przy zacieraniu śladów zbrodni uciekło. To oni później zdali relację ze zbrodni.


Wileńskie cmentarze mają pejzaż gór,
umarli tu jeden ponad drugim leżą,
szczeble innymi miarami się mierzą:
nad zapomnianym kwitną wiecznie pomne bzy,
nędzarz może górować nad panem Becu –
wszystkie widma czekają, aż zapieje kur

W. Hulewicz „Miasto nad chmurami”

Wilno, miasto szesnastu królów polskich, miasto Wujka, Sarbiewskiego, Skargi, Mickiewicza, Słowackiego, Kraszewskiego, Miłosza, Konwickiego, Moniuszki, Syrokomli. Miasto Piłsudskiego. Pozostawił w nim swoje serce jeszcze za życia. Życzenie Marszałka z jego przemówienia na Zjeździe Legionistów w Wilnie 12 sierpnia 1928 r.: ...I gdy pomyślę, ze tam gdzieś na Rossie, u wrót cmentarza, mogiłka za mogiłką leży, jedna przy drugiej, jak żołnierze w szeregach, ci, co życie dali, by Komendanta serce pieścić, to mówię, że miłym to być musi, i gdy serce swe grobem poję, serce swe tam na Rossie kładnę, by wódz spoczął z żołnierzami... Co ciekawe, Piłsudski tuż przed śmiercią poprosił o karteczkę i napisał na niej „Na wypadek śmierci”. Pod spodem zaś: Nie wiem, czy nie zechcą mnie pochować na Wawelu. Niech! Obydwa testamentowe życzenia zostały spełnione.

Przechadzamy się wśród cieni artystów, prawników, polityków, naukowców, pisarzy i zwykłych obywateli Wilna o polsko brzmiących nazwiskach. Myślę, ile włożyli w rozwój tego miasta i jak miasto im za to odpłaca – odłamane krzyże, rozbite tablice i fotografie nagrobne, powyrywane elementy ozdobne, wydłubane litery. Chwasty. Wiele grobów zapadło się w ziemię, nazwiska w nich spoczywających – w niepamięć. Ale jeśli mogłabym wybrać sobie miejsce wiecznego spoczynku, to właśnie takie, wśród drzew, pagórków, krętych dróżek, malowniczych zakątków. Ciszę zakłóca jedynie szum samochodów. Ze zgrozą wspominam, jak niewiele brakowało, by nekropolia na Rossie stała się potężną arterią miejską.



Bo mi się jawisz cała w szumie wód i warkoczami brzóz powiewasz ku mnie...
K. Iłłakowiczówna „Do Litwy”

Opuszczamy Wilno z poczuciem niedosytu. Jedziemy na północ, do krainy jezior, choć tych nie brakuje w całej Litwie. Po drodze skręcamy do Pikieliszek, aby obejrzeć dwór, w którym wakacje spędzał Marszałek Piłsudski. Zjazd z autostrady ma też inne dobre skutki – z pozycji bocznej drogi łatwiej zetknąć się z prawdziwą Litwą. Wrażenia mamy podobne do pierwszych, gdy przekroczyliśmy granicę – mnóstwo ziemi leży odłogiem. Gospodarstwa sprawiają wrażenie, jakby miał je rozdmuchnąć na cztery strony świata pierwszy jesienny wiatr. Biedniej i smutniej. Krajobraz malowniczy – lesisty, pagórkowaty, błyskający ciemnoszafirowymi lustrami. Czasem „dziw natury” – pięciometrowej głębokości rów melioracyjny obok wyschniętego jeziora. Po drodze Dubinki, dawna siedziba potężnego rodu Radziwiłów, dumnych „książąt na Birżach i Dubinkach”, z których pochodziła Barbara Radziwiłówna. To właśnie tu odwiedzał ją Zygmunt August, mury wspaniałego niegdyś zamku nad jeziorem były świadkiem ich miłości. Po śmierci ukochanej żony król wywiózł jej ciało ze znienawidzonego Krakowa do Wilna. Większość drogi przebył pieszo. Do końca życia nie zdjął żałoby.

Jak się okazuje przeszkodą nie do pokonania staje się wiadukt o wysokości 3 metrów. Cóż, może tu jeszcze kiedyś przyjedziemy… na rowerach.

Camping „Papartis” jawi się nam jak obrazek z bajki. Ogromna przestrzeń, równiutko przystrzyżona trawa (nazajutrz mieliśmy kląć sprawcę), cisza (jeszcze), jezioro z kąpieliskiem i łowiskiem, dwoje sąsiadów (oczywiście Niemcy). Obok… knieja (pełne zwierza bory). Wita nas klangor żurawi. I to wszystko za 50 litów. Gospodyni (rosyjskojęzyczna) jakby żywcem wyjęta z „Bajki o złotej rybce” Puszkina, przaśna i rumiana, ale serdeczna i gościnna, inkasuje bez rachunku. Aha.

Po kolacji nastawiamy się na obserwację nieba. Żadnej chmurki, daleko do miejskich świateł, a campingowe latarnie – na życzenie. Życzenia nikt nie wyraził. Mąż zapewnia córkę, że tak rozgwieżdżonego nieba w życiu jeszcze nie widziała. O ironio, ma rację. Tymczasem niebo przybiera złoty kolor i złoci jezioro. Nad linią drzew zawisa bladawe światło. 21.00 – zaraz się ściemni. 21.30 – zaraz się ściemni. 22.00 – zaraz się ściemni. 23.00 – idziemy spać. Otworzyła się klapka z wiedzą geograficzną o „białych nocach”.



Oby zapach tymianku i lawendy towarzyszył nam w drodze
Do tej prowincji, która nie wie jak jest szczęśliwa,
Bo została wybrana i nawiedzona,
Sama jedna pośród wielu zakątków ziemi.

Cz. Miłosz „Pielgrzymując”

Zwiedzamy okolicę, oczywiście rowerami. Polne dróżki, ruch i słońce prowadzą nas ku euforii (a może to wpływ endorfin?). Mnie – ku poezji. …wejść w krajobraz, który nagle olśnił. Być w nim. Wtopić się weń. Być jedną linijką, jednym wersem w tym wierszu. (…) pójście przez pola, na przełaj, na sagę – jest przepięknym wierszem, tyle że niezapisanym na papierze. Ale ja myślę, że zapisany zostaje w powietrzu, odciśnięty zostaje w powietrzu kształt tego wiersza… (E. Stachura „Wszystko jest poezja, każdy jest poetą”). Drogo szutrowa, przyjaciółko serdeczna, wijąca się i wygrzewająca w słońcu jak żmija, prowadź mnie w radość, w marzenia, w piękno, nie zawracaj do podłego miejsca, podłych ludzi i podłych czynności. A może inaczej:
drogo szutrowa
przyjaciółko serdeczna
wijąca się i grzejąca w słońcu jak żmija
prowadź mnie w radość
nie zawracaj ku marnemu

Zanim wrócę, zapomnę. Proszę męża o wsparcie. Wyciąga telefon i zapisuje głosem: przyjaciółko żmijo serdeczna… W końcu wszystko jest poezja.



…może dziś Muza ostatni raz ziewnie.
Idę, niestety, kwaśnieć w nadniemeńskim Kiewnie

A. Mickiewicz „Jamby powszechne”

Toczę walkę z załogą, która podniosła bunt. Wolą się wylegiwać, niż zwiedzać. W bólach rodzi się kompromis – Kowno i nic więcej! Trudno, dobre i to.

Miasto budzi moje zdziwienie. Niby wiedziałam, że to drugie co do wielkości miasto Litwy, ale w pamięć wryły się narzekania Mickiewicza na „zapyziałe” , prowincjonalne, nudne Kiewno, gdzie jedyną rozrywkę stanowią flirt z mężatką i „szpacyery”. Zamek nie zachwyca. Mały i w remoncie. Gdzie mu tam do Malborka! Zachwycają stare, wąskie uliczki zalane południowym słońcem, wzruszają kamieniczki z odrapanym tynkiem, kilkusetletni bruk. Znów szukam śladów i uniesień. Historia nie jest dla mnie czasem przeszłym. (W. Łysiak „Empirowy pasjans”) W kawiarni nad Niemnem kelnerka (anglojęzyczna)nie jest w stanie wskazać nam domu, w którym mieszkał Mickiewicz. Jak się potem okaże, był widoczny z kawiarnianego stolika. Na murze tablica z okolicznościowym napisem po litewsku i po… rosyjsku. Z podobną (głupotą? nienawiścią?) spotykaliśmy się po wielekroć, ale najbardziej zabolała ta, kowieńska, i na Rossie, gdzie tablica zawierała informacje po angielsku. A ja pytam – ilu turystów z anglojęzycznych krajów odwiedzi Rossę? Ilu Mickiewicza, skoro nawet autochtonka nie ma pojęcia, gdzie mieszkał najsłynniejszy polski pisarz? A może i o nim samym nie miała pojęcia? W rynku antykwariat oferuje sporo poloników, ale toną wśród pamiątek niemieckich i rosyjskich. Wychodzimy, jak zwykle, z pocztówką i monetami. Ciągnę rodzinę za rękaw, bo kamieniczne podwórko sprawia wrażenie, jakby czas zatrzymał się w tym miejscu przed dwustu laty. Mam nawet wrażenie, że zatrzymał się zapach.



Ojczyzna - to ziemia i groby. Narody tracąc pamięć - tracą życie. C.K. Norwid

Wracamy. Poza trasą zostały Jaszuny i Bolcienniki, z boku Kiejdany, Taurogi, Upita i Birże, za daleko do Kopciowa. Litwa czeka na mnie, wychowaną na Mickiewiczu, Słowackim i Sienkiewiczu, czekają cmentarze, czekają miejsca, w których słychać westchnienia historii, a kamienie jeszcze ciepłe od dotyku wspartych na nich dłoni. Litwa czeka na więcej moich wzruszeń.



Ps. Trzecie wzruszenie? Widok zdumionego, potem zaś uśmiechniętego Jana Stanisława Kiczora, jego Żony i Znajomych przed kościołem św. św. Piotra i Pawła. Ma Pan rację, panie Janie – w takim miejscu nietrudno o wzniosłość i patos.


Informacje o danych liczbowych Polaków na Litwie oraz o skardze do Strasburga - za portalem Związku Polaków na Litwie.
_________________
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Mariola Kruszewska, łącznie zmieniany 1 raz.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Tykocin, „miasto bajeczka” - tak nazwać je mógł tylko ktoś obdarzony poetycką wrażliwością, ale przyznać rację co do trafności definicji – każdy. Nazwę tę nadała Agnieszka Osiecka. Miała rację – miasteczko jak z książki z obrazkami dla dzieci. Domek, łąka, domek, rynek, ryneczek, domek, rzeczka, nad rzeczką ceglane mury zamku. I co z tego, że współczesnego? Prezencję ma średniowieczną, a obok sterczą autentycznie średniowieczne resztki budowli, w której Sienkiewiczowski Janusz Radziwiłł próżno wyczekiwał brata z odsieczą. Zresztą, nie będę pisała o zabytkach – synagodze, kościele czy pomnikach, nie dlatego, że nie warto o nich wspominać, wręcz przeciwnie, są wspaniałe (synagogę znają za granicą, piękniejsza od krakowskiej, a Czarniecki ze złotą buławą pretenduje do pomnika nr 1 w Polsce, jeśli chodzi o chronologię stawania na cokołach), ale o nich każdy może sobie poczytać w Wikipedii.

O zabytkach nie będzie. Będzie o klimacie. Ale jak opisać pogodny, monotonny klimat, ów niematerialny byt unoszący się między podwórkami, snujący się po dachach, rozwieszony nad głowami mieszkańców i rozpostarty na nadnarwiańskich pastwiskach? Napisać, że tu nikt się nie śpieszy, byłoby banałem, ale tak jest w istocie. Może to zasługa podlaskiej duszy, śpiewnej, gościnnej i wylewnej, nieskażonej spalinami i pogonią za innym szczurem? Może mgieł rozsnuwanych wieczorem nad łąkami? A może krzyku żurawi nad ranem? Narew leniwie toczy swoje wody, szukając jeszcze spokojniejszej zatoczki. Drzemią domy pamiętające mieszkających w ich murach Polaków, Żydów, Holendrów, Niemców, Rosjan, a niektóre i Francuzów. Drzemią ludzie na ławeczkach, psy na progach i koty na parapetach. Nawet kwiaty w ogródkach sennie kiwają głowami nad drzemiącym Panem Bogiem. Jeśli muszą gdzieś iść, nie spieszą się, bo po co? Zajmują się swoimi sprawami głusi na turkot kół po zabytkowym bruku – tyle ich już tędy przejechało, drewnianych, z żelazną obręczą, wojskowych, eleganckich. Kto by ich tam zresztą zliczył. Przyjechali to i odjadą. A w ich domach za piecem odpoczywa Pan Bóg – to i gdzie się spieszyć?

Objazd Tykocina rowerem trwa krócej niż złowienie leszcza pod mostem (zabytkowym – stalowym, nitowanym). Trasa dla rowerzysty mało przyjemna, głównie po kocich łbach. Egzotyka! Zamawiamy kawę w dawnym alumnacie. Mam wrażenie, że tacę przyniesie hojnie obdarzona przez naturę Stuzikowa. Na obiad wybierzemy się do „Tejszy”. Tam, w restauracji z żydowskim wystrojem i cichą muzyką, podają najlepiej na świecie przyrządzoną wątróbkę z miodem i domowy piernik. A komu nie w smak podroby, może sobie zamówić cymes, kreplech, kugel albo… schabowego, wszystko serwowane z uśmiechem na twarzy. Obowiązkowy punkt programu tykocińskiego pobytu.

Pożydowska restauracja i domy, synagoga, brodaty rzeźbiarz i figurki Żydów niosących grosz w dom, cmentarz. W uszach znów słyszę śpiew kantora. Niegdyś miasto dwóch kultur, pół na pół, stało się po 1941 roku monokulturą. Kirkut ogrodzony i oznakowany, ale nieuważny zwiedzający może łatwo skręcić nogę, wpadając do jednego z dołów. Smutno. Chociaż – niespodzianka: na żałosnych szczątkach macewy - kamyki.

Wracając wpadniemy na chwilę do Pentowa sprawdzić, co nowego u bocianów – póki jeszcze nie odleciały szukać afrykańskiego słońca. Krótka przejażdżka nad Narwią, łąką i miedzą, za którą dom Pana Boga. Wieczorna łuna zalewa purpurą pastwiska, drzewa i dalekie wieże kościoła. Szkoda, że nie umiem malować.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Mariola Kruszewska, łącznie zmieniany 1 raz.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde