STARUSZKOWO 5

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Owsianko
Posty: 393
Rejestracja: pt 20 lut, 2009
Lokalizacja: BYDGOSZCZ
Kontakt:

Post autor: Owsianko »

Przyjaciel (2)

W tym czasie drażnił go każdy nowy szczegół, wyprowadzała z równowagi jakakolwiek zmiana; na lepsze, czy gorsze — bez różnicy. Nawet metalowe poręcze na tarasie, albo chociażby pstrokata wykładzina zakrywająca zmurszałe klepisko, budziły jego sprzeciw. Natychmiast rezygnował z wszelkich wizyt. Pielęgniarki, obdarzające go grzeczną pobłażliwością, nie mogły wejść do jego pokoju. Odporny na kobiecą kokieterię, nie pozwalał im na jakąkolwiek poufałość. Odrzucał najmniejszy jej przejaw; nie chciał uczestniczyć w zbiorowym życiu.

Pragnął odpocząć; kiedy miał 16 lat, zachorował. Z tamtych mgnień pamiętał niewyraźnie strzępy dzieciństwa, swawolne lata uganiania się po lesie. Na zawsze był skazany na powtarzalność tych samych urodzin i nostalgiczne spoglądanie w cień smukłych dziewczyn, kobiet zgrabnie umykających przed ulewą, chroniących się pod kasztanem o zapachu podróży.

Powiedział mi z rozdrażnieniem, że już nie pamięta, co to znaczy być zdrowym. Obawia się, że gdyby nagle powrócił do wcześniejszej formy, już nie potrafiłby wieść życia bez klosza i pępowiny. Jest podobny do więźnia, który większą część życia spędził w celi, a po wyjściu na wolność, nie umie się odnaleźć poza nią i wraca za kraty, gdyż tylko za nimi odczuwa bezpieczeństwo.

Żył za pomocą wspomnień i snów: otoczony sentymentami, które w nim ciągle tkwiły, pozwalał sobie trwać w nich nie pragnąc niczego prócz nadejścia pustki. Jego niewygórowanymi przyjemnościami zajmowali się inni, nieporównanie zdrowsi. Większą część życia spędził jeżdżąc, jak ja, po szpitalach i sanatoriach, a jego młodość ograniczyła się do chwilowych niby — przyjaźni.

Całymi dniami siedział na swoim wózku i zatopiwszy nieruchomy wzrok w pryszczach sufitu, sprawiał wrażenie zamyślonego. Resztę załatwiał dom. Zapewniał spanie i kaczora, choć kaczora — niechętnie; salowe wychodziły z założenia, że powinno się tu chorować na porządne cierpienie, a nie na trywialne kłopoty z pęcherzem, więc kto ośmielił się „kwękać nie na temat”, ponosił winę sam.

Nawet oddziałowa myślała podobnie. Z musu otwierała magazyn z zapasową pościelą. Jeżeli kto zmoczył się w poniedziałek, leżał w szczynach do kąpieli w piątek, toteż gdy zdarzało mu się nie zdążyć, na próżno wrzeszczał o pomoc, a zapocone salowe uważały, że jest złośliwy.

Usiłował wierzyć w bliską odmianę swojego losu, w to, że się wywinie nadchodzącej śmierci, kostuchy, którą już wokół siebie wyczuwał, niemal słyszał, jak do niego szła, skradała się bezustannie, zbliżała do niego w uczuciach rozbabranych lat, jesieni i zim spędzonych na pogoniach za przeszłością i pogubionym, zabłąkanym sobą, oszalałym na myśl, że to, czym żył, nieoczekiwanie utraciło znaczenie, przeszło, rozprysło się niczym bąbel piany.

I wszystko, co nowe, stawało się dla niego ponadczasowe, głosiło upadek i rozkład wyznawanych hierarchii, było cezurą, rozgraniczeniem przeszłości od przyszłości, wszech — przepustką w nadchodzące, zaświatowe wszech — życie. A chociaż nowe życie, jak sezonowe gadżety, było w nim nadal katalogiem popełnionych błędów, rejestrem powtarzania starych wad, zachowywał się wśród nich tak, jakby nie istniały; utrzymywał się w miłym przekonaniu, że z chwilą wkroczenia w lepsze, będzie dobroduszny i zacny, roztaczający swoje czary, naiwną wiarę w Miłość, która, jak moja, skończyła się, nim nastała.

Zdawał sobie sprawę ze swoich dni, lat, jakie czekały na niego w długotrwałym zaciszu majaków. Skulony, prawie przygięty do ziemi, łowił szmery zdań i słów, które go osaczały. Zaklinał je, dostrzegał ich cienie, zmieniające się w ciemność pełną upiorów. Widma kołysały jego łóżkiem, wyłaziły ze szczelin podłogi i, pąsowe ze zgrozy, podpełzały mu do gardła.

Zawiedziony i nieobecny, nie mógł zdobyć się na samokrytyczne spojrzenia; już nie potrafił sobie z nimi poradzić. Teraz, gdy minął darowany mu okres względnej niezależności, a nadeszła tęsknota do prawdziwej przyjaźni, koleżeńskość stała się jego obsesją; złożona z westchnień do ideału, zaczęła go prześladować; im większy był jej płomień, tym więcej w nim pustoszył.

* * *

Chodziliśmy na manualną terapię. Kiedy zjawiałem się w zajęciowej pracowni, B. już w niej był, siedział na wózku, z dłutem w ręku, żłobiąc misterne cudeńka.

Zamyślony, ponury, wyrzynał je z ułomków drewienek, gałęzi, czasem pni. Z żarłocznym entuzjazmem, poniekąd bagatelizując moją obecność, walcząc z opornym tworzywem, komponował te swoje drobiażdżki, poprawiał je, ulepszał, wlewał w nie wszystkie udręczone zniecierpliwienia i podekscytowania nie pozwalające mu nakierować myśli na inny tor, a zawiedziony osiągniętym rezultatem, traktował powstające, pokracznie chude i strzeliste świątki, maski, niby afrykańskie, jak gdyby polinezyjskie, na równi z odległymi od ideału, rozczarowującymi zapowiedziami oczekiwanego rezultatu.

Kiedy zbliżał się do ich ukończenia, mówił o nich lekceważąco, z przekąsem, w niedbałej manierze, jak gdyby nie chciał przywiązywać się do czegoś, czym i tak nie będzie cieszył się dłużej. Rozkładał zawartość skrzynki z dłutami, wyjmował z szafki klocek drewna, pochylał się nad stołem, przekrzywiał głowę wypatrując najlepszego wyglądu przyszłej rzeźby, długo i nieruchomo siedział obserwując park za oknem i przystanek tramwajowy, a w przerwach między napadami kaszlu, gdy już go przezwyciężył, wbijał we mnie posępne spojrzenie, sprawdzając, czy i ja widzę to samo; tak wypatrywał mojej aprobaty, że byłoby nietaktem ją zlekceważyć.

Na wszelki wypadek robiłem niewyraźne, niezobowiązujące gesty, bo gotów byłem przyznać mu rację, zgodzić się, że jego dzieło jest dobre, ponieważ pragnąłem zachęcić go do dalszej pracy, widząc, ile w nią wkłada nadziei i jak bardzo brakuje mu odwagi.

A gdy już myślałem o rozpoczęciu serdecznej, odprężającej rozmowy z nim, poważniał znienacka i chrząkając, zabierał się za ociosywanie następnej kłody, jak gdyby nie zależało mu na mojej ocenie. Wtedy, obrażony, odgradzałem się od niego, zasklepiałem i zamykałem na zewnętrzne odgłosy niechcianego świata szybując po przypomnieniach.

Chowałem swoje papiery i samouczki do teczek i skoroszytów, by skończyć z udawaniem człowieka bez przerwy i bez opamiętania zajętego pracą, by nareszcie zanurzyć się w czymś ciekawszym, pożyteczniejszym, w czymś, co by mi pozwoliło odzyskać spokój.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Owsianko, łącznie zmieniany 1 raz.
„Absurd: przekonanie sprzeczne z twoimi poglądami.”
A. Bierce