STARUSZKOWO 7

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Owsianko
Posty: 393
Rejestracja: pt 20 lut, 2009
Lokalizacja: BYDGOSZCZ
Kontakt:

Post autor: Owsianko »

Zryw

Inaczej, aniżeli pierwszego dnia, reagowałem na ludzi stąd. Już nie peszyli mnie: byłem z nimi po imieniu, rozróżniałem ich, rozmawiałem z nimi, jakby należeli do moich bliskich, a moją powinnością było wnikanie w ich problemy. W tej roli, w której nikt dotąd nie widział mnie, w tym koncyliacyjnym usposobieniu, mogłem wykazać się niepospolicie dyplomatycznymi talentami.

Widziałem teraz ich przeszłość, a pod znoszonymi twarzami znajdowałem twarze moich ciotek i wujów. Teren Domu, jego pokoje, tarasy i park, nabierały innego wydźwięku. Pośród zrezygnowanych, powleczonych rzęsą starców, coraz częściej znajdowałem słońce i otuchę.

Dni, miesiące i tygodnie sprawiły, że ludzie, których spotykałem w swoich wojażach po Domu, po tym kurniku na człowieczej nóżce, zaczęli mnie zauważać, dopytywać, jak spałem, czego sobie winszuję. Interesowali się, co porabiam, co mi się przydarza, gdy nie mogę zasnąć, a w ich pytaniach zawarta była ochota usłyszenia mojej odpowiedzi.

Przedtem nikomu nie zależało na nich. Mogłem rzec byle co, że jest mi super lub jest mi do chrzanu. Reakcje były podobne: jednakowo chłodne, wyrażające boleściwe, obojętne zainteresowanie. Toteż zamiast odpowiedzi, zacząłem ich odwiedzać.

Z ryzykowną odwagą byłem co chwilę gdzie indziej, to w parku, to w dyżurce, to w pracowni, by chłonąć i doświadczać, by niczego co się działo lub co miało nastąpić, nie opuścić, nie uronić, nie przegapić, nie zostawić bez konkluzji, bez swoistego wniosku na pochmurne jutro, by nie zapomnieć najmniejszego wrażenia, by, póki mogę i nie zatrą się w mojej pamięci, być wszędzie od razu, poruszać się, jeździć, przemieszczać na swoim rydwanie jak żywe srebro, żeby łapać i gromadzić, zbierać na zapas te doznania, którymi zapełnię pozostałe, odleżynowe godziny.

Trafiałem do dyżurki pragnąc dowiedzieć się czegoś, usłyszeć o czymś nowym, zobaczyć kogoś dopiero przyjętego. Z dnia w dzień i noc po nocy, odkrywałem nieznane wrażenia, a doznania te, pozostające dotąd w ukryciu i niedopowiedzeniu, wrażenia, których - zanim tu się znalazłem - nie podejrzewałem w sobie, teraz, po miesiącach przechodzących w lata, rozrastały się; każde z nich miało indywidualną tonację, kryło inny, odrębny sens, odznaczało się innym składem, wjeżdżałem więc i wyjeżdżałem, zjawiałem się i wybywałem z miejsc, gdzie moje wizyty należały do zaskoczeń.

Zbierałem pochwały od personelu. Dopatrywano się we mnie nawyków do okazywania rozsądku. Byłem świadkiem nowych zdarzeń, uczyłem się odmiennych spojrzeń, normalnych interpretacji rzeczy i zjawisk omijanych kiedyś, a teraz – oglądanych z chęcią.

Przestałem być zgorzknialcem przybierającym namaszczone miny. Zacząłem widzieć ludzi, jąłem dostrzegać w ich twarzach i sylwetkach osoby wydobywające się z nieokreśloności. Przestałem upajać się tym, że ich znam, że o nich wszystko wiem. Nie rościłem już pretensji do oglądania ich przez lupę, pod mikroskopem, stroniłem od oceniania ich za pośrednictwem rozbitego szkiełka i apodyktycznego oka, do patrzenia na nich, jak na jak na „przypadki”.

Awans


Pogorszyło mi się i w dowód uznania przeniesiono mnie, razem z całym majdanem, z ubraniami, bielizną, książkami, zeszytami, notatkami bez wartości, z radiem i telewizorem wykłóconym od Bossa. Przełożono mnie do męskiej części oddziału dla „neurologicznych”, tam, gdzie w wieloosobowych, okratowanych pokojach stały prycze i nareszcie odnalazłem B.

B, który, parę wiosen temu, gdy byliśmy na tarasie, stwierdził, że już mu się nie chce, nic go już nie ciekawi, poddaje się, wypisuje z nadziei, bo wszystko za długo trwa, bo może mi powiedzieć, że choroba w nim narasta, że w miarę postępu ograniczeń - anektuje coraz to nowsze rejony, a świat stoi w miejscu.

Po tym wyznaniu już go nie widziałem. Ani podczas śniadania, ani w pracowni. Jego pokój był niedostępny i nikt nie umiał wyjaśnić, gdzie i dlaczego znikł. Dopiero od B. dowiedziałem się, że lekarz, któremu bezsensownie wyznał jakie go męczą objawy, był nieugięty, zasłonił się zarządzeniem, powiedział, że kto nie potrafi być samodzielny na tyle, by żyć w jedynce, musi znaleźć się pięterko w górę i po przebadaniu B., oznajmił Bossowi, co następuje: "odnośny pensjonariusz powinien zamieszkać na neurologii", B. otrzymał więc skierowanie do życia na drugiej kondygnacji, dostał glejt umożliwiający mu dołączenie do ludzi obłożnie chorych, dokument umożliwiający mu posłuszne przebywanie na "oddziale dla upierdliwych".

Trafić na „neurologię” oznaczało, że nadciąga finał. Jeśli na dole, gdzie zdarzały się nieoczekiwane wizyty, starano się zachować pozory opieki, to tu, na piętrze wzbronionych odwiedzin, nie krępowano się. Nie leczono, nie pielęgnowano, wychodzono z założenia, że po co umarłym bulion. Pozostawiano ich samopas. Pokoje były zachwaszczone starcami bezskutecznie domagającymi się troskliwości, matuzalemami o nieostrej płci, nestorami, którzy tkwili w egzotycznym świecie przeszłych lat. Traktowani z demonstracyjnym dystansem, kończyli tutaj swój bieg i doczekiwali biologicznego przeznaczenia; „dożywali” cmentarnych wieńców i pogrzebowych sloganów.

Śmierć, o której nie mówiło się tu na głos, była ich wiernym cieniem, należała do krainy tabu. Łudzili się, że jest związana z innymi, spotka innych, że oni są nieśmiertelni, że mają koncesję na wieczność, trwałość i niezmienność, że to, co nazywa się tu umieraniem i przechodzeniem do niebytu, ich nie dotyczy.

Dostania się na „neurologię” bano się więcej, niż kostnicy. Lecz nazwanie tego oddziału – „neurologią”, było nadużyciem, uproszczeniem kogoś, kto znał szpital wyłącznie ze słyszenia. Przede wszystkim autentyczna neurologia, to oddział przyjazny. Można się poruszać swobodnie i nie ma drzwi otwartych tylko dla drużyny w bieli. Tu zaś pomieszczenia były zamknięte.

Nie wolno było pojawiać się nikomu z zewnątrz. Także ludziom z niższych pięter. O tym, co się tu działo i kto tu dogorywał, nie wolno było rozpuszczać języka; personel otrzymał pozwolenie na brak udzielania informacji, a człowiek z pierwszego, na drugim piętrze przestawał nim być i rozpływał się w tajemniczych pogłoskach; nie miał praw poza prawem do rozkładu.

ZAKOŃCZENIE


Nie mogłem uwolnić się od wrażenia, że moja choroba, to nagroda za życie przychodząca na łożu śmierci, że jest jak książka, która w śmiałości pierwotnego założenia miała być zbiorem nieskomplikowanych zapisów, a pod wpływem natręctwa przemyśleń i zbędnych ulepszeń przeradza się w zbiór frazesów i katalog złożony z poniechanych ambicji, że jest jak drobny zator krwi, który pod wpływem niepotrzebnych, a częstych eksperymentów i płodozmianu lekarstw, zamiast cofnąć się, rozpuścić i zniknąć bez śladu, ma swoje podskórne reperkusje, wstrząsy i utajoną aktywność, swoje nawroty, cykle i przesilenia, wiry i narastania wykrzywiające twarz, swoje zwiastuny i epilogi.

Czasami wygląda niewinnie, jak przejściowy katar, którym nie warto się martwić, jak chrypka tłumaczona przeciągiem. Ale niby rozdział książki, który miał być jej zwieńczeniem, a nieoczekiwanie przeradza się w jej ciąg dalszy i okazuje się, że pointa będzie w odcinkach, że to, co miała do powiedzenia, było zaledwie wstępem, próbą pióra, szkicem, że dopiero od tego momentu zaczyna się właściwa, że zostanie poszerzona o nowe wątki, wzbogacona o nowe odczytania i oświetlenia, tak chrypka lub katar, są forpocztą grypy z powikłaniami: wieszczą zapalenie płuc lub wadę serca.

Jeżeli trwa krótko, nie należy zastanawiać się nad nią. Ale gdy jest przewlekła, a jej prognozy nie są zachęcające, stwierdzam ze zdumieniem, że trwa dłużej niż okres, gdy byłem zdrowy, a ze stwierdzenia tego wynika, że stan, w jakim znajduję się teraz, jest dla mnie naturalniejszy od tego, w jakim znajdowałem się przedtem, stwierdzam więc, że można się do niego przyzwyczaić, jest bowiem częścią mnie i po dłuższym negowaniu choroby, nadchodzi moment szczerości wobec siebie i roli granej wobec świata, nadchodzi - zgoda na przemijanie.

Ogólnie sądzi się, że choroba wzbogaca, dostarcza intensywniejszych przeżyć. Przeżycia te jednak niczego nie powiększają poza wyolbrzymieniem usterek i przejaskrawieniem ich, zniekształceniem rzeczywistych rozmiarów, ponieważ najwygodniej współczuje się chorym z daleka; łatwa szlachetność opromienia wyłącznie pocieszających. Bo tylko dla nich, a nie dla jej potrzebujących jest przeznaczona, tak jak łzy i rozpacz na pogrzebie nie są dla martwych, ale żywych, bo płacze się za sobą, za swoim „co ja teraz pocznę”.

KONIEC
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Owsianko, łącznie zmieniany 1 raz.
„Absurd: przekonanie sprzeczne z twoimi poglądami.”
A. Bierce