Na psy

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Anonymous

Post autor: Anonymous »

Tym razem dłuższe, sześciostronicowe.
Za szczególną pomoc dziękuję Michaelowi.

- - -

Mów mi Lupus


- Skąd się wziąłeś? – zapytałem tego obszarpańca, nim ostatkami sił zerwał się i dopadł drzwi. Trzaskał je i kopał, a przez gęste łzy dało się słyszeć imiona świętych. Kiedy chwyciłem go za kark i usadowiłem na stalowym krześle, omal nie przegryzł mi żył. W rewanżu wymierzyłem mu silny cios. "Matko, miej mnie w opiece" – jęknął. – W opiece? – spytałem. – Każdy sam sobie musi być opieką.

***

Żeby jednak uniknąć niedopowiedzeń, nie wyzbywając się oczywiście aluzji i tym podobnych, zacznijmy od początku. Wiem, wyraz początek jest banalny i brzmi równie banalnie jak miłość, przyjaźń czy seks. Z tym, że chwilami stanowi uzupełnienie nie do uniknięcia.
Krótko po śmierci Marka (napomnę jedynie, że był on moim najwierniejszym przyjacielem), zacząłem pić. Ale to picie nie przypominało żadnego z wcześniejszych. Teraz nie szło o wypitą w tajemnicy puszkę piwa czy papierosa z filtrem jak dla dziecka. Teraz szło o litry doprawdy ciężkiego alkoholu. I na nic zdały się rady anonimowych kumpli (dziś nie pamiętam nawet ich twarzy). Na nic nie zdały się również wieczorne modlitwy. A kiedy zdarzyło się, że w ciągu dnia, z nadmiaru obowiązków, nie sięgnąłem po jakiś mocniejszy trunek, zaległości nadrabiałem nocą. I to z nawiązką.
Marka pochowaliśmy za grosze. Patrząc z perspektywy czasu, dziwię się, że ksiądz w ogóle przytaknął na taką sumę. Z tym, że biedota zmarłego tu i ówdzie pociągnęła za serce.
- Co to? – zapytał ktoś z przodu. Mokło nas tam niewielu, ale w większości się nie znaliśmy. – Z kasety?
Odwróciliśmy się. Przy wejściu, przy samej bramie, mimo deszczu i rozpływającego się na plecach wiatru, trębacz lokalnej jednostki straży pożarnej wygrywał requiem.
- Ciekawe, ile wziął… - pojawiło się pytanie, ale zainteresowanego nikt nie uraczył odpowiedzią. Wiedzieliśmy, że skrzypek nie wziął ani złotówki. Nie wiedzieliśmy za to, czy kiedykolwiek spotkał Marka.
- Nie wierzę w bzdury – zaczęła Magda, kiedy wylgnęliśmy za furtkę. – Nie wierzę, że zginął z przypadku.
Wzruszyłem ramionami. – Za wcześnie na spekulacje – odparłem. – Powinniśmy pozwolić sobie odpocząć.
- Odpocząć? – wzburzyła się. – Marek odpoczywa za nas wszystkich.
Milczała przez chwilę. Kiedy przechodziliśmy miedzą, udało mi się nawet wsłuchać w jej oddech. Do czasu, aż usłyszałem:
- Ktoś go zabił.
Ryzykowne? – zastanowiłem się. Nie minął tydzień, a już odważa się rozpowiadać wszem i wobec, że śmierć Marka nie była skutkiem nieszczęśliwego zdarzenia. Tak, ryzykowne. Jak cholera. Zawsze lubiła ryzyko, zawsze lubiła słowne orgie. Nie potrafiłem zapomnieć jej popisów na spotkaniach autorskich mojego wuja. Wstawała, wydawała parę jęków i zaczynała komentować. To jest dobre, a to nie, napisałabym następująco albo wyrzuciła gdzieś daleko, aj, daleko…
- Czyli mamy tezę – odpowiedziałem. – Twoim zdaniem ktoś zabił Marka. Skoro ktoś go zabił, być może w jego śmierć były zaangażowane osoby trzecie. Słyszałaś coś o świadkach?
Pokręciła głową.
- Najprawdopodobniej ich nie było – mówiłem dalej. – Był za to lekarz, który po obdukcji powiedział, że wszystko się zgadza.
- Jakie wszystko?
- Jak by to powiedzieć… że zniszczenia auta i obrażenia Marka są, powiedzmy, powiązane.
- Hm – burknęła – to niby wystarczający dowód. Niby. Tak.
Doszliśmy do drewnianego mostku. Nie wspominałbym o nim, gdyby nie sentyment – wraz z Markiem często bawiliśmy się tam jako dzieci. Później, już nieco starsi, spotykaliśmy się tam z dziewczynami, potem ze zwykłymi panienkami, aż w końcu wróciliśmy do punktu wyjścia i we własnej samotni popalaliśmy tanie fajki.
- Wiesz – powiedział kiedyś – zaczynam żałować, że to wszystko tak się ułożyło.
- Jak? – zapytałem. I nie było w tym nic z zakłamania. Naprawdę nie rozumiałem niczego, co bez przerwy krążyło mu po głowie. Zmarnowane życie, stracone szanse, raj nie do osiągnięcia – o czym on gada, pytałem niewiadomo kogo. Pytałem samego siebie. A on, choć nigdy się do tego nie przyznałem, powoli odbierał pierwsze kształty mojego zwątpienia.
- Obiecaliśmy tak wiele – wyjaśniał – tak, cholera, dużo. Chciałem pisać i móc z tego żyć, chciałem umrzeć młodo, ale z sukcesem. A co mi wyszło? – rozłożył ręce. – Podrdzewiały samochód i nicość.
- Nicość? – przez moment sądziłem, że się przesłyszałem. Jaką nicość miał na myśli? Tak na boku, kto odważa się używać takich słów? Nomen omen, mamy dwudziesty pierwszy wiek.
- No wiem, niektórzy nie dopuszczają do siebie myśli, że urodzą się i umrą w takim samym stanie. Że tę swoją drogę od szpitala do cmentarza przejdą w zupełnej ciszy.
Zaciągnąłem się. Milczałem. – Może niektórzy po prostu wybierają ciszę?
- Nikt nie wybiera ciszy – odrzekł surowo i przydepnął peta. – Nikt nie decyduje o własnych losach. Nie wierzę…
Wydaje mi się, że rozmawialiśmy jeszcze krótką chwilę, ale żadne ze słów nie zapadło mi w pamięć.
Nie wierzę – teraz to były słowa Magdy. Też w coś nie wierzyła. Więc oboje wątpili. Uszanujmy Marka, usprawiedliwiłem się w duchu i wbrew przekonaniu drążyłem temat:
- W co nie wierzysz?
Przystanęła. – W co nie wierzę?... tak? – oczywiście to "tak" miało posłużyć za ozdobnik. Gdyby mogła, warknęłaby z należytą gracją.
- Dokładnie: w co nie wierzysz? – powtórzyłem, a ona zastanowiła się chwilę. – Nie wierzę – mówiła – że za śmierć Marka odpowiada jakiś pieprzony wypadek.
O dziwo w gazetach o tragedii Lupusa nie wspomnieli żadnym słowem. Zapytalibyście pewnie, dlaczego Lupusa? Otóż w dzień naszego ostatniego spotkania, poprosił, bym chronił go przed wilkami z własnego stada. Z jego stada. – O czym ty mówisz? – pytałem.
- Wiem, że to nie jest dla ciebie takie płytkie – przerwał. – Wiem, że zauważasz drugie dno.
Chwilę potem wsiadł do samochodu. Widziałem go po raz ostatni. Później na podwórze patrzyłem już tylko przez szkło Smirnoffa.








Wdowa


- Dlaczego pan się tutaj na mnie zaczaił? – pytała Wdowa. – Nie wie pan, że unikam ludzi? Nie dlatego, że ich nienawidzę, że czuję do nich wstręt, choć powinnam, ale na skutek jakiejś wewnętrznej blokady.
- Przełammy ją – zaproponowałem. – Dla dobra żywych i martwych.
- Żywych? – wydało jej się, że niedosłyszała. Obróciła się ku mnie i przestrzegła: - Żywych od martwych rozdzielono bezpieczną granicą, której nie należy przekraczać. Bo o żywych pan powiedział, tak? – Kiwnąłem głową. – Hm. Ufam tylko paru osobom, a pana widzę po raz pierwszy. Widzi pan, prawda prezentuje się o wiele bardziej srogo niż nam się to wmawia. Prawda brzmi: nie szukaj dalej niż sięga światło latarki. Ano, trzeba mieć jeszcze latarkę.
Przez moment uważałem ją za wariatkę.
- Nie pyta pan? Nie zapyta, kto posłuży za latarkę?
Zrozumiałem, że się zgodziła. Dogadywaliśmy się bez słów. Każdy prędzej czy później słyszał o Wdowie i wbrew przerażeniu przytakiwał na odprawiane przez nią seanse.
- Latarką musi być dusza – tłumaczyła. – Dusza pańskiego przyjaciela.
Zatrzymałem się. – Skąd pani wie – wyjąkałem – że chodzi akurat o niego?
Na jej twarzy dostrzegłem uśmiech. – Wieczorami wiemy o sobie wszystko. Wieczorami ludzie nie zatajają cierpień tak skutecznie jak za dnia.

***

Wtedy zacząłem pić. A właściwie chlać. A może początki były dużo wcześniej. Nie wiem.
Zaczęło się od Cin Cin, które dostałem w spadku po Marku. Jak dowiedziałem się od jego dziewczyny, Wioletty, zamierzał je "obalić" wespół ze mną.
Po Cin Cin przyszedł czas na coś mocniejszego. Nie na wódkę, a na w ó d ę. Coś, co bije w łeb i nie zadaje zbędnych pytań. Za pierwszym łykiem czułem smak, umiałem go określić. Za drugim zatraciłem się do reszty. Za trzecim… był trzeci?
- Marek! – walenie do drzwi mogło trwać już od dawna, po prostu je przesypiałem. Gdy się zbudziłem, wpadłem w panikę – co robić, otwierać? Zdawałem sobie sprawę, że jestem zalany, a chętka na wizytę mogła przyjść każdemu. – Marek, jesteś!? To Wiolka, otwórz!
Doczołgałem się do drzwi i straciłem siły. Najgorszy był ten wstyd. Choć przecież wiedziałem, że Wioletta mnie nie widzi, zdawało mi się, że patrzy z politowaniem na ten rozciągnięty na podłodze syf. W końcu zrezygnowała. Jeszcze przez długą chwilę słyszałem jej kroki – najpierw delikatne stukanie w posadzkę, później mocniejsze na betonie, wreszcie szuranie.
Ból nigdy nie był mi obcy. Jako sześciolatek dostałem porządną serię zastrzyków przeciw wściekliźnie. Od tamtej pory omijam koty szerokim łukiem. Koty i psy. Psy i koty, i króliki. I zające. Wszystko, co drepcze, pełza, podskakuje i przenosi wszelkiej maści świństwa.
- Co ja, kurwa, zrobię? – zapytałem swoje odbicie w lustrze. – Przepita morda, niech to szlag, od razu się połapią.
A połapać mieli się licealiści z miejscowego kółka dziennikarskiego. Prowadzili taki mały "Allgemeine Zeitung".
Wsadziłem głowę pod kran i podniosłem wajchę. Lodowaty strumień oblał twarz, chłód jakby się w nią wpijał. I choć miałem ochotę wyrwać się stamtąd i wtulić w pierwszy lepszy koc, czekałem tak, poniżony, na jakikolwiek zaczątek poprawy.
Obejrzałem się w lustrze. Nie jest źle, stwierdziłem, a przynajmniej nie gorzej. Może nie wyglądam jak "wzór cnót wszelakich", ale bywało - co mówię dla pocieszenia - że znajdowałem się w sytuacjach bez wyjścia, a ta, no właśnie; z tej wyjść ewakuacyjnych wiodło co najmniej kilka.
Spóźniłem się. Większość była już do tego przyzwyczajona, ale nie ci młodzi konserwatyści z socjalistycznymi gębami. Gębami, którym chciałoby się tylko podarować naszywki "I’m fucking no-man".
Spodziewałem się czegoś zupełnie innego. Czegoś, co miałoby związek z pasją Lupusa, z jego namiętnością, twórczością. Tymczasem rzucono mi w twarz żwirem.
- Czy to prawda, że pan Marek chciał kandydować na radnego?
Zamyśliłem się chwilę.
- Nie rozmawialiśmy o polityce. To znaczy mi nic na ten temat nie mówił, ale może… nie, Marek bał się polityki. A może nie bał, tylko… polityka go nudziła, o tak. Wątpię. Szczerze wątpię.
Chłopak zmarszczył brwi. Gówniarz, rzekłem w duchu i skleciłem całkiem zgrabną wiązankę przekleństw. Oczywiście w próżni wyobraźni.
- Czyli – szukał słów – byliście panowie w nie najlepszych układach?
Byłem gotowy odpowiedzieć, kiedy jego kumpel wtrącił:
- Skoro tak, proszę nam powiedzieć, z kim powinniśmy przeprowadzić wywiad.
- Wywiad?! Popierdoliło was, naprawdę. Zmarł mój przyjaciel, rozumiecie, idioci? Człowiek, któremu ufałem od takiego, o, smyka. Człowiek, którego nie traktowałem jak brata, cholera, bo zawsze powtarzałem, że przyjaciół należy traktować lepiej. A już na pewno inaczej – na moment przerwałem. – Uważacie się za dziennikarzy?
- Za ludzi przyuczających się do zawodu – poprawił pierwszy.
- Długa droga przed wami – skwitowałem i ruszyłem ku drzwiom. Drugi chciał za mną biec, a nuż mnie zatrzyma, wierzył. Z pewnością jednak nie z własnej inicjatywy. To ten pierwszy posłał mu przemawiające spojrzenie. Ale kiedy się połapali, siedziałem już w swoim wozie na przeciwległym parkingu.
Następnego dnia o swoim występku przeczytałem w jakiejś broszurze. W jakiejś broszurze, to ważne. Pierwsza strona wyglądała jak wynik rozcieńczonego tuszu. I w dodatku te nagłówki: "Łzy pana starosty", "Konserwatyści w akcji", "Chamstwo przyjaciela". Nie zwróciłbym pewnie uwagi na to ostatnie, gdyby nie druczek: "Czekamy na więcej".
Prowokują, pomyślałem. Jedyne, co potrafią, chociaż i to nie wychodzi im najlepiej. Mniejsza z nimi, należy się zastanowić, co dalej z moją potrzebą sięgnięcia po skuteczny środek przeciwbólowy. Bełty powinny pomóc. I tak się zaczęło. A raczej skończyło.

***

- Ponury? – zapytałem. – Ponury Kosiarz?
Postać nie przybierała jakichkolwiek znajomych kształtów, nadal była zaledwie rozmazaną plamą.
- Raczej nie – skądś nadleciało, a ja wylądowałem na stoliku kawowym. Alkohol, jak podejrzewam, w połączeniu z LSD, które podarował mi niegdyś kuzyn przemytnik, zdziałał coś niesamowitego. Nie czułem bólu. Do momentu, w którym na swoim karku wychwyciłem czyjś oddech. Środek przestaje działać, uświadomiłem sobie. Okazja przeszła im koło nosa, mylili się, wybrali niewłaściwą porę.

***

Nie musiałem się budzić, wystarczyło po prostu otrzeźwieć.
Byłem nadzwyczaj spokojny:
Nie wiem, gdzie jestem, ale muszę zachować racjonalne myślenie. Rozłożę swoją sytuację na czynniki pierwsze – to jakiś warsztat, nie wiem, hala produkcyjna, magazyn. Choć nie, warsztat, to pewne, tam stoi jakiś samochód. Jest wilgotno. Bardzo wilgotno. Drobinki wilgoci wciągam nosem.
- Wstawaj! – zaryczał gość za moimi plecami. Podniósł mnie i usadził w metalowym krzesełku. – Kojarzysz, kim jestem? Poznajesz po głosie?
- Tak, tym frajerem z baru.
- Ano – znów ryknął. – Już wtedy chcieliśmy cię zamieść, ale zwiałeś nam, skurwielu. Na pewno kojarzysz!
- Odpuść sobie! – odszczeknąłem. – Przejdź do rzeczy, złamasie. Wszyscy wiedzą, że jesteście zwykłym gównem.
- Zwykłym gównem? – skrzywił się. – Być może. Ale nawet zwykłe gówno musi dbać o swój tyłek. Teraz rozumiesz?
- Co mam zrozumieć? – próbowałem wstać, lecz jego wielkie łapsko z powrotem posłało mnie na siedzisko. – To, że zabiliście Marka?
Śmiał się cicho. – Ciemno tu, co?... Ciemno?! – domagał się odpowiedzi.
- Jasne.
- To i lepiej – uciął i po coś sięgnął.
Straciłem przytomność. Po prostu urwał mi się film, jak wtedy, gdy po paru głębszych zasypiałem przed telewizorem. Znów uśmiechnął się zimno.

***

Nadal był sam. Wytaszczył mnie z bagażnika. – Wiesz – powiedział – powinieneś czuć się zaszczycony, dla ciebie poświęciliśmy wóz.

***

Noga bolała jak wcześniej. Ból nie wzrastał, aczkolwiek nie dawał o sobie zapomnieć. Ponadto znad brwi ciekła mi strużka krwi. Całkiem smacznej, muszę przyznać.
- Nie poświęciliście gabloty – wyszeptałem, stojąc w progu. W tych ciemnościach nie miał prawa mnie dojrzeć.
- Skąd się tu, kurwa, wziąłeś? I gdzie jesteś? Stań przede mną, niech to będzie rycerski pojedynek!
- Rycerski? Nie walczyłeś ze mną po rycersku, więc nie widzę powodu – i sieknąłem go w kark. Cios powtórzyłem kilkakrotnie.
- Gdzie on jest? – wyjęczał.
- Samochód?
- Jarek, mój brat… gdzie on jest, kurwa, powiedz!
Uśmiechnąłem się lekko. – U Pana Boga za świecą.
- Za św?... – nie zdążył dokończyć. Swoją drogą, straszna ze mnie gnida, przerywać komuś wpół słowa. I bez zbytniej potrzeby. Chyba schodzę na psy.

***

- Co z moim bratem? – pytał Jacek. – Zabiłeś go? Powiedz, że nie. Każdy ma prawo do błędu.
- To brzmi dramatycznie, uwierzysz? – kiwnął głową. – A teraz: do zobaczenia! – uniosłem pistolet. I pociągnąłbym za spust, gdyby nie twój telefon. – Już jadę – rzuciłem. – On? Jaki on? A, ten. Zaczeka, nie martw się. Już jadę, możesz się mnie spodziewać.
W drodze do ciebie zacznę się namyślać – co z Wdową? Tak na boku, z jaką Wdową?... Może nigdy jej nie było?
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Anonymous, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Jan Stanisław Kiczor
Administrator
Posty: 15130
Rejestracja: wt 27 sty, 2009
Lokalizacja: Warszawa
Kontakt:

Post autor: Jan Stanisław Kiczor »

Będę czytał, z przerwą na obiad. Ale będę.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Jan Stanisław Kiczor, łącznie zmieniany 1 raz.
Imperare sibi maximum imperium est

„Dobry wiersz zdarza się rzadziej / niż zdechły borsuk na drodze (…)” /Nils Hav/
Anonymous

Post autor: Anonymous »

To nie "Potop", J.S.K., żeby przerwy robić. <img> Ale też tak lubię.
Wiedziałem, że zajrzysz. Wiedziałem, że mogę na Ciebie liczyć. I liczę nadal.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Anonymous, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Jan Stanisław Kiczor
Administrator
Posty: 15130
Rejestracja: wt 27 sty, 2009
Lokalizacja: Warszawa
Kontakt:

Post autor: Jan Stanisław Kiczor »

Wszystko dobrze, gdyby nie fakt, że w końcówce się już całkiem pogubiłem. Kto, kogo, za co, dlaczego?
Muszę zacząć od początku.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Jan Stanisław Kiczor, łącznie zmieniany 1 raz.
Imperare sibi maximum imperium est

„Dobry wiersz zdarza się rzadziej / niż zdechły borsuk na drodze (…)” /Nils Hav/
Anonymous

Post autor: Anonymous »

Cholercia, nie wypada wyjaśniać. Ale jak na razie jesteś pierwszą osobą, która się pogubiła. Wiesz, co to oznacza? Że czytałeś uważnie. :)
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Anonymous, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Jan Stanisław Kiczor
Administrator
Posty: 15130
Rejestracja: wt 27 sty, 2009
Lokalizacja: Warszawa
Kontakt:

Post autor: Jan Stanisław Kiczor »

Nic nie wyjaśniaj.
Zawsze staram się czytać uważnie. Jakiż sens robić to inaczej?
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Jan Stanisław Kiczor, łącznie zmieniany 1 raz.
Imperare sibi maximum imperium est

„Dobry wiersz zdarza się rzadziej / niż zdechły borsuk na drodze (…)” /Nils Hav/
Anonymous

Post autor: Anonymous »

Jak powiedział Stasiuk - nie wystarczy umieć pisać. Trzeba też umieć czytać. I nie ma tu nic z podtekstem analfabetyzmu.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Anonymous, łącznie zmieniany 1 raz.
Maria
Posty: 7795
Rejestracja: ndz 05 wrz, 2010

Post autor: Maria »

Ja też się pogubiłam. Zbyt wiele tu zamordyzmu, mizerna rola wdowy , wiemy tylko, że jest i czy to jest Magda? Poza tym - Lupus, nieżyjący Marek, Peel.. Ja się pogubiłam. Może to jednak moje zmęczenie.? Po raz trzeci nie będę dziś siebie zmuszać. <img>
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Maria, łącznie zmieniany 1 raz.
Nie myśl głośno, obudzisz uśpione.
Anonymous

Post autor: Anonymous »

Tylko poczekać na opinię trzeciego wieszcza, Michaela.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Anonymous, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Jan Stanisław Kiczor
Administrator
Posty: 15130
Rejestracja: wt 27 sty, 2009
Lokalizacja: Warszawa
Kontakt:

Post autor: Jan Stanisław Kiczor »

Jak już Michaela "wieszczem" zowiesz, to dużą literą proszę: "Wieszcza".
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Jan Stanisław Kiczor, łącznie zmieniany 1 raz.
Imperare sibi maximum imperium est

„Dobry wiersz zdarza się rzadziej / niż zdechły borsuk na drodze (…)” /Nils Hav/
Anonymous

Post autor: Anonymous »

Jak sobie życzysz, J.S.K.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Anonymous, łącznie zmieniany 1 raz.