Mariusz

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Enbers
Posty: 83
Rejestracja: pn 12 kwie, 2010

Post autor: Enbers »

1.

Była północ. Jedynym źródłem światła w pokoju Mariusza był monitor komputera. Mariusz przeszukiwał kolejne strony internetowe, lecz ciągle nie mógł znaleźć, czego szukał. Na każdy hałas reagował błyskawicznie: natychmiast wyłączał monitor i przesuwał się w stronę biurka, gdzie leżała gruba książka zatytułowana: „Rysunek plastyczny, Kurs dla kandydatów na studia architektoniczne” Miał nawet ułożoną w głowie formułkę, na wypadek, gdyby matka zauważyła, że siedzi przy komputerze: „Leżałem już w łóżku mamo, ale przypomniałem sobie, że nie odrobiłem jeszcze biologii i właśnie szukałem informacji o osłonicach.” Jezu, jakie to dziecinne!
„Dziecinne, ale działa…” – powiedział głosik w głowie Mariusza, ten, co to zawsze odzywa się, gdy chcemy być przekonani o własnej racji, chcemy okłamać samych siebie, a on zawsze sprowadza nas na ziemię. Raz dobrze człowiek na tym wychodzi, a raz nie. Mariusz szczerze nienawidził tego głosu, bo za każdym razem go słuchał i za każdym razem wychodził na tym jak Zabłocki na mydle.
„Nie lepiej wykrzyczeć jej w twarz, że sram na tą całą architekturę?!” – pomyślał Mariusz, pełen rozgoryczenia.
„Nie.” – odpowiedziała Słabość – „Mama wie lepiej, co dla ciebie dobre. A swoją… hehe… pasją, jak ty to nazywasz, lepiej zajmuj się w ukryciu.”
„Tak. Nie mam dość odwagi, żeby się postawić, ale nie zatracę samego siebie.” – to mówiąc, włączył drukarkę
„Chemia to moja pasja. Zamilcz już!” – krzyknął do Słabości, która szykowała już kolejną ripostę w mózgu Mariusza. Jedna kartka po drugiej wypadała z drukarki, każda ze wzorami i związkami skomplikowanych substancji chemicznych. Mariusz wziął wszystkie kartki i wpiął je do segregatora. Segregator schował pod biurko, potem wyłączył komputer i poszedł do łóżka.

Myśl: Gniew nie zwalcza słabości. On nią jest.



2.

Konflikt Mariusza Weissa z rodzicami zaczął się jakieś trzy lata temu – gdy Mariusz miał 16 lat. Wcześniej prawie nigdy nie zdarzyło się, żeby sprzeciwił się matce czy ojcu. Często miał inne zdanie, ale nie wypowiadał go głośno. Bał się protestować. Po prostu był człowiekiem słabym. Normalnie okres młodzieńczego buntu przypada na lata 13-16, w wieku lat 17 zazwyczaj ustępuje. Jest to spowodowane względną dojrzałością i ustalonym już wstępnie światopoglądem. W przypadku Mariusza było inaczej. Bunt rozpoczął się w roku 2003 (miał wówczas 16 lat), a swoje apogeum osiągnął dwa lata później. A zaczęło się od religii. Despotyczny ojciec nawet nie chciał słyszeć, że jego jednorodny syn może ROZWAŻAĆ odejście od kościoła katolickiego. Początkowo Mariusz próbował spokojnie rozmawiać z ojcem, wyjaśniać mu absurdy dogmatów, powiedzieć na czym polega efekt placebo i jak się ma do modlitwy, wreszcie zapewniał go, że Bóg – jeśli istnieje – nie kocha tylko katolików, ale także i innowierców, ba – że nawet ateista, jeśli dobrze żyje, może być zbawiony – ale wszystko to groch o ścianę. Ojciec nie rozumiał, albo nie chciał rozumieć, co mówił do niego syn.
- Tato, jeśli mnie kochasz, zaakceptuj mnie takiego, jakim jestem! – prosił Mariusz.
Brak odzewu. Ojciec co niedzielę zmuszał go do uczestnictwa we Mszy Św, (oczywiście nie robiła na nim wrażenia słuszna uwaga Mariusza, że msza z przymusu jest nic nie warta.). Weiss nie mógł znaleźć wsparcia w matce. Panią Joannę i pana Władysława obowiązywała niepisana umowa: ona zajmuje się edukacją, on – „moralizatorstwem”. Matka Mariusza albo go ignorowała, („Mariusz, daj mi spokój, głowa mnie boli”), albo mówiła że się z nim zgadza, lecz „wiesz jaki jest ojciec, odbębnij tę mszę raz w tygodniu i będziesz miał spokój!” Po roku Mariusz już nawet nie próbował walczyć. Co niedzielę szedł z ojcem posłusznie do kościoła i udawał, że się modli. Ojciec był szczęśliwy, że nareszcie „chłopak zmądrzał i nie opowiada bzdur”, matka była szczęśliwa, że Mariusz chodzi z powrotem jak w zegarku, a sam zainteresowany zaczął… pisać wiersze. Tak. Pisał wiersze. Całą swoją złość i gorycz wylewał na papier. A jego przekleństwem była wrażliwość. Każdy inny normalny chłopak w jego wieku zwyczajnie nie przejąłby się religijnymi nakazami ojca. Ostatecznie stanie godzinę w kościele to nie niewiadomo jaki wysiłek. Ale jemu chodziło o to, dlaczego on tam musi stać. Brak akceptacji, zwyczajna głupota ojca, ignorancja matki, lekceważenie uczuć ich syna – oto co bolało Mariusza. Bardzo bolało.
Dawniejsza niechęć przechodzi w odrazę.
Drugi krok cięższy jest od pierwszego.
Stawiam je leniwie raz za razem
I idę tam – znów nie dopiąłem swego.

Oto fragment wiesza zatytułowanego „Spowiedź za grzechy cudze”, który Mariusz Weiss napisał 11.III. 2004r.
Gdy Mariusz poszedł do liceum, jego wielką pasją stała się chemia. Miał znakomitego profesora i był najlepszy w klasie. Jednak jego upodobanie do chemii nie podobało się matce. Ona chciała, żeby Mariusz był architektem.. Fakt faktem, pięknie rysował. W gimnazjum nawet lubił rysować. Ale w LO rysunek był już dla niego męką – bo był do niego zmuszany. Taki to już my, ludzie, mamy charakter. Zmuś dziecko do zabawy ulubionymi klockami, a je znienawidzi. Nie ma nic gorszego niż zabicie pasji poprzez zmuszanie do niej. A z kolei zakazany owoc smakuje najlepiej. Dlatego też, gdy matka Mariusza kategorycznie zabroniła mu uczestniczyć w zajęciach kółka chemicznego, bo „bzdurami zajmować się nie będzie i czas spożytkuje na ważniejsze rzeczy”, Mariusz zaczął się uczyć na własną rękę. Wypożyczał książki z biblioteki, wypisywał najważniejsze informacje. Potem nawet kupił sobie segregator, gdzie wpinał kartki ze wzorami wydrukowanymi z Internetu. Wpadł na ten pomysł na początku trzeciej klasy i już po miesiącu segregator był do połowy zapełniony.
Jego życie (które często nazywał wegetacją) składało się ze szkoły, architektury, chemii i wierszy. Pisał coraz więcej i częściej. Pisał o słabości, o zagubieniu, cierpieniu. Stopniowo jego wiersze były coraz bardziej brutalne i agresywne. Mariusza bardzo pociągało zło w czystej postaci, portrety psychologiczne morderców, krew. Pisanie o tym sprawiało, że Weiss czuł się kimś wyjątkowym. Dlatego też zazwyczaj podmiotem lirycznym – mordercą lub np. maniakiem seksualnym, był on sam. Codzienna nieśmiałość odchodziła w niebyt, Mariusz stawał się bogiem, demonem, tworzył swój własny okrutny świat, którego brutalnością się szczycił. Czasem czytywał swoje wiersze koleżankom z klasy i niemal czerwienił się z zachwytu, kiedy słyszał: „Mariusz, ja się ciebie boję. Ty na pewno zdrowy jesteś?” Tak, on był zdrowy. I nie był wcale zły. Zawsze chętnie pomagał ludziom, dokarmiał chore zwierzęta. Ale uwielbiał czuć się kimś, kogo wszyscy się boją, jako że sam bał się rodziców, lubił być uważany za kogoś wyjątkowego, jako że monotonia nauki już go zabijała. Lubił to wszystko i miał to – dzięki swoim wierszom. Miał to – do czasu.

Myśl: Pod wpływem bodźca żal przeradza się w chęć zemsty, słabość w odwagę, a co da połączenie chęci zemsty i odwagi, chyba nie trzeba tłumaczyć.



3.

- Jak oceniłabyś Mariusza Weissa?
- Jego się na da ocenić. Nikt go tak naprawdę nie znał.
- Spodziewałabyś się , że kiedykolwiek dopuści się czegoś takiego?
- Nigdy. Byłam pewna że jego wierszyki to tylko zabawa. Zresztą, czy to ma związek z wierszami? Nie wiem sama… Ale w życiu bym nie przypuszczała, że dopuści się takich okropności.
- Byłaś dla niego bliską osobą?
- Lubiliśmy się, nic poza tym. Nigdy mi się nie podobał tak jak… wie pani… jak chłopak może podobać się dziewczynie. Zaprosił mnie na studniówkę, zgodziłam się pójść z nim. Potem coś mu się stało, stał się chamski, więc oświadczyłam, że z nim nie idę. Zanim się tak zmienił, często ze mną przebywał, rozmawiał o swoich przeżyciach, zawsze był nieco dziwny, inni niż wszyscy. Albo tylko chciał taki być, nie wiem. Byłam pewna że więcej w tym wszystkim przesady, jakiegoś szpanu, chęci zwrócenia na siebie uwagi. Najwyraźniej się myliłam.
- Wspominał coś o konflikcie z matką?
- Kiedyś coś o tym wspomniał, ale zaraz podkreślił, że kocha rodziców. Zresztą zawsze wyrażał się o nich pozytywnie.
- Zachowywał się ostatnio jakoś dziwnie?
- On się zawsze dziwnie zachowywał. Już mówiłam, że był inny, on mówił że jest „oryginalny”. Ale faktycznie, od jakiegoś pół roku był strasznie ponury, małomówny, nabrał więcej pewności siebie, poczucia… wyższości?
- Rozmawiał o tym z tobą?
- Wtedy mnie unikał. Raz tylko, kiedy był pijany, powiedział że zrobi coś wielkiego, czym wszystkich przerazi. Oczywiście odebrałam to jak zawsze – delikatnie mówiąc sceptycznie. Na drugi dzień nic nie pamiętał. Kiedy indziej obraził mnie. To wtedy oświadczyłam, że nie pójdę z nim na studniówkę.
- Jak zachowywał się względem innych osób w klasie?
- Zawsze był trochę ordynarny, ale i sympatyczny. Nigdy nie odmawiał spisania pracy domowej, zawsze chętnie tłumaczył lekcje, jak ktoś czegoś nie rozumiał. Wiele razy pomagał mi przygotować się do sprawdzianu z chemii. Sytuacja zmieniła się właśnie około pół roku temu – stał się ewidentnie chamski i wulgarny.
- Wcześniej nie przeklinał?
- Przeklinał, naturalnie. Ale ostatnio bez przerwy. I biła od niego jakaś… nie wiem… pogarda, poczucie misji, ciężko mi to nazwać w ogóle.
- Ostatnie pytanie: czy Mariusz Weiss cię kochał?
- Boże, nie wiem! Skąd mam wiedzieć! Na pewno traktował mnie inaczej niż inne dziewczyny, ale czy to była miłość? Nie, raczej nie. Na pewno nie,
- Kiedy go aresztowali, krzyczał twoje imię.
- Boże…
- A więc kochał…
- Czemu pani mówi o nim w czasie przeszłym? On przecież żyje! Żyje! Prawda?
- Wegetuje. Bo to nie można nazwać już życiem. Umarł 11 marca 2006 roku.


Myśl: Pozwól mi poczuć twoje włosy, daj się objąć, współczuj mi, płacz ze mną, nie potępiaj, bo umrę.


4.

Deszcz, wiatr, wiatr, deszcz. I monotonia. Listopad 2005 był bardzo dżdżystym i mokrym miesiącem. Segregator Mariusza stawał się coraz grubszy, kolejne strony podręcznika do architektury – przeczytane. Życie płynęło sobie wolniutko, a krople deszczu dzwoniły o szybę. Mariusz lubił zapach powietrza po deszczu, dlatego często po lekcjach chodził na długie spacery. Nie można powiedzieć, że był szczęśliwy, ale na pewno zadowolony. Szybko opanowywał coraz trudniejsze partie chemii, ukradkiem chodził na dodatkowe zajęcia („to kółko z języka angielskiego, mamo”). Jedyny minus tej sytuacji, to to, że pisał mniej wierszy. Nie przejmował się tym jednak, bo wiedział, że „artysta głodny jest o wiele bardziej płodny” - jak śpiewa Kazik Staszewski. A on wolał być „syty i nie mieć nic do powiedzenia”.
Kiedyś na jeden ze swoich spacerów zaprosił koleżankę z klasy – Aśkę Nawrot.
- Czyli mówisz, że na maturze zdajesz na rozszerzeniu historię i biologię? – zapytała Aśka.
- - Taak… To znaczy nie wiem. Tak wpisałem w deklarację, ale waham się, czy jej nie zmienić w lutym.
- A co chcesz zmienić?
- Chcę zdawać chemię.
- Co na to rodzice? – zapytała Aśka.
- Postawię ich przed faktem dokonanym – zaśmiał się Mariusz.
- Wiesz, to chyba trochę nie w porządku wobec nich.
Tu Mariusz wybuchnął śmiechem.
- Mówi się trudno.
- Dziwny jesteś.
- Wiem, Dziękuję.
- Rodzice na pewno chcą dla ciebie jak najlepiej, a ty chcesz im…
- Nie mów tak, ok.? – przerwał Mariusz, zatrzymując się i patrząc Aśce w twarz. – Nigdy nie mów, że rodzice chcą czegoś dla mojego dobra. Nic nie jest kurwa bardziej fałszywe.
Aśka zmieszała się nieco.
- Może i masz rację. Ja nie mam kłopotów z rodzicami.
- Ja też nie mam. – łagodniej powiedział Mariusz, patrząc jej w oczy. – Kocham ich , a oni mnie. Czasem się tylko nie zgadzamy. Po prostu nie chcę im sprawiać przykrości, mama naprawdę chce, żebym był architektem. A ja chcę własnego życia.
Aśka milczała. Doszli do ławki i usiedli na niej.
- Wiesz co… - nieśmiało zaczął Mariusz – chciałbym ci cos powiedzieć… w zasadzie zaproponować. Oczywiście jeśli odmówisz, nie obrażę się, nie ma mowy – tu zaśmiał się nerwowo – bo wiem, że pewnie ty już masz… to znaczy wiesz co i jak, więc…
- Mariusz!
- Hm?
- Mów o co chodzi.
Westchnienie na odwagę.
- Dobra. – tu wziął głęboki oddech i kolejne wyrazy wymawiał wyraźnie, robiąc niewielką pauzę po każdym – czy miałabyś ochotę iść ze mną na studniówkę?
- Tak.
Konsternacja. Mariusz nie wiedział, co robić, więc tylko się uśmiechnął.
- Czy… mogę odprowadzić cię do domu?
- Możesz – odpowiedziała Aśka, śmiejąc się z miny Mariusza, która wyrażała jednocześnie szczęście, zdumienie i zawstydzenie.


Mariusz wracał do domu w świetnym humorze. Mało miał na jutro zadane, Aśka szła z nim na studniówkę, był głodny, a na obiad miały być gołąbki, Aśka szła z nim na studniówkę, dostał piątkę z polskiego (a dostać piątkę u pani U. to marzenie niejednego kujona!) i Aśka szła z nim na studniówkę.
Wszedł do domu. Zastał matkę w swoim pokoju.
- Sprzątnę trochę tego burdelu – wyjaśniła pani Joanna. – Idź jedz, obiad już na stole.
Mariusz konsumował gołąbka w sosie pomidorowym i ziemniakami, cały czas myśląc o swojej Aśce i studniówce. „O <<swojej>> Aśce?!” – odezwał się w Mariuszu głos Rozsądku, który jednocześnie robił na pół etatu za Słabość. „Człowieku, ona tylko zgodziła się iść z tobą na imprezę, a ty już o niej myślisz <<moja>> Aśka?!”
I Mariusz po raz niewiadomo który przyznał rację głosowi. Nagle z pokoju zawołała go matka. Zdenerwowany, że przerywa mu obiad, przeklinający jeszcze swój Rozsądek aka Słabość, udał się do swojego pokoju.
Gdy tylko przekroczył próg, zdębiał. Wnętrzności przekoziołkowały w jego brzuchu, nogi lekko się ugięły, na chwilę pociemniało mu w oczach. Matka trzymała w ręku segregator. Mariusz w trybie natychmiastowym wymyślał wytłumaczenia i wyjaśnienia, ale każde następne było głupsze od poprzedniego.
- Co. To. Jest?! – spytała matka, robiąc pauzę po każdym słowie.
- Segregator. – powiedział Mariusz cicho.
- Co ja ci mówiłam? CO JA CI MÓWIŁAM? Rzucisz tę chemię w końcu?! ZACZNIESZ MATKI SŁUCHAĆ?!
- Mamo… proszę… - Mariusz postanowił zdać się na ludzkie uczucia swojej matki i być z nią całkowicie szczery. – to moja pasja, ja się chemią pasjonuję!
- CHEMIA CI CHLEBA NIE DA! TO JA SIĘ DZIWIĘ, CZEMU OSTATNIO TAK SIĘ OPUŚCIŁEŚ W RYSUNKU, A TY…
- Nie opuściłem się. Profesor Miodowicz mówi…
- NIE PRZERYWAJ MI! Wiesz co zrobię z tym gównem? Wiesz co zrobię? Spalę – powiedziała z mściwym uśmiechem.
- Mamo! – Mariusz miał łzy w oczach – Błagam! Ja to zbieram od miesięcy! To jest nauka! Mamo, nie kradnij mi życia, ja chcę być szczęśliwy, chcę sam budować swoje szczęście, pozwól mi na to! Nie kradnij mi życia!!
- Na szczęście jeszcze masz czas, gówniarzu – odpowiedziała matka, zniżając głos.
- NIE!!! – wrzasnął Mariusz, ale było już za późno. Kolejne kartki były wyrywane z segregatora i rwane na mniejsze kawałki. Mariusz patrzył na tę dziwną scenę, nie mogąc wydobyć słowa. Jego matka, wysoka, chuda, ciemnowłosa kobieta, dostała furii, rwała coraz to nowe kartki, aż do ostatniej strony.
Zdyszana kobieta. Naprzeciwko niej przerażony nastoletni chłopak. I to napięcie w powietrzu. Ta atmosfera nienawiści.
- Znalazłam jeszcze coś. – powiedziała matka, z przesłodzonym uśmiechem.
„Żeby to nie było to, żeby to nie było to…” – powtarzał w duchu Mariusz, przymykając oczy.
Stało się. Joanna Weiss trzymała w ręku 80 kartkowy zeszyt. Na okładce odręcznym pismem napisane było: WIERSZE.
- Wszystko ci wyjaśnię – powiedział Mariusz – pani od polskiego kazała nam… kto chce… żeby cos napisał, ona miała to potem ocenić.
- Ty cholerny kłamco – wycedziła matka – a wiersze o mnie też ci pani kazała napisać? Zgadnij co zrobię z twoim zeszytem.
- Zostaw go. Zostaw. To nie twoje. – głos Mariusza był stanowczy. To nie była prośba. To było polecenie.
- Nie. – z kolei głos matki był coraz cichszy, coraz bardziej jadowity, coraz słodszy.
- Dawaj. – Mariusz przesunął się o krok w stronę matki – Już.
- Och, ty szczylu. – powiedziała spokojnie matka i już otwarła zeszyt, by rwać z niego kartki, już podnosiła w górę prawą rękę, już chwytała za pierwszą stronę…
- ZOSTAW TO! – ryknął Mariusz - ZOSTAW TO!! TY KURWO!! TO MOJE ŻYCIE, ROZUMIESZ?! TO JEST MOJE ŻYCIE!! – i rzucił się na matkę.
Nie doleciał. Potknął się o książkę i przewrócił. Matka w tym czasie dokładnie wystrzępiła zeszyt i słabym głosem powiedziała do syna:
- Nigdy ci nie zapomnę, że mnie tak nazwałeś.
Mariusz dźwignął się nieco, podniósł głowę. Czoło miał rozcięte, twarz była cała we łzach. Równie cicho odpowiedział matce:
- A ja ci nie zapomnę, że ukradłaś mi życie. Wyjdź.

Myśl: I nadaremno me myśli odganiam
Bo w nich jest potęga, i moc, i chwała.
Tak! Świat się dokonał, to wie każdy z nas,
Że oto nadszedł w końcu ten czas.


Mariusz Weiss „Zbrodnia”



5.

Byłą północ. Jedynym źródłem światła w pokoju Mariusza był monitor komputera. Mariusz przeszukiwał kolejne strony internetowe, lecz wciąż nie mógł znaleźć, czego szukał. Siedział wyprostowany, posępny. Nie przejmował się żadnym hałasem, nic go nie obchodziło. Liczył się tylko Cel. A on zbierał potrzebne materiały. Szukał już trzeci dzień. W końcu zauważył ogłoszenie internetowe – ktoś sprzedawał odczynnik X. Cena była wysoka, równa połowie wszystkich oszczędności Mariusza. Nie dbał o to. Złożył zamówienie.
Po trzech dniach paczka przyszła do domu. Odebrał ją, kiedy nie było rodziców. Zmieszał odczynnik X z odczynnikiem Y, który ukradł z pracowni chemicznej. Otrzymał Lekarstwo. I był gotowy je użyć. Przeciwko matce.
Lekarstwo działało na ośrodkowy układ nerwowy, porażając go. Ofiara zatrucia po upływie około godziny od zażycia nieodwracalnie traci 30% komórek nerwowych w mózgu. Na skutek zaburzeń mowy, ruchu i wzroku zostaje odesłana do szpitala. Lekarstwo działa nadal, niszcząc kolejne komórki. Ofiara traci tak znaczące ilości substancji szarej, że zostaje odesłana do szpitala psychiatrycznego. Nigdy nie wróci do normalnego życia. Sprawca zatrucia nie zostanie wykryty, ponieważ okres połowicznego rozpadu Lekarstwa wynosi około dwie godziny i po trzech dniach od zażycia substancja jest praktycznie niewykrywalna.
Taki był plan Mariusza. Okrutny, nikczemny. On o tym wiedział. Ale nadszedł ten czas. Czas zemsty. I nic się nie liczy poza Celem.
Mariusz był całkowicie zaślepiony dokonaniem zbrodni. Nie miał pojęcia, co będzie potem, najzwyczajniej w świecie o tym nie myślał, nie był w stanie o tym myśleć. Zmienił się. Czuł, jakby całe dobro, miłość, serdeczność, która miał w sobie, nagle uciekły, zostawiwszy tylko pustkę, która została wypełniona chamstwem, kłamstwem, fałszywością i złem. Jedną cechę Mariusz posiadł nową – siłę. Jego wewnętrzny głos – Rozsądku lub Słabości, umarł, jego sumienie, które go ograniczało – umarło, pozostał tylko potężny, niezwyciężony, żądny zemsty Mariusz Weiss.

Myśl: „…i oto mi winszują.
Zazdroszczą mej siły i władzy,
A ja siedzę na tronie, wydaję rozkazy.”


Mariusz Weiss „Zbrodnia”


6.

- Cześć, Mariusz! – zawołała Aśka, podchodząc
- Cześć. – odpowiedział Mariusz mdło.
- Zauważyłam, że ostatnio mnie unikasz. O co chodzi?
- O nic.
- Słuchaj, powiedz szczerze – nie chcesz iść ze mną na studniówkę, tak? Masz kogoś innego?
Mariusz nawet na nią nie patrzył.
- Nie wiem – odrzekł.
- Mariusz, jest grudzień, musze wiedzieć, na czym stoję. O nic cię nie proszę, tylko mi powiedz. Rozumiem, że to może być dla ciebie trudne, bo pewnie nie chcesz mnie urazić, ale takie pójście na silę jest moim zdaniem bez sensu – tu uśmiechnęła się łagodnie – znasz mnie. Przecież się nie obrażę. Tylko powiedz…
- A zamknijże się już! – warknął Mariusz, który miał już serdecznie dosyć tej paplaniny
- Słucham?
- Dwa razy trzeba ci powtarzać? – burknął Mariusz, pierwszy raz od początku rozmowy spoglądając na Aśkę.
- Co się z tobą dzieje? – spytała szorstko, aczkolwiek z niepokojem w głosie.
Mariusz zaśmiał się.
- Dziewczyno, nic mi się nie dzieje, tylko chwilami mam cię dość po prostu.
Aśka stała osłupiała. Nie spodziewała się usłyszeć takich słów od Mariusza.
- W takim razie – powiedziała – już możesz zacząć szukać innej dziewczyny.
- Spierdalaj.
Obróciła się na pięcie i odeszła.

Myśl: Kiedy człowiek jest nieszczęśliwy, rani innych.

7.

Dnia 11.III.2006r. Mariusz był gotowy. Ojciec wyjechał w delegację, został w domu tylko z matką. Wiedział, że musi zrobić, co zaplanował i miał na to cholerną ochotę. O godzinie 17.00 matka poprosiła go, aby zrobił jej kawę. Mariusz poszedł posłusznie do kuchni, wstawił wodę, wsypał do szklanki kawę, cukier i Lekarstwo – biały, krystaliczny proszek. Gdy woda się zagotowała, zaniósł matce kawę z morderczą wkładką i jak gdyby nigdy nic usiadł na tapczanie naprzeciwko niej.
- Co jest? – spytała matka – nie idziesz się uczyć?
- Zaraz pójdę – odpowiedział Mariusz – patrzę jaka jesteś piękna.
- Oooooo…. Dawno takiego komplementu nie usłyszałam, synku.
- Proszę bardzo.
Matka piła łyk za łykiem. Wedle przypuszczeń po wypiciu kawy miała zasnąć, a po wybudzeniu poczuć ból głowy i lekki niedowład rąk i nóg. Reszta miała przyjść później.
Łyk. Kolejny łyk. Pół szklanki wypite. Łyk. Łyk. Całość wypita.
- Mariusz, wynieś szklankę do kuchni.
Wyniósł. Wrócił. Usiadł na tapczanie.
- Dobra… bierz się za naukę. – rozkazała matka.
Mariusz szczerze nienawidził, gdy matka mówiła „bierz się za naukę”, ale teraz nie zrobiło to na nim wrażenia. Czekał na efekty działania Lekarstwa.
- Mariusz, otwórz okno, bo jakoś duszno mi się robi.
Weiss zdziwił się nieco. „Przecież miała usnąć.” – pomyślał – „no nic, czekamy.” Otworzył okno. Kiedy spojrzał na matkę, przeszył go dreszcz.
Oczy miała wytrzeszczone, trzymała się za gardło, nie mogła wydać głosu, ale widać było, że strasznie cierpi. Dostała drgawek i upadła na podłogę.
„Cieszysz się, Mariuszku?” – reaktywowała się Słabość.
„Tak” – powiedział Mariusz patrząc na matkę, niemo wpatrzoną w syna z twarzą wykrzywioną w grymasie bólu.
„Ojojoj, Mariuszek się już pali od wewnątrz, czuję to… Ty skurwysynu, mordujesz własną matkę!!”
Mariusz nie odpowiedział głosowi. Wciąż wpatrywał się w kobietę, wijącą się na podłodze.
„Co poszło nie tak? Czemu nie zasnęła?” – w tym momencie z ust matki zaczęła wydobywać się piana.
„Chryste, co ja zrobiłem?!”
- Maaa-aa-r-hhh-ii-usz! – wycharczała matka, w końcu zdobywszy się na głos – Maa—rr-hh-i-uuusz!
Mariusz nie mógł do niej podejść. Głowę miał odwróconą, sumienie szarpało go i kąsało. Idiota myślał, że je zabił. Chciał zemdleć, umrzeć, chciał żeby to się skończyło, bo już dłużej tego nie wytrzyma.
- Chociaż próbuj ją ratować, morderco! – krzyknął Rozum.
Racja! Może nie jest za późno! Mariusz, szlochając, przyklęknął koło matki.
- Mamo… mamo… ja… Chryste!… To ja…
- Synu – charczała matka (z ust nadal wydzielała jej się piana) – przepraszam cię za wszystko. Teraz rozumiem. Za późno.
- Nie jest za późno, słyszysz? Słyszysz? MAMO!!! – wybuchnął płaczem jak nigdy dotąd.
W momencie przypomniał sobie wszystkie piękne chwile spędzone z matką. Jak przytuliła go, kiedy bał się rysunku sowy w książce, jak cieszyła się wraz z nim z każdej zdobytej piątki w szkole, jak zrobił dla niej laurkę z okazji Dnia Matki, a ona w nagrodę zabrała go do kina, jak pojechali razem nad jezioro. Mariusz wył. Nie był w stanie wykrztusić słowa.
- Wybaczam ci… - usłyszał, kiedy z trudem łapał powietrze
Joanna Weiss umarła.
Mariusz przestał krzyczeć. Patrzył na ciało swojej matki z otwartymi ustami. Dotknął jej policzka – taki ciepły, taki gładki. Ale martwy. Mariusz wiedział co zrobił, wiedział, że zamordował własną matkę. Zakręciło mu się w głowie, dostał nudności. Chwiejnym krokiem doszedł do barku, wyjął schowaną tam wódkę i zaczął pić. Potem poszedł do swojego pokoju, położył się na łóżku i zażył Lekarstwo. Po chwili nie myślał już o niczym. Wolno odpływał w niebyt, zapadał coraz niżej i niżej w niezmierzoną ciemność.

Myśl: „Nie wyrwiesz, nie wyrwiesz się!
Miotaj się, miotaj dalej!
Zęby zatopię, zabiję cię!
Ty szczurze, ty pchło, ty gadzie!”
- „Sumienie”
8.

Mariusz obudził się w szpitalnym łóżku. Na początku nie zdawał sobie sprawy, gdzie jest i jak się tu dostał. Potem wszystko sobie przypomniał. Jęknął, ale był zbyt słaby, żeby zapłakać.
„Dlaczego nie umarłem?” – pomyślał.
Po chwili stracił przytomność. Raz za razem budził się, by znów zapaść w sen. W chwilach świadomości chciał umrzeć. Sumienie nie dawało mu spokoju. Wciąż miał przed oczami konającą matkę i nie potrafił jej od siebie odegnać. Głos Słabości nie oszczędzał go. Z dawnego poczucia wyższości i potęgi, nie pozostało nic. Czuł się słaby, potępiony, skazany na wieczne męczarnie. Było mu niedobrze. Śmierć była jego zbawicielem, mesjaszem, prywatnym Jezusem, który nie chciał do niego przyjść, choć ten wołał go z całych sił.
Nagle Mariusz usłyszał przerażony męski głos za drzwiami:
- Panowie, nie wolno! On potrzebuje spokoju, odpoczy…
TRACH!
Czterech policjantów wpadło na salę.
- Proszę wyjść natychmiast!! Pacjent nie może…
Nie słuchali. Chwycili Mariusza, posadzili na łóżku i zakuli w kajdanki.
- Dokąd go zabieracie? – spytał przerażony lekarz.
- Dostaliśmy informację, że zażył śmiertelną truciznę. Idziemy na komendę, musi zdążyć złożyć zeznania.
- Nic mu nie będzie! Trucizna weszła w interakcję z alkoholem i…
Nie słuchali go. Starszy policjant szarpnął Mariusza.
- Masz prawo zachować milczenie.
Po czym dodał cicho:
- Idziemy matkobójco.
Mariusz był na wpół przytomny. Poddawał się policjantom, z trudem trzymał się na nogach. W pewnym momencie się przewrócił. Nie zdołali go przytrzymać. Szpitalem wstrząsnął krzyk:
- AŚKA!! AŚKA!! AŚKAAAAA!!
Policjanci stali przez chwilę osłupieni. Potem wzięli Mariusza pod ramiona i wyprowadzili z sali.



Myśl: Pozwól mi poczuć twoje włosy, daj się objąć, współczuj mi, płacz ze mną, nie potępiaj, bo umrę.


9.

- Masz gościa, Weiss.
Mariusz powoli podniósł się z krzesła. W celi śmierdziało papierosami. Nienawidził tego zapachu. Skrzywił się lekko i podszedł do krat.
- Cześć – powiedziała cicho, nieco lękliwie, Aśka.
- Cześć.
Po chwili do sali wszedł strażnik, zakuł Mariusza w kajdanki.
- Może pani wejść.
Aśka weszła. Rozejrzała się szybko po celi i usiadła na krześle naprzeciwko Mariusza.
Nastała dziwna cisza.
- Asia, ja… - zaczął Mariusz – ja… - w gruncie rzeczy nie wiedział, co jej powiedzieć.
- Jaki dostałeś wyrok – zapytała Aśka.
- Sędzia zastosował okoliczności łagodzące. Dali mi tylko pięć lat. Za dobre sprawowanie powinienem wyjść po trzech.
- To chyba dobrze – powiedziała Aśka.
- Taak.. chyba tak. Bo widzisz… ja nie wiem, czy chcę wracać do tego domu
- Jak to?
- Za dużo rzeczy będzie mi przypominać matkę.
Oczy zaszkliły mu się, a po policzkach poleciały dwie wielkie łzy. Spuścił głowę.
Aśce zrobiło się go strasznie żal, chciała do niego podbiec, przytulić, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, ale nie mogła się ruszyć. Patrzyła tylko na trzęsącego się Mariusza. Jego palce były wbite we włosy i mocno zaciśnięte w pięści.
Mariusz nie podnosił głowy.
- Będziesz do mnie przychodzić?
- Będę.
Podniósł głowę.
- Podejdź na chwilę.
Podeszła.
- Wsadź rękę do kieszeni mojej bluzy
Aśka zdziwiona wyjęła z kieszeni… różaniec.
- Weź go – powiedział Mariusz – bardzo mi pomógł ostatnio. Gdyby nie on, to ja bym…. ja bym…nie wiem co.
- Mariusz, przecież ty nie wierzysz – zauważyła Aśka.
- Uwierzyłem. Na tym świecie tylko Jezus mnie kocha.
Aśka podeszła bliżej.
- Masz też mnie – powiedziała cicho.
- Tak.
- Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć – zapewniała go. – Jeśli chcesz, możemy… możemy zostać…
- Przyjaciółmi – przerwał jej Mariusz. – Tak, zostańmy.
Aśka zaczerwieniła się. Nie lubiła kiedy ktoś jej przerywał.
- Zostańmy przyjaciółmi – powiedziała cicho.
- Czas wizyty minął! – oznajmił strażnik.
Aśka wyszła z sali, nie patrząc na Mariusza. Do celi ponownie wszedł strażnik, tym razem odkuł więźnia. Weiss usiadł przy ścianie i z nudów zaczął pisać palcem po ziemi, zmieniając położenie rozlicznych cząsteczek kurzu na brudnej więziennej podłodze.

Na drugi dzień przyszedł do niego ojciec. Usiadł na krześle i spytał:
- No jak tam, Mariusz?
- Dobrze.
- To dobrze.
Zarówno Mariusz, jak i jego ojciec nie wiedzieli o czym rozmawiać.
- Przyniosłem ci parę gazet, żebyś sobie przejrzał. I kilka książek.
- Dzięki, tato.
- To może… - zaczął pan Władysław – może zagramy w szachy?
- Nie chce mi się zbytnio.
- No to może w karty?
- Nie.
- A co powiesz na partyjkę warcabów? – próbował ojciec
- Nie. – po raz trzeci odmówił Mariusz.
Spojrzał ojcu prosto w twarz.
- Pomódlmy się.
Władysława Weissa zamurowało. Syn, który od kilku lat walczył z nim (bezskutecznie zresztą) o prawo do swobodnego wyznawania ateizmu, teraz dobrowolnie wyraził chęć modlitwy. Pan Władysław uważnie zmierzył wzrokiem Mariusza.
- Przecież ty…
- Już nie.
- Dobra.
Ojciec klęknął. Nagle dziwny wyraz bólu wykrzywił mu twarz. Po skończeniu modlitwy martwo wpatrywał się w syna. Jego wzrok wyrażał współczucie, trwogę i ojcowski ból. Mariusz nie rozumiał takiej reakcji ojca, był przekonany, że ten się ucieszy z jego nawrócenia. Nic już nie rozumiejąc i nie chcąc niczego rozumieć, położył się na łóżko.
- Jestem śpiący, tato. Dziękuję za wizytę.
Władysław Weiss wyszedł z celi.


Myśl: Od myśli i pamięci oderwij moją duszę, Nirwano!
„Hymn do nirwany” – K. Przerwa – Tetmajer


10.

Myśl: „Historia jest nauczycielką życia.

Była północ. Jedynym źródłem światła w pokoju Władysława była lampka. Oświetlała ona zdjęcie kobiety około 50letniej, łudząco podobnej z twarzy do Władysława. Zdjęcie spoczywało w ręce pana Weissa. Oczy miał zamknięte, bo oślepiało go światło odbite od zdjęcia. Stary zegar tykał miarowo, odliczając kolejne sekundy i minuty. Pomijając odgłosy zegara, w pokoju była cisza.
Żona – nie żyje. Syn – w więzieniu. A on sam. Sam jak palec.
- Mamo, potrzebuję cię! – szepnął Władysław do zdjęcia. – Mamo!!
Rozpłakał się. Jeszcze nigdy tak nie brakowało mu matki, nigdy od… od tamtego dnia, kiedy jego życie przewróciło się do góry nogami. Spojrzał na krzyż, wiszący na ścianie.
- Wierzę w Boga, Ojca wszechmogącego, Stworzyciele Nieba i Ziemi… - odmawiał pacierz, ale miał wrażenie, że nie wierzy w to, co mówi.
„Czy Bóg istnieje?” – zadał sobie pytanie. – „Jezu, co się ze mną dzieje?!” – łamał sobie głowę. – „Dlaczego to się musiało stać? Dlaczego? Dlaczego mój syn? Dlaczego… dlaczego ja?”
„Historia zatoczyła koło, Weiss” – zdawała się odpowiadać postać na krzyżu.
- A mogłem temu zapobiec, mogłem!! – krzyknął Władysław.
Podniósł głowę, wytarł oczy. Zrzucił z biurka zdjęcie swojej matki, rozbiło się na wiele małych kawałeczków. Ostatni raz spojrzał na krzyż:
- Boże jeśli istniejesz, chroń mojego syna.
Po czym dodał:
- I jego dzieci.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Enbers, łącznie zmieniany 1 raz.
Eradicate!
Latima
Posty: 3442
Rejestracja: śr 14 lip, 2010

Post autor: Latima »

Przeczytałam od początku do końca. Forma bez większych błędów. Pozwolę sobie zatem na podzielenie się kilkoma refleksyjnymi. Pierwsze skojarzenie, to , oczywiście, Zbrodnia i kara. Nie muszę chyba uzasadniać. U Dostojewskiego motyw sprawdzenia siebie wynikał z ówczesnej filozofii" nadczłowieka, zatem cała zbrodnia i potem odnajdywanie siebie miało swoje głębokie uzasadnienie. W tej historii natomiast bunt przeciwko dość skostniałym poglądom rodziców to jednak za mało na uzasadnienie zbrodni, niewazne, jesteś autorem i decydujesz, czym bohaterowie się kierują. Teraz trochę psychologii. Wiek dojrzewania jest okresem buntu wobec zastanej rzeczywistości, poszukiwaniem własnej drogi. Różnie się objawia, to prawda. Dla mnie jednak konflikt w rodzinie nie jest tu tak ostro zarysowany, brak mi pogłębionej analizy stosunków interpersonalnych między np . matka i ojcem, tego mi brakuje. Teraz powiem coś jako kobieta i matka. Matka kocha dziecko bez względu na wszystkie wady potomka, ojciec jednak zazwyczaj oczekuje od syna spełnienia oczekiwań i dlatego , jesli ktoś w tej historii mogłby az tak rygorystycznie stawiać żądania , to raczej ojciec, matka tylko wtedy, gdy trwa konflikt między rodzicami i ona boi się reakcji męża. To właśnie miałam na mysli, pisząc o braku pogłębionej analizy.
Mam jeszcze kilka innych uwag, ale nie chcę przynudzać, więc zostawiam tylko te pierwsze, które pojawiły się przy czytaniu.
Serdecznie pozdrawiam, L
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Latima, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Jan Stanisław Kiczor
Administrator
Posty: 15130
Rejestracja: wt 27 sty, 2009
Lokalizacja: Warszawa
Kontakt:

Post autor: Jan Stanisław Kiczor »

Żeby nie przynudzać, mam podobne do Latimy, zdanie.

Pozdrawiam.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Jan Stanisław Kiczor, łącznie zmieniany 1 raz.
Imperare sibi maximum imperium est

„Dobry wiersz zdarza się rzadziej / niż zdechły borsuk na drodze (…)” /Nils Hav/
Awatar użytkownika
Enbers
Posty: 83
Rejestracja: pn 12 kwie, 2010

Post autor: Enbers »

Problem został potraktowany dość krótko ze względu na krótką formę opowiadania <img> Co do roli matki, to być może macie rację, aczkolwiek zdarzają się matki nadopiekuńcze - wówczas taka sytuacja może się zdarzyć.

Chętnie przeczytam Twoje dalsze uwagi, Latimo, chcę się czegoś nauczyć. W zasadzie to jest moje pierwsze i jedyne jak dotychczas opowiadanie (nie mówię o jakichś wypracowankach na polski). W wakacje teraz zacząłem płodzić kolejne, ale zrezygnowałem. Może wrócę, nie wiem, ale sam odnoszę wrażenie że waliło infantylizmem, chociaż teraz mam lat 20 a wtedy miałem 17.

Muszę złapać wiatr w żagle, wierzę że Wasze oceny mi w tym pomogą. <img>
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Enbers, łącznie zmieniany 1 raz.
Eradicate!
skaranie boskie

Post autor: skaranie boskie »

[quote=""Enbers""]Muszę złapać wiatr w żagle, wierzę że Wasze oceny mi w tym pomogą. [/quote]
To wczytuj się w oceny i wyciągaj wnioski.
Latima bardzo rzeczowo skomentowała twoje opowiadanie.
Zganiła Cię za zbyt ogólnikową analizę postaw i stosunków.
Z drugiej jednak strony zauważyła analogie do wielkiej prozy Dostojewskiego.
Uważam, że powinieneś zastanowić się nad różnicami w prozie tego znakomitego pisarza a tym, co zawarte jest w twoim opowiadaniu. Właśnie w celu zdobycia wiedzy, o którą stale się tu dopraszasz.
Nikt Ci nie poda na tacy gotowych wzorów napisania dobrego wiersza czy opowiadania. Tym bardziej powieści. Dlatego powinieneś czytać jak najwięcej tych wielkich. To od nich wszyscy się uczymy.


Pozdrawiam i życzę dalszych równie dobrych albo lepszych opowiadań <img> <img>
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez skaranie boskie, łącznie zmieniany 1 raz.