Sylvia Plath

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Anonymous

Post autor: Anonymous »

Owce we mgle


Wzgórza wstępują w biel.
Ludzie czy też gwiazdy
Patrzą na mnie smutno, z rozczarowaniem.

Pociąg pozostawia za sobą linię tchu.
O, powolny
Koniu koloru rdzy,

Kopyta, dudniące dzwony -
Przez cały ranek
Ranek ciemniał,

Opuszczony kwiat.
Moje kości podtrzymują ciszę, odległe
Pola topią moje serce

Grożą, że
Zaprowadzą mnie w niebo
Bezgwiezdne i sieroce, w ciemną wodę.


____




Lady Łazarz


Znowu to zrobiłam.
Robię tak
Raz na dziesięć lat.

Moja skóra, chodzący cud, lśni jak
Hitlerowski abażur,
Moja prawa stopa,

Przycisk do papierów,
Moja twarz bez rysów, dobry,
Żydowski len.

O mój wrogu,
Zedrzyj serwetkę.
Czy ja przerażam?

Nos, oczodoły, pełen zestaw zębów?
Kwaśny oddech
Zniknie w ciągu dnia.

Wkrótce, wkrótce ciało
Co jama grobu jadła
Znowu mnie dopadnie.

A ja się uśmiecham.
Mam tylko trzydzieści lat.
I jak kot muszę umrzeć dziewięć razy.

To jest Numer Trzy.
Co za bzdura
Unicestwiać tak każdą dekadę.

Jakież ilości włókien.
Chrupiący fistaszki tłum
Pcha się i drży,

By ujrzeć, jak odwijają mi rękę i nogę -
Wielki striptiz.
Panowie, panie

To są moje kolana,
Moje dłonie.
Być może zostały ze mnie skóra i kości.

Jednak jestem tą samą, tą samą kobietą.
Za pierwszym razem miałam dziesięć lat.
To był przypadek.

Za drugim razem chciałam
Dotrwać do końca, miałam już dość.
Kołysałam się zamknięta

Jak muszla.
Musieli wołać i wołać.
Wybierać ze mnie robaki jak lepkie perły.

Umieranie
Jest sztuką, jak wszystko
Robię to doskonale

Robię tak, że to diablo boli.
Tak, że staje się prawdziwe.
Możesz uznać, że mam talent.

To takie łatwe, że można to zrobić w komórce,
Że można robić to i trwać w tym do woli
To teatralny

Powrót w światło dnia,
W to samo miejsce, tę samą twarz,
Ten sam brutalny, rozbawiony krzyk:

- Cud!
To mnie dobija.
Trzeba płacić

Za oglądanie moich blizn, płacić
Za podsłuchiwanie serca -
Naprawdę bije.

Trzeba płacić, bardzo dużo płacić
Za słowo, za dotknięcie,
Za kroplę krwi,

Za kłaczek moich włosów, czy strzęp ubrania.
Tak, tak, Herr Doktor.
Tak, Herr Wróg.

Jam twoje dzieło,
Jam twoje cenne,
Szczerozłote dziecko

Co topi się w krzyk.
Skręcam się i płonę.
Nie myśl, że nie doceniam twej troski

Popiół, popiół -
Mieszasz w nim i grzebiesz,
Mięso, kość, nic tu nie dostrzeżesz -

Kostka mydła,
Ślubna obrączka,
Złota plomba.

Herr Bóg, Herr Lucyfer
Strzeż się,
Strzeż się.

Z popiołu wstanę
Czerwonowłosa
I będę łykać ludzi jak powietrze.


____



List w listopadzie


Miłości, świat
Nagle wiruje, wiruje barwą. O dziewiątej rano
Szczurze ogony strąków
Szczodrzeńca rozcinają światło latarni.
To jest Arktyka,

Ten mały, czarny
Krąg pełen rdzawych traw, jedwabistych jak włoski
niemowlęcia

W powietrzu jest zieleń,
Miękka, smakowita.
Otula mnie miłośnie.

Zaróżowiona i ciepła
Chyba jestem ogromna.
Jestem tak głupio szczęśliwa,
Moje kalosze
Bez końca chlupią w tej cudnej czerwieni.

To moja ziemia.
Przemierzam ją
Dwa razy dziennie, wciągając zapach
Barbarzyńskich ostrokrzewów o szmaragdowych
Muszlach, czystego żelaza,

I sterty starych rupieci.
Kocham je.
Kocham je jak historię.
Jabłka są złote,
Wyobraź sobie -
Siedemdziesiąt drzew, co
dźwigają swoje złotorude kule
W gęstej, szarej zupie-śmierci,
I milion ich
Złotych liści, metalicznych, nieruchomych.

O miłości, o czystości.
Nikt prócz mnie
Nie chadza mokry po pas.
Bezcenne złota
Krwawią i nabierają głębi, jak wąwóz Termopil.


____



wiąz


dla Ruth Fainlight


Znam dno, mówi. Dotykam go moim wielkim korzeniem:
Ty się tego boisz.
Ja nie: ja tam byłam.

Czy to, co we mnie słyszysz, to morze?
Jego skarga?
Czy też głos pustki, twojego szaleństwa?

Miłość jest cieniem.
Kiedy leżysz tak, płacząc po niej,
Słuchaj: oto stukot jej kopyt; uciekła jak koń.

więc przez całą noc będę galopować, szalona,
Póki twa głowa nie obróci się w kamień, twa poduszka
w darń,
Śląc echa, echa.

A może przynieść ci dźwięki trucizn?
Teraz pada deszcz, ten wielki spokój.
I oto jego owoc: cynowobiały, jak arszenik.

Dręczyło mnie okrucieństwo zachodów.
Moje czerwone włókna,
Wypalone po korzeń, płoną jak rozwarta, druciana dłoń.

Teraz pękam w kawałki, wirują wokół jak maczugi.
Wiatr tak potężny
Nie zniesie obojętności: muszę krzyczeć.

Księżyc też jest okrutny: sam bezpłodny,
Przyciąga mnie bezlitośnie.
Jego światło kaleczy mnie. A może go schwatałam.

Uwalniam go. Uwalniam go.
Kiedy jest mały i płaski, jak po chirurgicznym cięciu.
Jakże rządzą mną twoje złe sny, jak mnie wzbogacają.

Mieszka we mnie krzyk.
Co noc wylatuje ze mnie,
Wysuwając swe szpony i szuka, co by tu kochać.

Przeraża mnie ta mroczna rzecz,
Która we mnie śpi;
przez cały dzień czuję jej miękkie, piórzaste ruchy, jej jad.

Chmury nachoszą i pierzchają.
Czy te blade, na zawsze utracone twarze, to oblicza miłości?
Czy to dla niej niepokoję swe serce?

Nie wiem nic ponadto.
Co to, co to za twarz,
Tak śmiercionośna w dławiącym uścisku gałęzi? -

Jej pocałunki żmijowym jadem
Porażają wolę. Oto samotne błędy, co niosą powolną
Śmierć, śmierć, śmierć.


____



Krawędź



Kobieta osiągnęła doskonałość.
Jej martwe

Ciało nosi uśmiech spełnienia,
Złudzenie greckiej konieczności

Płynie w fałdach jej togi,
Jej bose

Stopy mówią:
Zaszłyśmy tak daleko, to już koniec.

Martwe dzieci skulone, białe węże,
Każde przy maleńkim

Dzbanie mleka, teraz pustym.
Złożyła je

Z powrotem w swe ciało tak jak róża
Zwija swe płatki, kiedy ogród

Tężeje i zapachy broczą
Ze słodkich, głębokich gardeł kwiatu nocy.

Księżyc nie musi się smucić,
Gapiąc się z kościanego kaptura.

Przywykł do takich rzeczy.
Jego czarne szaty wloką się z chrzęstem.


____



Gorączka 40°C


Czysta? Co to znaczy?
Języki piekła
Są nudne, nudne jak widok trzech

Języków nudnego, tłustego Cerbera,
Co sapie przy bramie, niezdolny
Wylizać do zera

Ścięgna malarii, grzech, grzech.
Krzesiwo płacze.
Niezatarta woń

Zgaszonej świecy!
Miłość, miłość, ciężkie dymy ulatują
Ze mnie jak szale Isadory i boję się,

Że któryś zaplącze się i utknie w kole.
Tak żółte, posępne opary
To osobny żywioł. Nie wznoszą się,

Lecz kołują nad globem
Dławiąc starców i ubogich duchem,
Kruche

Cieplarniane niemowlę w kołysce -
Upiorną orchideę,
co zwiesza w powietrzu swój wiszący ogród,

Piekielny jaguar!
Promieniowanie odebrało jej barwę
Zabiło ją w godzinę,

Jak prochy Hiroszimy oblepia ciała
Cudzołożników i wżera się w krew.
Grzech. Grzech.

Kochany, przez całą noc
Migotałam, wyżej, niżej, wyżej, niżej.
Prześcieradła ciążą mi jak usta rozpustnika.

Trzy noce. Trzy dni.
Wywar z mięsa, napój z cytryn,
Picie przyprawia mnie o mdłości.

Jestem zbyt niewinna dla ciebie, dla kogokolwiek.
Twe ciało
Rani mnie, jak świat rani Boga. Jestem lampionem -

Moja głowa to księżyc
Z japońskiej bibułki, moja pozłacana skóra
Nieskończenie delikatna, nieskończenie cenna.

Czy nie zdumiewa cię mój żar? Mój blask.
Zmieniłam siebie w ogromna kamelię,
Rozżarzam się i ciemnieję, raz po raz.

Chyba się unoszę,
Chyba jestem na skraju -
Kropelki gorącego metalu wzlatują, a ja, miłości, ja

Jestem dziewicą
Z czystego acetylenu,
Usługują mi róże,

Pocałunki, cherubiny,
Czymkolwiek są te różowe przedmioty.
Lecz nie ty, nie on.

Nie on, nie on.
(Moje jaźnie rozpadaja się, podarte burdelowe halki) -
Raju.


___



Przesyłka z pszczołami


Zamówiłam ją, tę gładką drewnianą skrzynię.
Kwadratową jak stołek i tak ciężką, że trudno ją podnieść.
Powiedziałabym, że to trumna karła,
Lub pękatego dziecka,
Gdyby nie ten szum w jej wnętrzu.

Skrzynia jest zamknięta, jest niebezpieczna.
Muszę przeżyć z nią noc.
Nie mogę uciec przed nią.
Nie ma w niej okienek, więc nie widzę wnętrza.
Jest tylko zakryty siatką otwór, brak wyjścia.

Przykładam oko do otworu.
Ciemność, ciemność.
I wrażenie roju afrykańskich rąk,
Malutkich, skurczonych przed wysyłką.
Czerń gramoląca się wściekle na czerń.

Jakże mam je wypuścić?
Najbardziej przeraża mnie ten zgiełk,
Niezrozumiałe sylaby.
Są jak tłum Rzymian.
Jeśli wziąć ich pojedynczo, nic wielkiego, ale razem, o Boże!

Nadstawiam ucho na rozłoszczoną łacinę.
Nie jestem Cezarem.
Po prostu zamówiłam skrzynkę pełną fanatyczek.
Mogę je odesłać.
Mogą umrzeć, nie muszę ich karmić, są moją własnością.

Ciekawe, czy są bardzo głodne.
Ciekawe, czy zapomniałyby o mnie,
Gdybym po prostu otworzyła skrzynię i cofnęła się,
zamieniona w drzewo.
Oto jasnowłosa kolumnada szczodrzeńca.
I halki wiśni.

Być może minęłyby obojętnie
Moją postać w księżycowym kitlu i żałobnym welonie.
Nie jestem źródłem miodu.
Czemu miałyby zwrócić się przeciwko mnie?
Jutro będę dobrym Bogiem i daruję im wolność.

Pobyt w skrzyni trwa tylko chwilę.


____




Księżyc i cis


To światło umysłu, chłodne jak blask planety.
Drzewa umysłu są czarne. Światło jest błękitne.
Trawy składają u mych stóp swe smutki, jakbym była Bogiem,
Kłują mnie w kostki i mruczą o swojej pokorze.
Mieszkają tu gryzące, alkoholowe opary mgieł
Oddzielone od mego domu rzędem wielkich głazów.
Po prostu nie widzę przejścia.

Księżyc nie jest bramą. To twarz o swych własnych prawdach,
Biała jak kłykcie i strasznie zdenerwowana.
Ciągnie za sobą morze jak jakąś mroczną zbrodnię; milczy,
Rozdziawiając wielkie "O" swej bezdennej rozpaczy.
Mieszkam tu.
Co niedziela, dzwony dwukrotnie straszą niebo -
Osiem ogromnych języków sławiących Zmartwychwstanie.
Na koniec ostatecznie wybijają swoje imiona.

Cis wskazuje niebo. Ma gotycki kształt.
Oczy, dążąc jego śladem, znajdują księżyc.
Księżyc to moja matka. Nie jest słodki jak Maria.
Z jego błękitnych szat wylatują małe nietoperze i sowy.
Jakże chcałabym uwierzyć w czułość -
Oblicze bóstwa, łagodne w blasku świec,
Pochylone miękko, właśnie nade mną.

Odeszłam daleko. Kwiaty chmur,
Błękitne i mistyczne, zasłaniają twarz gwiazd.
We wnętrzu kościoła święci będą zupełnie niebiescy,
Dryfując na swych delikatnych stopach ponad zimną
posadzką.

Ich ręce i twarze zastygły w świętości.
Ksieżyc niczego nie widzi. Jest pusty i dziki.
A cis obwieszcza swą czerń - czerń i milczenie.


___



Tatuś


Już nic mi po tobie, nic po tobie
Już, czarny bucie,
Gdzie od lat trzydziestu żyję jak stopa,
Biała i uboga,
Ledwo śmiem odetchnąć albo kichnąć sobie.

Tatusiu, i tak bym cię zabiła,
Ciężki jak marmur, worek pełen Boga,
Szkaradna postać, noga z szarym paluchem,
Wielkim jak foka z Frisco,

Głowa w kapryśnym Atlantyku,
Gdzie fasolowa zieleń wpada w błękit bzu,
U nabrzeży uroczego Nauset.
Co dzień modliłam się, byś umknął złu.
Ach, du.

W niemieckiej mowie, w polskim miasteczku,
Zrównanym z ziemią przez walec
Wojen, wojen, wojen.
Lecz wiele jest miast o tej nazwie.
Znajomy Polaczek

Doliczył się tuzina czy dwóch.
Więc nigdy nie zgadnę, skąd ów
Ród, gdzie twój but
Stanął. Nie mogłam z tobą rozmawiać.
W ustach uwięzły mi strzępki słów,

Schwytał je w sidła kolczasty drut.
Ich, ich, ich, ich.
Ledwo mogłam wydobyć głos.
Dla mnie każdy Niemiec był tobą.
Z tą bezwstydną mową,

Co jak lokomotywa, lokomotywa
Wywozi mnie na żydowski los,
Jak Żydówkę do Dachau, Belsen, Oświecimia.
Już mówię jak Żydówka.
Równie dobrze moge być Żydówką.

Śniegi Tyrolu, klarowne piwo Wiednia,
Niech ci się zbyt czyste nie wyda.
Z moim pechem, z cygańską babką, co patrzy z wysoka,
I z talią taroka, z moją talią taroka,
Mogę mieć w sobie coś z Żyda.

Zawsze sie ciebie BAŁAM,
Z twoją Luftwaffe, twoim szwargotaniem,
Schludnym wąsikiem, głądkim uczesaniem,
Aryjskim okiem jak błękitna skała.
Panzermanie, panzermanie. Ach, ty -

Zamiast Boga swastyka,
Żadne niebo nie zajrzy w jej czarne sny.
Kobiety kochają faszystę,
But na twarzy i okrutne,
Okrutne serce okrutnika takiego jak ty.

Stoisz przy tablicy, tato,
Na zdjęciu, które ciągle mam,
Z rozdwojoną brodą zamiast koźlej nóżki,
Lecz i tak straszny z ciebie szatan,
Czarny z ciebie drań,

Co przegryzł me śliczne, czerwone serduszko.
Miałam dziesięć lat, gdy cię kładli w ziemię,
Dwadzieścia, gdy próbowałam cię zabić, by prościej
Było mi wrócić, powrócić, powrócić do ciebie.
Myślałam, że wystarczą nawet same kości.

Lecz wyciągnęli mnie z wora,
Posklejali mnie z powrotem na mur.
I już wiedziałam, że nadeszła pora,
By uczynić z ciebie taki wzór
Esesmana w czerni, o wzroku potwora,

Który kocha obcęgi i tortury dłut.
I rzekłam: tak zrobię, tak zrobię.
Więc, tato, teraz już po tobie.
Czarny telefon wyrwano po drut,
I te głosy już nigdy nie pokażą kłów.

Zabijając jednego, zabiłam was dwóch -
Wampira, co twierdził, że jest w tobie,
I przez rok i przez siedem lat,
Jeśli chcesz wiedzieć, moją krew pił.
Tatusiu, teraz możesz cicho leżeć w grobie.

W twoim tłustym, czarnym sercu kołek tkwi,
A wieśniacy nie wylali nawet jednej łzy.
Teraz tańczą i depczą po tobie.
Oni zawsze WIEDZIELI, że to ty.
Tato, tato, ty draniu, skończyłam z tym.


____



Pani Śmierć i Spółka


Dwie, to jasne, że sa dwie.
Teraz wydaje się to zupełnie oczywiste -
Ta, która nigdy nie podnosi oczu, o przymknietych,
Krągłych jak u Blake'a powiekach,
Która odsłania

Znak firmowy swoich znamion -
Bliznę po oparzeniu,
Nagi
Grynszpan kondora.
Jestem świezym mięsem. Jej dziób

Kłapie na wszystkie strony. Jeszcze mnie nie dopada.
Mówi mi, jak źle wychodzę na zdjęciach.
Opowiada, jak słodko
Wygladają dzieci w szpitalnej
Kostnicy, prosta

Kryzka u szyji,
Niżej jońskie fałdki
Ich śmiertelnych koszulek
I dwie małe stópki.
Ona nie uśmiecha się, nie pali.

Czyni to druga,
O długich, urokliwych włosach.
Bękart,
co masturbuje blask,
Chce, by go kochać.

Ja się nie ruszę.
Mróz czyni kwiat,
Rosa czyni gwiazdę,
Dzwon śmierci,
Dzwon śmierci,

Ktoś skonał.


____



Kurierzy


Słowo ślimaka na talerzu liścia?
Nie należy do mnie. NIe przyjmuj go.

Kwas octowy w zapieczętowanej puszce?
Nie przyjmuj go. Nie jest prawdziwy.

Słońce zamknięte w złotym pierścieniu?
Kłamstwa. Kłamstwa i żałość.


Szron na liściu, niepokalany,
Kocioł, co trzeszczy i gada

Sam do siebie na wszystkich dziewięciu
szczytach czarnych Alp.

Zamęt w lustrach,
Morze, co gruchocze swą szarą taflę....


Miłość, miłość moja pora.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Anonymous, łącznie zmieniany 1 raz.