Quasimodo 3

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Owsianko
Posty: 393
Rejestracja: pt 20 lut, 2009
Lokalizacja: BYDGOSZCZ
Kontakt:

Post autor: Owsianko »

Szkoła była faktycznie średnia i to pod każdym względem: przetłoczona, pedagogicznie posępna i niskobudżetowa. Uczyłem się jednak, bo chciałem do czegoś dojść, coś osiągnąć, wejść na grzędę, zająć czymś zgorzkniały umysł, uspokoić Mamę, że sobie poradzę.

Na początku szło mi pod górkę. Reszta klasowej ferajny trzymała się ode mnie na dystans. Różniłem się od niej. Nie była przyzwyczajona do widoku Quasimoda. Ale rozumiem: ich obawy wzięły się z niewiedzy. Bo trzeba być w skórze drugiego człowieka, żyć w jego trudnościach, kompleksach i ?nierealności", by wydawać o nim sąd. Przypomniałem sobie obrazek z czasów, gdy jeszcze chodziłem. Ulicą szła matka. Trzymała dziecko za rączkę. Było rozbawione, coś gorączkowo mówiło mamie, żywo gestykulowało podskakując zawzięcie i wdeptując w każdą napotkaną kałużę: starało się dopasować do dorosłego kroku. Mama uważnie obserwowała mikrusa. Malec był rozbrykany, zaaferowany, podekscytowany: rozpierała go energia i wolałby pobiec szybciej, bo wszędzie jest do zobaczenia coś ciekawego, nowego, nieznanego, jak na przykład ów dziwny pan jadący ku niemu.

Cudaczny pan wygląda na człowieka, lecz chyba nim nie jest, bo czegoś mu brak. Malec wyrywa się i ucieka w przód. Chciałby poznać go z bliska, dowiedzieć się, czemu zamiast nóg ma kółka. Facet w inwalidzkiej limuzynie uśmiecha się przyjaźnie, zachęcająco. Widać że lubi dzieci: są szczere, ufne, bezpretensjonalne. Nawet jeśli zadają głupie pytania, to nie mają w sobie znamion złośliwości.

Ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, troskliwa mamusia przybliżyła się do córki lub syna i zapobiegła nieszczęściu. Dramatem bowiem byłby kontakt jej dziecka z UFO. Człowiek należący do kasty ludzi o niestandardowym wyglądzie, bywa osobnikiem profilaktycznie podejrzanym. Trzeba trzymać się od niego z daleka, bo nie wiadomo, co mu strzeli do głowy. Tak jej mama mówiła i w myśl tych frazesów została przez nią wychowana, toteż przekazuje te brednie dalej: swoim pociechom. A one, skarcone za chęć poznania drugiego człowieka, dzielą się tą wiedzą z rówieśnikami z piaskownicy. W ten sposób rosną pokolenia ignorantów wychowanych na przesądach. Proces przekazywania irracjonalnych lęków trwa: mama z parku odziedziczyła te przekonania po swojej mamie, ta od własnej. Non stop. Przez pokolenia.

Dla ludzi typu UFO czy ja, wykombinowano draczną nazwę: niepełnosprawni. Albo: ?sprawni inaczej?. Moim zdaniem jest nieważne, jak nazwie się inwalidę, pełnosprawnym umownym, abstrakcyjnym przystojniakiem, współczesnym trędowatym kuśtykającym z kołatką lub niewidzialnym na niby: zjawiska tego nie wypada traktować w kabaretowym stylu. Sprawny inaczej oznacza w tym przypadku inwalidę DODATNIO NIETYPOWEGO, zdeformowanego w sposób pozytywny. Termin ten nikogo nie dotyczy i niczego nie wyjaśnia, ponieważ ludzi takich nie ma; został wykoncypowany przez językowego fajansiarza, który chciał jak najlepiej, lecz po drodze zbłaźnił się brakiem rozsądku.

Powiedzmy bez minoderii, otwartym tekstem, brutalnie i po ludzku: inwalida to TEŻ człowiek, a żaden człowiek nie lubi, gdy mu się podpowiada, że oddycha się powietrzem, a granat, to nie wykałaczka. Lubi, gdy to, co mówi, jest przyjmowane na serio. Nie chce słyszeć o tym, że cierpi i jest nieprzepisowo dorodny, bo o tym wie bez suflera. Zamiast płaczliwych przemówień o pomocy, którą się dla niego ?przewiduje? za sto lat, chciałby otrzymać ją dzisiaj, pragnąłby pójść do czytelni, teatru, na koncert - już. Teraz, natychmiast, bez odświętnej okazji. Ma dosyć traktowania go jak raroga. Chce pojawiać się tam, gdzie pragnie się znaleźć. Bez obawy, że zostanie grzecznie wykopany i odwieziony do domu policyjnym fiakrem. Uważa, że nikt nie powinien być sam, bezradny, zdany na własne, siły.

By zmienić obiegowe i krzywdzące zdanie na temat inwalidy, wystarczy go poznać. Spojrzeć bez rezerwy, bojaźni, strachu. Naturalnie. Dostrzec nie opakowanie i protezowe kłopoty, ale jego wnętrze: zapatrywania i ambicje. Zainteresowania prawdziwym istnieniem, bogactwem i nieprzerwaną zmiennością form. Wystarczy go zrozumieć, by przekonać się, że od ?nie popsutych? różni się tylko etykietką. Nie domaga się zdawkowej litości, tylko równych dróg, jednakowych dostępów do życia w myśl dewizy: razem ze zdrowymi, a nie na ich plecach.

Ale do rzeczy: tylko Wiktor godził się na moje towarzystwo. Gdyśmy się poznali, siedział tuż przy tablicy, a ja - stolik za nim, tak że zobaczyłem jego twarz dopiero na przerwie. Z początku nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Lecz całe to odczucie uległo zmianie, gdy podszedł. Nie powiedział ani słowa o mojej kontrowersyjnej prezencji, tylko, jakbyśmy znali się od lat, poczęstował mnie papierosem.

Przyjąłem bez sprzeciwu, co mnie zatkało, bo, po pierwsze, nie palę, a po drugie, jestem nieoswojony z życzliwością. Bałem się jednak odmówić, obawiałem zaprzepaścić niespodziewaną okazję zawarcia nowej znajomości, toteż udałem, że bez odrazy wdycham dym i dopiero po dzwonku pojechałem na salę.

I wtedy coś we mnie pękło. Zrozumiałem, że byłem zaślepiony krzywdzącymi sądami: upychałem wszystkich do jednej przegródki. Odkryłem, że i wśród zdrowych zdarzają się wyjątki. Pojąłem też, że przy odrobinie dobrej woli mogę przemóc dotychczasowe uprzedzenia i zaprzyjaźnić się z nim.

Później wspólny papieros stał się tradycją naszych monosylabowych spotkań. Dopiero po tygodniu odezwał się do mnie. Na lekcjach nie pytano go, bo sprawiał wrażenie, że zna odpowiedź.

Inni tak, reszta dyskutowała, popisywała się i wpadała na nieuctwie. Natomiast on stronił od wyrażania poglądów i początkowo sądziłem, że ich nie posiada. A kiedy już zdecydował się odezwać, zyskałem pewność: dysponował niejednym.

O czym mówiliśmy, nie pamiętam, przecież trochę minęło. Może o matmie, bo miał z nią sęki, może o historii, bo to była ta właśnie dziedzina, w której mogłem się wykazać, zwrócić na siebie uwagę; przez moment, dopóki nie uświadomił sobie, że wcale mi nie chodzi o historię, ale o to, by z nim być.

Kiedy więc otworzyły się nasze blokady i rozluźniły maski, ustawiliśmy się na wzajemne ?przepytywanie z udręk?, rekolekcje czy korepetycje z nadawania na jednej fali.

Już następnego dnia przeprowadziłem z Mamą rozmowę. Byłem zasadniczy, nieugięty, pełen skamlącej elokwencji. Przytaczałem argumenty, szermowałem aspektami, apelowałem do zdrowego rozsądku. Przekonywałem, że człowiek musi mieć kogoś, kto by go akceptował. Przecież chce, bym miał przyjaciół, a Wiktor nim jest.

Wzruszała ramionami, mówiła, że Wiktor jest ?taki jakiś? i nie kończyła ? jaki. Co miała na myśli, pozostawało zagadką. Chyba nie godziła się, że zajął moje serce, a może były tego inne powody, nie wnikałem. Wreszcie ustąpiła, wysprzątała mi pokój, prześcieliła łóżko. Przygotowała kawę, były ciasteczka, zezwoliła nawet na muzykę i spotkaliśmy się.

Przyszedł odprasowany i ogolony. Dla mnie miał notatki pożyczone od kumpla, coś jakby ściągi z zaległych lekcji, Mamie przyniósł wiązankę, ponudził z nią o upałach i efekcie cieplarnianym. Nie omieszkał też wyrazić się o ekologii.

Wspomniał o genach i Emilu Zoli, co było lekkim przegięciem, bo choć Mama czytała to i owo, biedny Emil nie nadawał się do dłuższej konwersacji, a genetyka należała do jej słabszych stron, odniósł więc mizerny efekt. Naprawił swój błąd, zagadał go przytomnie, szybko i chytrze nawrócił do rozważań o nieśmiertelnej pogodzie, aż Mama zeszła z pomnika i podążyła do kuchni. A gdy nareszcie zostaliśmy sami, mogłem pokazać mu księgozbiór i komputer, zdezelowany odkurzacz pamięci, z którego byłem dumny.

Wyciągnąłem też swoje zbiory. Pokazywałem wielobarwne obrazki z przyrody, śmieszne zwierzątka żyjące w lasach sponiewieranych przez deszcz, a on wyrażał uprzejme zdumienie, prawie podziw i niemal zachwyt nad różnorodnością form istnienia. Lecz już w trakcie oglądania <i>scen z życia ssaków i pluskwiaków</i>, po zapoznaniu go z ich zwyczajami, gdy przeszedłem do bibliotecznych działów z literaturą, malarstwem i muzyką, przerwał mi dotychczasową prezentację i rzekł, że my, jako pasożyty wyposażone w baniak z inteligencją, nieważny bąbel umieszczony na naszym wierzchołku, narośl eufemistycznie nazywaną mózgiem, my, zdobywcy i grabieżcy, nie mamy prawa porównywać się do zwierząt, i gdyby to od niego zależało, zakazałby ludzkiemu robactwu pełzania po Ziemi, a mówi mi o tym jako żarliwy humanista, który wbrew pozorom, też dużo czyta.

Nie mógł zrozumieć, dlaczego musi to aż tak długo trwać, czemu z taką mordęgą przebiegają w nas procesy uczenia się subtelności, szlachetności i człowieczeństwa, natomiast powtarzanie błędów idzie nam gładko i bez zastrzeżeń. Ludzie, twierdził, nie potrafią żyć bez narzekania. Uwielbiają obnosić się ze swoimi boleściami, gramolić na świecznik dla znerwicowanych palantów, by zaprezentować kreację z męczeństwa. Jego zdaniem, świat nie miał nigdy inklinacji do roztropnych działań, zazwyczaj przedkładał rozpustę chęci nad awitaminozę możliwości. Co wszelako nie przeszkadzało ludziom umierać za jego aktualne hasła, tracić energię i zdrowie w walce o obronę jego transparentów, występować, miotać się i zagrzewać do boju.

W tym celu rzucano przed ludzi ochłapy pieśni nawołujących do wyrównywania krzywd. Jednoczyły armie sprawiedliwych i dawały, komu trzeba, należny odpór. Skrzykiwały armie zmęczonych nędzą i głupotą. Wiadoma sprawa, pechem własnym, a ignorancją wrogów.
Mówił, że niepostrzeżenie zmierzamy do umysłowych jaskiń. Z lubością tworzymy kolejne zsyłki, wygnania, nowe upodlenia i nieszczęścia. Pchamy się we własne sidła. Z upojeniem nurzamy w minionym kombatanctwie. Wystawiamy na pokaz nasz nędzny, nieudany i zapętlony los, jak na licytacji niewolników, razem z przebrzmiałą urodą, popsutym uzębieniem i krótszą nogą.

Nachalnie wdzięczymy się do potencjalnych nabywców naszej niedoli. Zadajemy im zalotne pytanie: kto da więcej za nasze wrzody, kupi nas na dobre czy złe. Czy rozdzieramy szaty w sposób wystarczająco żałosny, a nasz ból jest bardziej twarzowy z profilu lub mniej en face? W jaki sposób mamy się ustawić, aby uzyskać większą cenę?

Wolność nas oszołomiła - kontynuował - przytłoczyła rozmiarami. Nie wiemy, co zrobić z jej nadmiarem. Wyzwoleni od łańcucha wczorajszych norm, reguł, narzuconego stylu i dozwolonej poprawności, zagubieni wśród bezpańskich przyzwyczajeń i pozrywanych więzi, które mówiły nam, jak mamy widzieć, czym się bulwersować, w jaki sposób należy odczuwać, pozbawieni presji bycia średniakami, oderwani od matki-cenzury, tej wewnętrznej, samodzielnej i niewidocznej, a także tej oficjalnej, urzędowej i mysiej, wpadliśmy z deszczu pod rynnę, wdepnęliśmy w nową zależność: tworzenie wspomnieniowych pęt.

Przez lata kazano nam jeść dzieła Marksa na obiad, śniadanie i w biegu do pracy. Nie było od niego zwolnienia. Istniał i po swojemu interpretował. Nawet Historię Starożytną. Wyjaśniał prostym ludziom wredną dolę uciśnionej mrówki. Na deser dawano nam popić z leninowskiej barci. Zamiast modlitwy był Stalin i jego złośliwe radości z cudzych tragedii.
Wszelki nadmiar, przesyt, znieczula, powoduje, że intencje mają odwrotny skutek do swoich pierwotnych zamierzeń. Im więcej namawiano nas do niechcianej miłości, ciągnięto za mózg do obowiązkowej przyjaźni, tym większy narastał i bardziej pragnęliśmy wydobyć się z bajora. Obawia się, że gdy już nie ma zagrożenia i wreszcie wolno nam myśleć bez bata, popadniemy w nową zależność i zaczniemy produkować nowe, tym razem własne rozgrzeszenia.

Automatyzmem, nieomal obyczajową powinnością, stało się cierpiętnictwo; jest dobrze, bo źle, a frasunek - uskrzydla. Im bardziej narzekamy, tym mamy zdrowszy sen. Zgryzoty, porażki, smuteczek do kawy, a na przekąskę sąsiad, który stracił pracę, popija, robi awantury, szlaja się po starych, dobrych czasach, kiedy żyło mu się jak w krowim placku: ciepło, sucho i nad podziw akuratnie.

Trudno nam znieść widok człowieka szczęśliwego. Sąsiad jest co prawda bogaty, ale od razu pocieszamy się, dodajemy z przekąsem, w formie wybaczenia sobie zawiści, że - ?ma parchy?. Osobnik zadowolony budzi roześmianą niechęć. Musi potrwać z parę milionów lat, co najmniej tyle, ile trwało schodzenie z drzew, by zaszły w nas mentalne modyfikacje.

Cdn.
„Absurd: przekonanie sprzeczne z twoimi poglądami.”
A. Bierce
Awatar użytkownika
Jan Stanisław Kiczor
Administrator
Posty: 15130
Rejestracja: wt 27 sty, 2009
Lokalizacja: Warszawa
Kontakt:

Post autor: Jan Stanisław Kiczor »

Jest w tym dużo żalu. I to o czym piszesz, Ciebie też dotyczy... Chociaż nie chcesz tego zauważać...

Pozdrawiam.
Imperare sibi maximum imperium est

„Dobry wiersz zdarza się rzadziej / niż zdechły borsuk na drodze (…)” /Nils Hav/
Maria
Posty: 7795
Rejestracja: ndz 05 wrz, 2010

Post autor: Maria »

I jak tu się z Autorem nie zgodzić, skoro jakby za parkanem to wszystko się działo, dochodziły wyraźne głosy, a te z ostatnich wersów to widziało się przez szpary w parkanie.
Nie myśl głośno, obudzisz uśpione.