W hamaku

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Uprzejmość nic nie kosztuje i pewnie dlatego nie ma jej w sklepach


Dzień dobry.
Z początków edukacji utknęła mi w pamięci moja pierwsza lektura spoza elementarza. Jak to z pamięcią bywa – czasami zawodzi; w tym przypadku zawiodła w kwestii autora i tytułu, choć na pewno przewijało się w nim słowo „czarodziej”. Książeczka była chudzieńka, ale wagi olbrzymiej. Nauczała maluchy, jaką ogromną rolę odgrywają trzy magiczne słowa: „proszę”, „dziękuję” i „przepraszam”. Dorzucę do nich ze swej strony formułki powitania i pożegnania. Mimo że dawno w magię przestałam wierzyć, nadal pokładam ufność w niezwykłą moc tych prostych słów. Nic nie kosztują, a okraszone uśmiechem mogą zdziałać cuda.

Przepraszam,
że poruszam tak oczywistą sprawę na forum dla dorosłych a nie, powiedzmy, w „Płomyczku” czy „Misiu”. Oczywistość ta jest jedynie pozorna. Minęły czasy, gdy rodzice i szkoła wpajały kindersztubę oraz zasady savoir-vivre’u z takim samym zaangażowaniem jak matematykę czy umiejętność pływania. Przed wojną na dobre maniery zwracano uwagę równie bacznie, jak na wykształcenie i roczny dochód z majątku. Z narzeczoną nieznającą podstaw bon tonu wstyd było się pokazać w towarzystwie; nieobyczajnych obywateli ze słomą w butach rugowano z eleganckiej socjety. Wraz z odejściem przedwojennej inteligencji odeszły piękne wzorce honorowych, dżentelmeńskich postaw, zachowane w wielu podręcznikach etykiety mocno dziś archaicznej. Świat dodzieje, a my razem z nim. Nie kultura w modzie, a ostentacyjne trzymanie rąk w kieszeniach, spluwanie na chodnik i mielenie gumy podczas rozmowy.

Dziękuję
Bogu, że są ludzie, którzy w sposób naturalny przenoszą podstawy dobrego wychowania przez bagno zalewającego nas chamstwa, prostactwa i nowomodnej bylejakości życia. Mimo wszechogarniającego kultu mamony uczą dzieci nie tylko liczenia złotówek, ale i grzeczności, uprzejmości, życzliwości na co dzień.

Proszę
mi wybaczyć odrobinę prywaty, choć może niektórzy forowicze mają podobne doświadczenia. Chciałabym się zwrócić do niektórych moich uczniów, w tej chwili już absolwentów, którzy czynią ze mnie na ulicy istotę przezroczystą. Drodzy moi uczniowie, nawet jeśli wbijecie nos w mijaną właśnie wystawę, nawet jeśli skupicie uwagę na czubkach swoich butów, nawet jeśli nagle zaczniecie podziwiać znaki drogowe – ja i tak Was widzę i poznaję. Nie musicie mnie pozdrawiać; całkiem możliwe, że ignorujecie mnie celowo, bo zalazłam Wam za skórę. Pozdrówcie więc moją koleżankę – może ta okazała się bardziej dla Was wyrozumiała. Znacie te dwa słowa, bo nauczyła ich Was mama, tata albo pani w przedszkolu. Używaliście ich, gdy nie byliście jeszcze absolwentami. Zrozumcie, sobie i Waszym Rodzicom wystawiacie świadectwo z oceną niedostateczną w przedmiocie „Kultura osobista”. Co mnie boli bardziej, nie nauczycie jej swoich dzieci i na zasadzie domina rozrośnie się w społeczeństwie słoma do cholewek.

„Grunt to dobre wychowanie”.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

O wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Nocy, czyli wiosenny felieton całkiem niepoważny.


Nieodżałowany Jan Tadeusz Stanisławski napisał kilkadziesiąt humoresek na udowodnienie zgoła odmiennej tezy; szanując Wielkie Pióro, nie omieszkam jednak wygłosić zdania polemicznego.

Dla chrześcijan sprawa wydaje się niepodlegająca dyskusji – to wiara w Zmartwychwstanie Chrystusa i w zmartwychwstanie człowieka stanowi podwaliny religii Nowego Testamentu. Ufność w nieśmiertelność duszy, w zwycięstwo życia nad śmiercią daje ludziom powód do duchowej radości. Niewierzącym pozostaje cieszyć się z dodatkowego wolnego dnia, możliwości przebywania z rodziną i nadejścia wiosny.

Biorąc pod uwagę sam fakt długości świętowania, już na starcie Boże Narodzenie góruje zdecydowanie, gdyż przypada 25 i 26 grudnia, a nie zawsze jedno z tych dni wypada w niedzielę.

Mimo wyższej rangi Wielkanocy w wymiarze religijnym, to Boże Narodzenie zakorzeniło się silniej w polskiej tradycji, obrosło większą ilością zwyczajów i obyczajów. Poza palmą i koszyczkiem, do którego jakże często wkładamy czekoladowego zajączka (skąd anglosaski zajączek w mazowieckiej święconce?), drewniane pisanki i plastikowego kurczaczka, żywy jest zwyczaj polewania się wodą w Wielkanocny Poniedziałek (chroń nas, Opatrzności, przed hordami młodzieży uzbrojonej w wiadra!). Jakże ubogo ów zestaw wygląda na tle choinki, jemioły, sianka, św. Mikołaja, prezentów, pierwszej gwiazdki, opłatka i kolędy. Gdy byłam mała, musiałam łykać kotki ze święconej palmy, rzekomo profilaktycznie na ból gardła. Dziś moje dzieci z przerażenia wytrzeszczają oczy, gdy im o tym opowiadam. Jajek też nie chce im się dekorować, to takie pracochłonne i wysoce nieefektywne w niewprawnych palcach. Wystarczy kąpiel w cebulowych łupinach. Tradycyjne ciasta pojawiają się tradycyjnie w zwyczajne niedziele. Cukrowy baranek przestał stanowić przedmiot dziecięcego pożądania. Cieniutko z tymi zwyczajami…

Wigilijna wieczerza bije na głowę klimatem i niepowtarzalnością atmosfery niedzielne śniadanie, i gdzież porównywać łamanie się opłatkiem do dzielenia jajeczkiem! W niektórych regionach Polski wędrują jeszcze orszaki dynguśników mających podobną tradycję, co kolędnicy, ale spotkanie ich graniczy z cudem nawet na Podhalu, podczas gdy kolędowanie ma się całkiem nieźle. Wielkanocne święto rozpoczyna msza rezurekcyjna, której towarzyszy dźwięk dzwonów i huk wystrzałów. Jakże sennie brzmi dostojne „Wesoły nam dzień dziś nastał” śpiewane o szóstej rano w zestawieniu z tubalnym „Wśród nocnej ciszy Bóg się nam rodzi”, choć śpiewanym o północy.

W jednym tylko Wielkanoc przegrywa z Bożym Narodzeniem – ilością wydanych na godne świętowanie zaskórniaków. Odpada wszak kosztowny obowiązek kupowania prezentów, choć do łask wraca dawny zwyczaj obdarowywania się jajkami (czekoladowymi, rzecz jasna), ewentualnie zajączkami (także z czekoladowej masy). Wierzę gorąco w nieograniczoną kreatywność handlowców, już oni coś wymyślą, rozreklamują i wmówią nam konieczność zakupu tego czy owego – to tylko kwestia czasu. I wtedy upadnie jedyny argument wywyższający wiosenne święta, a moja teza będzie nie do podważenia!
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Kochajmy się!


Dzień 14 lutego obchodzony był jako święto zakochanych w zachodniej Europie od czasów zamierzchłych. Do Polski obchody walentynkowe przywędrowały w latach 90. ubiegłego wieku na fali zachłyśnięcia się kulturą zachodnią – podobnie jak święto Halloween. Raczkowały nieśmiało najpierw w szkołach języków obcych, potem coraz śmielej pakując się z butami do naszej kultury słowiańskiej. Kluczowym momentem świętowania jest obdarowanie ukochanej bądź ukochanego prezentem mającym zaświadczyć o naszym uczuciu. Na początku wystarczyło malowane na bordowo serduszko; teraz towarzyszy często upominkowi znacznie droższemu i wymyślniejszemu. Szeregowy zakochany kupi swej wybrance maskotkę. Królują „słitaśne” czerwone lub różowe zwierzątka=przytulanki, które po naciśnięciu łapki albo brzuszka głosem anioła pieją swoje „ajlawiu”.

Rynek się cieszy, biznes i media mają czym zapchać wiecznie głodną gardziel między Bożym Narodzeniem a Wielkanocą. Dajemy się omamić wiszącym wszędzie serduszkom i amorkom. „Kochajmy się!” – krzyczy reklama z telewizora. „Czy kupiłeś już swojej Walentynce prezent?” – pyta sklepowa witryna. „Spędź romantyczną kolację dla dwojga.” – zachęcają restauracje. Kuszą „romantyzmem” biura turystyczne, multipleksy kinowe, hotele, galerie handlowe. Następna taka okazja dopiero 8 marca. Kup bilet, kup biżuterię, kolację, weekend w ekskluzywnym hotelu, podróż na Cypr. Wyposażeni w skromniejsze portfele zadowolą się nabyciem lizaka w kształcie serca lub tandetnej pocztówki z tekstem znalezionym w Internecie.

Święto Zakochanych zatacza szerokie kręgi, ewoluując w Święto Kochających i Lubiących. Już nie tylko zakochany zakochanej ofiarowuje pluszowe serduszko, obowiązek obdarowania rozrósł się na pary rodzice – dzieci czy kolega – koleżanka. Wszystko w trosce o dobre samopoczucie osoby nam bliskiej czy zaprzyjaźnionej, a nie daj Boże – samotnej! Single bowiem w tym dniu przeżywają niezbyt przyjemne chwile, gdy stają oko w oko z pytaniem „Dostałaś już walentynkę?” Aby osłodzić życie niekoniecznie nieszczęśliwej z tego powodu „kobiecie bez mężczyzny”, podsuwamy dyskretnie słodką pocztówkę świadczącą o naszej życzliwości lub wysyłamy pocieszający SMS. Presja społeczna i komercjalizm wypiera istotę tego bądź co bądź sympatycznego święta. Takie wartości jak miłość, przyjaźń czy życzliwość są zawsze w cenie i każda okazja jest dobra, by o nich przypominać. Zamiast jednak kupować przyjemność za pół miesięcznej pensji, spróbujmy zorganizować najdroższym osobom ten dzień tak, aby poczuły się kochane, jedyne i wyjątkowe. I niech ten dzień trwa cały rok.

Ps. Tekst pisałam 28 stycznia. W dwóch kwiaciarniach i jednym sklepie z mydłem i powidłem wystrój witryny nie pozostawiał złudzeń, że czas najwyższy zatroszczyć się o zakup walentynki.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Po śniegu



Zima wreszcie przypomniała sobie o swoich powinnościach i sypnęła śniegiem. Drogowców nie zaskoczyła, od grudnia jej wyglądali, licząc ewentualne straty. Z równym utęsknieniem oczekiwali nadejścia jej prawdziwego oblicza sprzedawcy łopat i innego sprzętu do walki z białym żywiołem. Zaskoczyła, jak zwykle, gospodarzy domów – tych z nazwy i tych z urzędu.

Moje miejskie ścieżki przemierzam od lat. Zmieniają się pory roku, zmienia intensywność opadów, ale przydomowe i przyurzędowe trotuary oraz place wyglądają niemal tak samo. Sprawdziłam.

U Iksińskich krucha staruszka walczy z białym nalotem uzbrojona w tęgą, metalową łopatę. Z okna domu wyłania się głowa dorodnie zbudowanego nastolatka: „Babcia, kiedy obiad? Głodny jestem!” Może chory, może zajęty, może babcia dla zdrowotności… Nie mnie oceniać.

Posesja Kowalskich. Tu jak zwykle elegancko odśnieżone, całą szerokością. Latem zawsze zamiecione, a i niewielki ogród przyciąga oko urodą. Odpoczynek dla stóp. Ślę w duchu wyrazy wdzięczności.

Dobre samopoczucie kończy się po paru metrach. Sąsiedzi Kowalskich, klasyczne typy aspołeczne, mają w nosie moje stopy. Po co inwestować w łopatę, po co się przemęczać, ludzie i tak wydepczą ścieżkę, a jak przyjdzie odwilż (a przyjdzie z pewnością), to samo się rozpuści. Idę – dwa kroki w przód, jeden w tył. W głowie mordercze myśli, na końcu języka najgorsze życzenia. I strach o kruche kości. Ktoś obliczył, że jak już łamać nogę, to najlepiej wychodząc z samochodu w godzinach pracy na nieodśnieżonej powierzchni należącej do prywatnego właściciela. Wówczas wysokość odszkodowania jest najkorzystniejsza. Nie dbam o odszkodowanie, stąpam ostrożnie i próżno wyglądam przedstawicieli Straży Miejskiej. Ci zajęci są zapewne wlepianiem mandatów za złe (czytaj: w jedynym możliwym do tego miejscu) parkowanie.

Igrekowski energicznie macha szuflą. Co chwilę przystaje i popala papierosa. Ucina pogawędkę z Nowakiem. Kwitnie życie towarzyskie, każda okazja dobra. Ulicą sunie pług śnieżny z prędkością ferrari. Fontanna pośniegowego błota szczodrze rozsypuje się na świeżo oczyszczonym chodniku. Gest Igrekowskiego manifestującego swoje hm… niezadowolenie nie nadaje się do upublicznienia.

U Zetowskich też praca wre. Kopce śniegu z chodnika lądują na jezdni. Przecież samochody zaraz to rozjeżdżą no i sól rozpuści, to po co ma zalegać przed płotem.

Utrudzone stopy zatrzymują się wreszcie przed furtką. Dotarłam, piszczele całe. Ulicą nadjeżdża kolejny samochód. Na jezdni zalega woda, dużo wody. Ale kierowca ma sucho, wygodnie, spieszy się i nic go nie obchodzi, że dzięki niemu będę miała okazję odwiedzić pralnię.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Magia słowa


- To, co tam leży, to plastry szynki z beczki?
- Nie, z babuni.
Ciekawe, czemu nie z dziadziunia - myślę z przekąsem i bez ceregieli pakuję babunię do siatki. Nienaturalnej i bardzo nieekologicznej.

Domowe wypieki, domowe przetwory, tu zjesz jak w domu, wyroby Tatula, pierogi jak u mamy, przysmak dziadka itd., itp. Epitet domowy (zamiennie z tradycyjny albo swojski) brzmi jak mantra, czaruje zapachem kuchni zapamiętanym z dzieciństwa, pakuje do podświadomości klienta supermarketu dymiącą apetycznie wizję domowego obiadku. W sukurs biegną dodatkowe kuszące informacje typu „z pieca”, „z beczki”, „z komina”, „ze starej wędzarni”. Przy zakupie sugerujemy się głównie nazwą produktu, jego skład pozostaje dla nas zwykle tajemnicą. To, że „domowy” produkt tradycyjnie pęcznieje od E rozmaitej maści wcale nie mniej niż „niedomowy”, nie dociera do naszej świadomości. Magia słów jest potężna, wiedzą o tym spece od reklamy i marketingu, wiedzą o tym producenci towarów opakowanych w coraz to wymyślniejsze i wabiące nazwy, wykorzystujący nasze pozytywne skojarzenia. My zaś bezwiednie poddajemy się tej manipulacji.

Mało kto wie, że „produkt tradycyjny” to produkt chroniony prawem polskim lub prawem UE, wytwarzany z tradycyjnych surowców, posiadający tradycyjny skład lub sposób produkcji, znajdujący się na Liście Produktów Tradycyjnych utworzonej przez Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Na opakowaniu często więc możemy przeczytać nie „produkt tradycyjny”, a „tradycyjnie produkowany”. Niby tak samo, ale nie to samo.

Obok „domowego” silne działanie magnetyczne wykazuje epitet „chłopski”. „Chłop” brzmi swojsko (swój chłop), stabilnie i bezpiecznie. Chłop żywił i bronił. Gdy za komuny sklepy spożywcze straszyły potencjalnych nabywców mięsa hakami, po wałówkę jeździło się do chłopa. Sieć restauracji „Chłopskie jadło” zawdzięcza swój sukces na rynku także nazwie. To dzięki niej (choć w równej mierze dzięki wystrojowi sali, strojom kelnerów, muzyce no i menu) do zgłodniałego klienta dociera obraz pierogów ulepionych dłońmi wielkości bochnów chleba przez sumiastego kucharza w pasiastych spodniach. Jak takiemu nie ufać?

Fantazja producenta nie zna granic. Obok wyrobów „swojskich”, „domowych”, „tradycyjnych” czy „chłopskich” karierę robią produkty „klasztorne”. Króluje wino i nalewka „wg ściśle przestrzeganej od wieków receptury opartej na ziołach”, oczywiście znanej jedynie mnichom tego zakonu, którzy to mnisi zechcieli ją zdradzić jedynie temu producentowi, by mógł on sporządzić ów trunek ku pokrzepieniu Twojego ciała i ducha, Drogi Kliencie. Na etykiecie Drogi Klient może ujrzeć przaśne, rumiane twarze rozweselonych braciszków lub skromne, budzące zaufanie uśmiechy sióstr zakonnych.

Inną kategorię stanowią artykuły opatrzone terminem „ekologiczne”. Żeby posługiwać się tą kuszącą nazwą, producent musi uzyskać specjalny certyfikat unijny. Produkty i wyroby ekologiczne są specjalnie oznakowane (okrągłe logo z kłosem zboża w środku) i pochodzą z pewnych źródeł. Podlegają bardzo szczegółowej kontroli przez specjalnie do tego celu wyznaczone firmy. Ale można sobie radzić i bez certyfikatu! Słowa „ekologiczny” producent nie musi używać, przecież jest sporo zamienników – „zdrowy”, „bio-”, „naturalny”, „zgodny z naturą”. Często „w stu procentach”.

Drodzy Klienci, najczęściej jedyną „naturalną”, w stu procentach pewną rzeczą, w jaką wyposażono produkt, jest tradycyjna, swojska, wysoka cena. Chodzi w końcu o to, by język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Co było, co będzie


Drzewa umierają, stojąc. Domy umierają, milcząc. Ich śmierć jest powolna, odarta z godności, bo wystawiona na publiczny widok. Dumne ściany, stanowiące niegdyś solidne oparcie, w które wsiąkał śmiech, płacz, przekleństwa i błogosławieństwa, teraz wykrzywione jak stawy reumatyzmem nie stanowią żadnej wartości dla nikogo, chyba że dla rodziny polnych myszy. Miejsce pełne nagromadzonych przez lata ludzkich emocji zieje pustką i smutkiem. W ślepych oknach parę desek. Na krzyż. Gnie się zwiotczały dach, który unosił ciężar opadającego dymu zwiastującego obiad, śniegu, gradu, deszczu oraz – nierzadko - okruchów wojennej historii. Teraz, zmęczony i pokonany przez czas i okoliczności, wstydliwie odsłania sterczące wnętrzności więźby. Jest rzeczą znamienną, że najczęściej ostatnim elementem ulegającym destrukcji jest piec, komin, jakby jemu najtrudniej było przyjąć do wiadomości, że nikt się już nie chce przy nim ogrzać.

Cegła po cegle, deska po desce umiera dom. Nie ostaną się nawet najtrwalsze jego ślady – fundamenty. Niemy świadek odchodzi z naszego krajobrazu pokładając nadzieję, że może ktoś zdążył utrwalić jego ślad na fotografii, dla potomnych. Non omnis moriar. Na miejscu przez niego zwolnionym wzniesie się nowe, piękniejsze i trwalsze elementy współczesnego krajobrazu; taka jest kolej rzeczy.

Spiesząc ku nowemu, szanujmy wspomnienia, wspomnienia są zawsze bez wad. Ocalmy je.

Spieszmy się, bo możemy nie zdążyć uwiecznić budynku, który lada moment ulegnie rozbiórce lub zawaleniu, utrwalmy skrawek rzeczywistości, w której żyjemy, zanim odejdzie w przeszłość. Dokumentujmy, ratując od zapomnienia. Stwórzmy ciągłość pamięci, by następne pokolenia wiedziały, co istniało kiedyś na miejscu ich szkoły, salonu, garażu.

Jeśli na Waszych strychach albo w skórzanych albumach znajdują się pocztówki i fotografie, z których uśmiecha się do nas czas, jesteście w posiadaniu bezcennego skarbu. Nie zgubcie go.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Jak świętować?


Ulica Focha w Warszawie nie imponuje długością, ale patrona ma zacnego. W wielu miastach przedwojennej Polski ulice nosiły jego imię. Dziś trudno byłoby uzyskać od przeciętnego przechodnia poprawnej odpowiedzi na pytanie, kim był. Zapytany co najwyżej strzeli focha albo zasłoni się niepamięcią z lat szkolnych. A przecież Polska wiele mu zawdzięcza.

Ferdinand Foch (czyt. fosz) był marszałkiem Francji i marszałkiem Polski. To on w imieniu państw sprzymierzonych podpisywał w 1918 roku rozejm. To on uratował powstanie wielkopolskie, ponieważ zagroził Niemcom zbrojną interwencją. Józef Piłsudski udekorował go krzyżem Virtuti Militari odpiętym z własnego munduru.
Nie wiemy. Zapominamy.
Na pytanie, kim był Józef Piłsudski, poprawnie odpowie już znacznie więcej zapytanych, ale proszę się nie łudzić – nie wszyscy. Jakiś przywódca, generał chyba.
Nie wiemy. Zapominamy.

11 listopada cieszy wszystkich pracowników i uczniów czerwonym kolorem w kalendarzu. Śpimy dłużej, oglądamy telewizję, jemy obiad bez pośpiechu, a w tle, za oknem, dumnie łopoczą gdzieniegdzie zatknięte biało-czerwone symbole świętowania. Świętowania czego?

Bo my, Polacy, to ciągle jakieś wojny, powstania i inne tragedie obchodzimy.
Taaa… Takie np. zwycięstwo nad bolszewią (15 sierpnia) – rzeczywiście, tragedia. Albo uchwalenie nowych praw w imię równości obywatelskiej (3 maja) – dramat po prostu. No i dorzucić trzeba ów smutny listopadowy dzień, kiedy to nasza ojczyzna odzyskała wolność po 123 latach zniewolenia – jakże z tego się cieszyć…?
Faktycznie, pogoda raczej nie sprzyja piknikom ani grillowaniu. Pomnikowe akademie szkolne ku czci, msze święte, napuszone uroczystości państwowe z wieńcami – nie dziwmy się, że dęta formuła nie sprzyja budzeniu się spontanicznej atmosfery radości. Miny oficjalne, poważne, grobowe. Przemówienia, poczty sztandarowe, dyskretne ziewanie. A gdyby tak uatrakcyjnić sposób świętowania, by 11 listopada stał się spoiwem narodowej i lokalnej społeczności? Byśmy poczuli się dumni z naszej historii i z tego, że jesteśmy Polakami? Współczesny patriotyzm przecież nie przejawia się przelewaniem krwi za ojczyznę, ale cierpliwym i wytrwałym stawianiem kroków zmierzających ku polepszeniu życia tu i teraz.

Cieszę się, że z roku na rok przybywa coraz więcej ciekawych imprez okołoświątecznych. Odbywają się koncerty, przemarsze paradne, wernisaże, wystawy sprzętu wojskowego, inscenizacje historyczne, pokazy sztucznych ogni – tylko że więcej ich w majowe, ciepłe dni. Bardzo spodobał mi się pomysł wspólnego śpiewania pieśni patriotycznych – śpiewać lubimy, pieśni znamy (przynajmniej pierwszą zwrotkę i refren, ale od czego są ściągawki?) a młodzież i dzieci „niechcący” przesiąka patriotyzmem bez nudnego moralizowania przynoszącego zwykle odwrotny skutek. Czemu nie mielibyśmy przenieść tego pomysłu na listopadowe święto? Lubimy parady, kiermasze, występy ulicznych performerów. I nie mam tu na myśli "atrakcji" zafundowanych ostatnio społeczeństwu w Warszawie, bez wnikania w winny - niewinny.

Wieczorem zaś zaprośmy do siebie przyjaciół – przecież jest święto.

Świętujmy. Nie zapominajmy.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Zapach śmierci


Czy czuliście Państwo jesienią mdławy, słodkawy zapach? Tak pachnie śmierć.*


Co roku o tej porze wraca jak bumerang temat ogrzewania domów tym, co już niepotrzebne, a może posłużyć za opał. I nie mam złudzeń, że powróci za rok.
Czy rzeczywiście dociera do nas pełna świadomość, że palenie śmieci, różnych dziwnych przedmiotów (opony, buty, meble) powoduje wydzielanie olbrzymiej ilości silnie trujących substancji (siarczanów, związków chloru itd.), a w okresie tzw. grzewczym ilość niebezpiecznych związków chemicznych w powietrzu niekiedy czterokrotnie przekracza dopuszczalną normę? Spalanie plastiku uwalnia śmiercionośne dioksyny. Jedna z nich – TCDD - stanowi 500 razy większe zagrożenie niż strychnina i 1000 razy większe niż cyjanek. Dwa miligramy dioksyn są w stanie zabić dorosłego człowieka. W trakcie spalania tworzyw wydzielają się również duże ilości chlorowodoru, który w połączeniu z wodą deszczową zamienia się w kwas solny. Co więcej, trucizny wnikają nie tylko do organizmów ludzi i zwierząt, ale także do gleby w ogródkach, na której uprawiamy potem „ekologiczną, zdrową” marchewkę – do całkowitego rozkładu dioksyn w glebie przyroda potrzebuje dziesięciu lat. Rezultat takich bezprawnych działań jest prosty: truje się palący śmieci i jego rodzina oraz wszyscy okoliczni sąsiedzi. Wynikiem takiego regularnego podtruwania są nowotwory, alergie, choroby płuc, które mogą pojawić się z kilkuletnim opóźnieniem.

W Polsce zbyt silnie zakorzenione jest na podłożu historycznym przeświadczenie, że ten, kto skarży władzy na aspołeczne zachowanie współobywatela, jest kapusiem, donosicielem, wszą. W Niemczech, kraju mieniącym się wieloma odcieniami mieszaniny kultur, rdzenny berlińczyk przejdzie obojętnie obok pomalowanego w kropki z pióropuszem na głowie i nocnikiem na sznurku dziwoląga, ale nie minie pięć minut, jak „doniesie” na źle zaparkowany samochód albo porzuconego pod kamienicą śmiecia. Takie działanie nie uchodzi za czyn niegodny, haniebny, ale za przejaw troski o wspólne dobro. My zaś pozwalamy sąsiadowi prowadzić prywatną spalarnię śmieci, godzimy się, by truł nas i nasze rodziny. Nawet, gdy w zdrowym odruchu samoobrony zdesperowani zadzwonimy do dzielnicowego, ten po wnikliwej inspekcji stwierdzi, że sąsiad pali węglem, bo ma w piwnicy sporą stertę. Za rękę nikogo nie złapał, a dwudziestoczterogodzinnego posterunku nie wystawi. Przewidzianej prawem kary więc nie będzie. Nasz węch zaś nie jest wystarczającym świadectwem. Oczywiście sąsiad nigdy już nie przyjdzie do nas na wódeczkę i poczeka na okazję odpłacenia pięknym za nadobne, nie wnikając zupełnie w meritum sprawy. Czemu tak robi? Przecież nie z premedytacji czynienia zła, a z oszczędności i często z biedy. Nie stanowi to jednak żadnego usprawiedliwienia.

Jak napisałam na wstępie – temat-bumerang. I wiele się na ten temat teraz pisze. Najważniejsze, by znaleźć rozwiązanie.
Co zatem robić, poza otwartą rozmową? Może zawstydzać i publicznie piętnować, zamieszczając nazwiska i adresy na stronie internetowej miasta? Albo prosić swojego księdza proboszcza o grożenie palcem z ambony i przypominanie słów Jana Pawła II: Trzeba (…) uświadomić sobie, że istnieje ciężki grzech przeciwko środowisku naturalnemu obciążający nasze sumienia, rodzący poważną odpowiedzialność przed Bogiem-Stwórcą.

Jedyny ratunek widzę w poruszaniu sumień i uświadamianiu. Może w okolicach domu truciciela nakleić jakieś przemawiające do serca i rozumu plakaty? Zostawić ulotki w skrzynkach pocztowych? Może znalazłyby się na to fundusze w dziale ochrony środowiska? Gdyby okleić dzielnice willowe „prozdrowotnymi” plakatami w takiej ilości, jak niedawno zostały oklejone plakatami wyborczymi, może, kłując w oczy, skłoniłyby trucicieli do zastanowienia się?


* Cytat z głowy, napisała tak jakaś Pani z tytułem naukowym.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Pozaduszkowe reminiscencje


Spacer po cmentarzu zawsze nastrajał mnie… optymistycznie. Krzepi widok odrestaurowanych staraniem mieszkańców nobliwych nagrobków, świerkowych gałązek obok zardzewiałych ze starości tabliczek, krzątających się ludzi. Pamiętamy nie tylko o najbliższych. Pamiętamy, choć na pamięć nie zawsze starcza nam czasu.

Z marmurowych płyt spoglądają na mnie twarze Nieobecnych. Kim byli, czym się zajmowali, co ich trapiło i radowało? Czy gonili bez wytchnienia, jak większość z nas, zanim zmienili się w okruch czyjejś pamięci? Spacer po mieście umarłych to szansa na wytchnienie, wyciszenie i nabranie dystansu wobec tego, co pozostaje za cmentarnym murem.

Wszystkich Świętych. Ciepło jak na listopad. Obok mnie grupka obładowana chryzantemami w donicach.
- A co tam u Władzia? Jak z sercem? Drugi zawał, powiadasz? No popatrz, a przecież jego dziadek i nasz to bracia, a serca obydwaj mieli jak dzwon. Choć życie dało im w kość… A pamiętasz, jak na piechotę chodzili w zimę do Rembertowa na bazar? A pamiętasz, jak kiedyś nocowali gdzieś w rowie? A pamiętasz…?
A pamiętamy?

Życie poniedziałkowe czy czwartkowe naszpikowane jest kłopotami wiązania końca z końcem, dopinania ostatnich guzików i gonienia wczorajszego dnia. Nie mamy czasu na głupstwa, na zastanawianie się i zamartwianie rzeczami, które w praktyce nic nie znaczą. Rozmawiamy w pośpiechu, spotykamy się w pośpiechu (jeśli mieliśmy – znów słowo-klucz: czas – by oswoić przyjaciół albo założyć rodzinę), jadamy w pośpiechu i nawet w niedzielę nie zawsze mamy szansę zasiąść do wspólnego obiadu, bo domownicy gdzieś się rozpierzchną… Nie zauważamy, jak dorastają dzieci, starzeją się rodzice, umierają drzewa, przemijają kolejne pory roku. Przystajemy na chwilę, gdy dowiadujemy się o czyimś wylewie, zawale, śmierci i nachodzi nas refleksja – za czym tak gonimy? Po czym znowu wsiadamy do pędzącego expresu.

- Wujek ma huk roboty, nie mógł przyjechać. Ale pozdrawia. Prosi, by zapalić świeczkę na grobie jego Taty, bo ci z Rzeszowa pewnie nie dojadą w tym roku.

Na płycie najstarszego grobowca niespokojne ogniki ogrzewają stopy kamiennej Madonny. Zapalono je, bo Matka Boska od lat spogląda na głowy przekraczających pokoleniami cmentarną bramę. Nie dopuściliby, by w ten dzień tkwiła w osamotnieniu. Ta, której prochy spoczywają pod płytą, też kiedyś przemierzała te same ulice, chodziła na rynek po zakupy, martwiła się, gdy bliscy spóźniali się na kolację.

- Mamo, została lampka dla żołnierzy?
Została, zawsze zostawała. Ta najmniejsza. A jeśli nie, to przynajmniej pojedyncza chryzantema. I pamięć, i chwila refleksji, zadumy. Henryk Żuk we wspomnieniach o swym bracie Władysławie spoczywającym w wojskowej kwaterze w Mińsku napisał: „…miejscowi (…) za co im wielka chwała, zawsze oddają nieznanym bohaterom hołd, zapalają znicze i składają kwiaty na ich grobach, pobożni mińszczanie odmawiają modlitwy za spokój ich duszy”, a ja poczułam się częścią wspólnoty.

- Przyjedzie Krysia z Radomia, ale dopiero po południu. Wpadnijcie i wy do nas. Ostatnio widzieliśmy się wszyscy na weselu u… Nie, na chrzcinach u Ani. Boże, jak to dawno… Wpadnijcie chociaż na herbatę.

Dobrze, że jest taki dzień, kiedy codzienne tempo raptownie wyhamowuje, kiedy wspólnie wypita herbata z cytryną rozgrzewa dłonie skuteczniej niż płomień świecy.
- Ciociu, a co tam u was? Tak, byłam już, byłam rano. Dziki tłum. Nie, nic się nie stało. Tak tylko sobie pomyślałam, że dawno do was nie dzwoniłam…

To nie święta Bożego Narodzenia są najbardziej ciepłymi, rodzinnymi świętami. Te przypadają 1-go listopada.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Zbiórka makulatury


Ze słupów, latarni, ścian, ogrodzeń i barier odgradzających pieszego od jezdni jeszcze się uśmiechają upudrowane twarze. Wystawione na widok publiczny, często ozdobione mniej lub bardziej niewybrednymi słowami i rysunkami, czekają na łaskę opuszczenia eksponowanego miejsca. Pewna Niezidentyfikowana Grupa Antybilboardowa, wyraźnie poirytowana ilością i powierzchnią plakatów, nakleiła w moim mieście na wielu z nich karteczkę z pytaniem Kto to posprząta? Notabene ta sama grupa rozkleiła również karteczki z sentencjami typu Wielkość bilboardu miarą człowieka. Do przemyślenia.

Trzeba uczciwie przyznać, że część komitetów wyborczych (lub sami kandydaci) wzięła się ostro za sprzątanie i kilka twarzy znikło z ulic już w powyborczy poniedziałek. Ustawa wyraźnie mówi, że plakaty i hasła wyborcze oraz urządzenia ogłoszeniowe ustawione w celu prowadzenia kampanii wyborczej pełnomocnicy komitetów wyborczych obowiązani są usunąć w terminie 30 dni po dniu wyborów. Miesiąc. Zapewne deszczowy, wszak mamy jesień. Prorokuję smętnie zwisające, przedarte zawistną ręką lub wiatrem, resztki przedwyborczej nadziei. Im dalej od centrum miasta, tym będzie gorzej, nie wspominając o wiejskich płotach. Obawiam się, że niektóre plakaty pozostaną tak długo, aż się same nie wyłopoczą. A może by tak kosztami usunięcia bilboardów wiszących „po czasie” obciążyć tych, którzy się na nich reklamują?

Cytując klasyka, prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy. Kampanię.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

...a od kaszy człowiek zdrów.

Na początek drobny eksperyment - niech Państwo cofną się do swoich szkolnych lat i policzą, ilu mieli grubych kolegów? Ile grubych koleżanek? Niewielu? Kilku? Poprawna odpowiedź brzmi: dużo mniej, niż mają ich Państwa dzieci. Celowo użyłam tu epitetu „gruby”, słowa dziś używanego rzadziej, wstydliwiej, by nie urazić; czasami kubeł zimnej wody działa mobilizująco.

Niegdyś dzikie hordy rozwrzeszczanych dzieciaków biegały za lub z piłką, skakały w gumę, przez skakankę, odbijały lotkę obciążoną kamieniem (bo wiatr) na każdym wolnym skrawku przestrzeni miasta. Okupowały podwórka blokowisk, zwłaszcza trzepaki i zdezelowane huśtawki, chodniki miejskie, dziurawe ulice, szeroko otwarte boiska szkół. Królował śmiech i zdrowa rywalizacja, zawiązywały się przyjaźnie, kształtowały postawy społeczne. Niejako przy okazji znikały spałaszowane wcześniej kalorie. Dzieciaki wracały zdyszane, brudne, spocone, szczęśliwe (bo naszpikowane endorfinami), „napowietrzone”, odporne na wszędobylskie wirusy i bakterie. Obecnie na większości placów przed blokiem straszy napis „Zakaz gry w piłkę i jazdy rowerem”. Ulubionym rekwizytem stał się komputer w towarzystwie miski snacków, a kolegów poznaje się na Facebooku, nie pocąc się i nie brudząc.

Dziś pulchnych uczniów spotykam znacznie więcej, niż gdy sama byłam uczennicą, ale ich funkcjonowanie w grupach jest tak samo trudne jak wówczas. Grube… ups! cierpiące na nadwagę dzieci to osoby sfrustrowane, z niską samooceną, często izolowane, narażone na drwiny ze strony rówieśników oraz dorosłych. Dużo częściej dotykają je choroby somatyczne takie jak wysoki poziom cholesterolu, cukrzyca, wady postawy, stłuszczenie wątroby i kamica żółciowa.

Jako społeczeństwo coraz lepiej i skuteczniej dbamy o zdrowie, kondycję fizyczną, urodę i samopoczucie. Interesuje nas pochodzenie i skład produktu, który pakujemy do garnka. Liczymy kalorie. Kupujemy żywność ekologiczną. Uciekając przed chemią, nabywamy produkty „od chłopa”. Jesteśmy coraz bardziej świadomi czyhających na nas w pozornie dietetycznych potrawach ogromnych ilości tłuszczu. Wiemy, że w jednej puszce czarnego napoju z bąbelkami pływa 10 kostek cukru. Mimo to w ślad za wiedzą nie idzie właściwy wybór. Co więcej – sporadyczny zakup chipsów czy wizyta w stojadlanej fabryce junk food traktowane są jako nagroda za długotrwałe wyrzeczenia, jakimi okazują się tygodnie zdrowej diety.

Przyjrzałam się, co uczniowie kupują w szkolnym sklepiku. Królują napoje gazowane i cukrzone, bo gorąco. Głód zabijany jest słodyczami, o których z racji wieku mam mgliste pojęcie – jakieś skręcone różowe rurki, gąbczaste kulki, szokująco barwiące lizaki. Na topie są też lody. Krótko mówiąc – kalorie i tylko kalorie, których dziecko nie spali podczas zajęć wychowania fizycznego.

Drodzy Dorośli, to my jesteśmy odpowiedzialni za otyłość dzieci i młodzieży. Na zbędne oponki brzuszne wpłynęły nasze błędne nawyki żywieniowe, nasz leniwy wzorzec zachowania, nasze kieszonkowe ofiarowane bez kontroli („Nie mam czasu zrobić ci kanapki, masz, kup sobie coś”). A może by tak przypomnieć sobie szkolne lata i zamiast zasiąść w słoneczne popołudnie całą rodziną przed telewizorem, wybrać się na rowerową przejażdżkę albo spacer? Zapewniam, że wyjdzie to wszystkim na zdrowie.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Polska biało-czerwona


Kiedy na początku czerwca ujrzałam pierwszy raz na ulicy samochód mknący z wesoło furkoczącą u drzwi narodową flagą (a raczej flażką), w mojej głowie otworzył się kalendarz świąt państwowych i lokalnych. Nie znalazłam w nim, rzecz jasna, żadnego uzasadnienia dla biało-czerwonej dekoracji, nawet dla spóźnionych obchodów dni naszego miasta. Ponadto kto dziś przystraja samochód z okazji np. Święta Odzyskania Niepodległości, skoro nawet flagi wywieszone na budynkach nie porażają ilością? Dopiero wylegujący się pod tylną szybą szalik z dumnym napisem oświecił moje blond komórki. No jest, święto, nie lokalne, nie państwowe, OGÓLNONARODOWE. Drogi Polaku, chcesz czy nie, lubisz piłkę nożną czy nie, zostałeś włączony w narodowy biznes zwany EURO 2012.
Kup koszulkę. Z orłem małym lub rozpostartym na całą dumnie wypiętą pierś. Wywieś flagę, nieważne, że do końca nie wiadomo – flaga to czy reklama piwa. Kup perukę, biało-czerwonego baranka, byś nie wyrwał własnych włosów, gdy przyjdzie ku temu sposobność. Do baranka w komplecie czapeczka, najlepiej w stylu Stańczyk. Szanując gardło, zaopatrz się w gwizdek, rączki-klapaczki braw i trąbkę. Jeszcze jakiś balonik ewentualnie wspomniana flażka, szalik na ramiona i barwy na twarz. Teraz można cię nazwać prawdziwym kibicem. Biznes się cieszy i zaciera rączki. Taka okazja zdarza się tylko raz.

Oglądanie w domu transmisji telewizyjnych jest archaiczne, be, passé i démodé. Modne stało się oglądanie gromadne, kumulujące emocje i integrujące naród, najlepiej w strefie kibica. Tu znów biznes się cieszy, bo zrypane dopingiem gardło domaga się pić, oczywiście pić szczęśliwie wytypowaną markę. Najczęściej tę samą, która pcha się nam przed oczy i uszy w przerwach reklamowych - proszę nie sądzić, że 15 minut dzielących mecz na połówki ma inny cel. A w gromadzie jak to w gromadzie - różne typy człowieka kibicującego. Jedni przyszli na serio oglądać mecz i ci mieli najgorzej, bo po sąsiedzku znaleźli się kibice niedzielni (porównanie z niedzielnymi kierowcami jak najbardziej uzasadnione), prawdziwi pseudokibice, którzy po trzydziestu minutach dziwili się, że to jeszcze nie koniec – ci znali się na futbolu najlepiej. Przyszły również panienki-lansjerki, ubrane wcale nie na różowo – nawet można by im współczuć tych nudnych katuszy, przez jakie musiały przechodzić, by być na topie, gdyby nie ich egzaltacje na pokaz i bezustanne trajkotanie o shoppingu, kosmetykach i smażeniu krewetek. Choć z drugiej strony porównując owe monologi z wywodami tzw. znawców piłki nożnej, starych wyjadaczy, mentorów, nie wiem, który bełkot bardziej działa na nerwy. Poziom decybeli rośnie w miarę wypitych puszek i butelek szczęśliwie wytypowanej marki. Emocje również, a te zależne są od wyniku. Niezależnie od wyniku każdy czuje się bratem zjednoczonym w jednej wielkiej narodowej sprawie.

Rozdmuchane przez media (ech, te buńczucznie brzmiące zapewnienia dziennikarzy i gości dziennikarzy o drużynie mistrzów, jakiej jeszcze nie mieliśmy) rozdęte marzenia o co najmniej jednym uchu pucharu rozbiły się już po trzech meczach. Na samochodach drastycznie spadła ilość furkoczących chorągiewek, a te, które pozostały, postrzępione jakieś takie i wyblakłe. Szkoda, że taka biało-czerwona spontaniczność, poczucie jedności narodowej nie wybucha z okazji narodowych świąt, a tych obywateli, którzy 11 listopada wychodzą na ulice z flagami, by manifestować swoją polskość, nie nazywa się kibicami polskości, tylko zupełnie, zupełnie inaczej.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni



Wakacje to wspaniały czas przeznaczony na relaks, wypoczynek, odprężenie dla ciała i umysłu. Każdy uczeń po ostatnim dzwonku staje się jakby lżejszy. Oto nadeszła długo oczekiwana chwila swobody i przygody. Do widzenia, żmudne ślęczenie nad książkami, do widzenia, szkolne korytarze, witaj, nieskrępowana wolności! Dorośli nie podzielają tej euforii, a wielu z nich wraz z rozpoczęciem wakacji czeka spora dawka zmartwień…

Perspektywa długiego urlopu oszałamia przede wszystkich nauczycieli. Snują plany nadrabiania zaległości w lekturach i filmach, dalekich spacerach lub przejażdżek rowerowych, odwiedzenia dawno nieodwiedzanych, celebrowania świętego spokoju, ale najczęściej rozpoczynają wakacje nie od poczciwego leżenia na dowolnie wybranym boku, tylko od… remontu. A jeśli nie od remontu, to przynajmniej od generalnych porządków w domu i zagrodzie (czytaj: ogródku). Proszę zwrócić uwagę, jak wiele pań myje okna na początku wakacji – to właśnie nauczycielki. A kiedy już pomalują ściany, wygonią wszystkie koty spod mebli i wszystkie krety z grządek okazuje się, że z wysiłku kark boli, a do drzwi puka smętny wrzesień.

Szczęśliwi rodzice pakują swoje pociechy do walizek i podrzucają babciom, opiekunom na koloniach, obozach, szkółkach przetrwania. Nareszcie odpoczną od codziennej walki z czasem ujętym w sztywny harmonogram – dodatkowe lekcje języka obcego, zajęcia szachowe, warcabowe, nauka gry na pianinie, gitarze, treningi karate, taekwon-do, piłki nożnej, taniec, teatr, chór, konie (o czym zapomniałam, Drodzy Rodzice?). Istny kołowrotek spięty jakimś cudem w niekończący się łańcuch dowózek i przywózek. Nareszcie. I na paliwie zaoszczędzi budżet domowy. Same korzyści. Tylko czy aby dziecku na tych koloniach nie stanie się żadna krzywda? Tyle się słyszy o różnych wypadkach, utonięciach, poparzeniach, zatruciach, molestowaniach… Czy nie będzie mu za zimno, za gorąco, za mokro, za sucho? Nie będzie głodowało? Przejadało się? Chorowało? Nie będą mu inne dzieci dokuczały? I pojawia się cała seria zmartwień na wyrost, puchnących jak balon i burzących spokój letniego wieczoru we dwoje. Nie cieszy zapach maciejki ani perspektywa długo odkładanego wyjazdu do teatru.

Ci rodzice, których nie stać na opłacenie dziecku letniego wypoczynku, też nie odetchną. Pozostawione samemu sobie dorastające latorośle obdarowane są bujną wyobraźnią. Kto wie, co teraz ich dziecko wyczynia w pustym mieszkaniu? Kto wie, kogo sprowadziło pod wspólny dach? Kto wie, z kim się bawi na podwórku? Z kim przesiaduje w letniej kafejce a z kim pod blokiem? Powierzchnia mieszkania nagle stała się jakby mniejsza, łazienka wciąż zajęta, muzyka zbyt głośna, a telewizora też się spokojnie nie obejrzy, bo za uchem krzyczy znudzona pociecha. Do lekcji się takiego nie zagna, na dodatkowy angielski też nie ma co liczyć. Nie pozostaje nic innego, jak cierpliwie znosić ten straszny czas.

Drodzy Dorośli, życzę Wam wytrwałości, cierpliwości i wyrozumiałości w tych trudnych chwilach. Proszę się nie martwić, wakacje miną jak z bicza trzasł, a wówczas wszystko powróci do normy. Damy radę!
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Nomen omen

Nasza rzeka srebrząca się w świetle gwiazd nazwana została poetyckim mianem Srebrna. Istnieje wiele legend uzasadniających słuszność tego romantycznego miana. Ale mińszczanie znają także drugie imię Srebrzanki, dużo mniej malownicze, i nie muszą wymyślać legend, by je usankcjonować; wystarczy zmysł węchu.

Mińsk Mazowiecki nosił różne nazwy - Mensko, Mynsko, Mińsko, Nowo-Mińsk (Nowomińsk). Miejmy nadzieję, że obecna nazwa pozostanie niewzruszona niczym Maczuga Herkulesa. Jest ładna i nie wzbudza kontrowersji. Cóż bowiem mają powiedzieć mieszkańcy takich miejscowości jak Cyców, Zgniłocha, Pomyje czy Podła Góra? Wystarczy, że mieszkańcy ulic nie mogą czuć się pewnie. Nikt im nie zagwarantuje, że pachnące nazwy Kwiatowa czy Chabrowa nie zostaną po jakimś czasie zastąpione nazwiskami.

Nazwy to słowa, słowa to język, a ten żyje i zmienia się nie tylko z powodów geopolitycznych. To, co kiedyś uchodziło za błąd językowy, poprzez powszechność użycia staje się stopniowo normą, co powagą urzędu potwierdza Rada Języka Polskiego. Niektóre wyrazy odchodzą w czeluść historii razem z desygnatami; taki los spotkał np. przytulny „zapiecek” czy rycerski „kropierz” (narzuta na konia). Inne zmieniają swoje znaczenie; powszechnie znane słowo „przytomny” znaczyło przed laty „obecny”. Jeszcze inne zostają zastąpione drugimi – archaiczna „białogłowa” została wyparta przez „niewiastę”, tę zaś zastąpiła „kobieta”, słowo, które w staropolszczyźnie była synonimem prostytutki. Wraz z rozwojem cywilizacji pojawiają się neologizmy. Nasi dziadkowie nie znali słów „smartfon” i „laptop”, a „komórka” była jedynie składzikiem na drewno. Ciekawe, jakich jeszcze nazw przyjdzie nam się z konieczności nauczyć?

Bardzo ciekawą stroną wymiany wyrazów jest modyfikacja ich zabarwienia emocjonalnego. Pisałam niedawno, że epitet „gruby” będący dawniej w powszechnym użyciu na określenie osoby otyłej jest dziś niemile widziany. Nazwanie bowiem człowieka grubym może wywołać jego frustracje, rozchwiać emocjonalnie, urazić poczucie godności. Wkracza coś, co przywykło się nazywać poprawnością obyczajową. Mamy obok niej drugą poprawność, polityczną, dużo groźniejszą, bo jej przekroczenie może skutkować konsekwencjami prawnymi za używanie „mowy nienawiści”. Granica poprawności jest często cienka niczym jedwabna nić, łatwo ją przegapić i przekroczyć w błogiej niewiedzy. Czy Żyd jest zatem określeniem pejoratywnym? Może lepiej powiedzieć Izraelita albo Hebrajczyk? Obywatel państwa Izrael będzie w tym przypadku najbardziej neutralnym, ale czy naturalnym dla posługującego się językiem polskim? A co z Murzynem? Czy „czarnoskóry” brzmi poprawniej? Usilne zabiegi wprowadzenia do uzusu miana „Afroamerykanin” napotykały silne przeszkody historyczno-geograficzne z Sienkiewiczowskim Kalim na przedzie, który o Ameryce nawet nie słyszał. O nazewnictwie związanym z ludźmi o odmiennej orientacji seksualnej (staropolszczyzna używała wobec nich miana „sodomita”) taktownie i profilaktycznie zmilczę. Skoro już jednak podeszłam tak blisko tego tematu, pragnę przypomnieć, że niektóre środowiska społeczne wyszły z propozycją zamiany słów „matka”, „ojciec”, „mąż”, „żona” słowami „rodzic A, rodzic B”, „partner A, partner B”.

No, po tej wyczerpującej pracy umysłowej czas na relaksujące działanie fizyczne. Może upiekę ciasto, np. murzynka? I z pewnością nie będzie to ciasto afroamerykańskie, tylko wg sprawdzonego maminego przepisu czarna polska pychotka z czekoladową polewą.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Nowomowa, czyli nomen omen 2


Zapraszam do przeczytania drugiej części mojego felietonu poświęconego przemianom zachodzącym w języku polskim. Już na wstępie zawahałam się przy użyciu słowa „część” – wyraz ten prezentuje się bowiem tak non trendy jak prochowiec z ortalionu w oparach naftaliny.

W modzie panuje od pewnego czasu tendencja używania słów brzmiących anglojęzycznie. Cóż, większość technicznych nowinek przybywa do nas z Zachodu wraz z całym dobrodziejstwem słownego inwentarza. Ponadto spora grupa społeczeństwa (najczęściej ta poniżej czterdziestki) włada swobodnie językiem angielskim, wplatając pojedyncze słowa w polskie zdania. Z Hollywood, czyli też z Zachodu, przyplątał się trend na sezony (ang. seasons) filmowe, które wyparły rodowite określenie „seria”. Mamy więc sezon na ogórki i 4. sezon „Dr. House’a”.

Wśród ludzi sztuki język przeszedł ciekawą, rzekłabym karkołomną metamorfozę. Nie ma się czemu dziwić, artyści to w końcu oryginały, więc i język, jakim się posługują, musi być niecodzienny. Artyści doskonale wiedzą, czym jest sztuka kontekstualna, performatywna, zgodna z wytycznymi street art-chaosu reinterpretująca nadprodukcję symboli medialnej egzystencji, pozycjonująca nową wizję antymerkantylizmu niemieszczącą się w paradygmacie skoncentrowanym na awangardowym performance, np. interdyscyplinarnego projektu efemerycznej instalacji ze szkła, najbardziej kreatywnej formy kontestacji. Proszę się nie martwić, też nic z tego nie rozumiem. Dużo więcej „czaję” z żargonu młodzieżowego – „Żeby skumać klimat, najlepiej przybakać albo wziąć speeda. Wtedy jest cool, totalna zlewka na wszystko – jazda na maksa. Można się też pobujać furą po mieście i poobczajać towary. Jak masz flotę, to walisz na dżamprezę do klubu albo do kogoś na hawirę. Wtedy są akcje. Dostajesz korby i jest masakra.” To, że rozumiem, jest zasługą mojej nastoletniej tłumaczki z ichniego na nasze.

Zjawisko nowomowy ma też i groźniejsze oblicze. Pisałam już o zalewie eufemizmów zastępujących zwyczajne, znane nam od lat „normalne” określenia z uwagi na obowiązującą poprawność polityczno – obyczajową. Na najbardziej skrajne nadużywanie neutralizacji znaczeń leksykalnych, na ewidentne omijanie pewnych określeń natknęłam się, zwiedzając niedawno obóz koncentracyjny w Oświęcimiu. Przewodniczka (Polka, rzecz jasna) przez ponad dwie godziny oprowadzania i opowiadania nie użyła ani razu epitetu „niemiecki” w kontekście odpowiedzialności za Auschwitz. Padały przeróżne określenia - hitlerowcy, naziści, esesmani, zbrodniarze, a ja się pytam, czy istnieje państwo o nazwie Faszyzm albo Zjednoczone Królestwo Nazizmu? Czy istnieje naród esesmański czy nazistowski? Istnieje naród niemiecki, w ogromnym stopniu odpowiedzialny za zbrodnie dokonane m.in. na narodzie polskim. Czemu tak bardzo unikamy nazywania rzeczy po imieniu? Walczymy jako państwo o to, by nie kojarzono obozów koncentracyjnych zbudowanych na ziemiach polskich takich jak w Oświęcimiu z narodem polskim, a sami prowokujemy taki odbiór za granicą, ulegając tzw. poprawności politycznej (a może jest to działanie celowe inspirowane przez zwolenników Europy bez narodów?). Walczymy z dziennikarzami używającymi nazwy „polskie obozy zagłady”, sami zaś prowokujemy na własnym podwórku rozprzestrzenianie fałszujących niedopowiedzeń.

Czy to takie trudne, by – cytując Mistrza – „odpowiednie dać rzeczy - słowo”?
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde