Następna stacja

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Oremus
Posty: 666
Rejestracja: pt 05 wrz, 2014

Post autor: Oremus »

We łbie huczy, zimny pot oblewa. Rano nie dali pigułki, to i przez cały dzień mo­tyle w brzuchu i mnie telepie. Przy stole omal nie wydźgałam sobie oka. No, nici z kulturalnego stołowania. I tak chwilę po tym, jak udało mi się trafić widelcem do ust, leciałam do kibla. A mówiłam, żeby jeszcze nie przenosić z detoksu na terapię, bo za wcześnie. Przecież to nie pierwszy raz i już się jakby trochę znam. Ale ktoś tam się uparł czy co. W efekcie jest do dupy i chce mi się rzygać w sensie dosłownym i symbolicznym. Bardziej dosłownym. Żeby było ciekawiej, to jeszcze te durne dzienniki od pierwszego dnia. Wiem, jestem tu z własnej woli, więc niby dobrze mi tak. Ale moglibyście być trochę ludźmi i podejść do pacjenta jak do bliźniego, swojego zresztą. Ha, ha. No, już widzę to wybrzydzanie na jutrzejszej terapii, o ile w ogóle ktoś to będzie czytał, bo czasami w to wątpię. Gadki o odpowiedzialności i dojrzałości albo na odwrót. A teraz muszę pójść, wiecie gdzie, i nie mam zamiaru wracać to tych bazgrołów.


Już mi lepiej. Jakbym trochę przejrzała na oczy czy co. No właśnie, co. Sama recydywa. W siedemdziesięciu procentach gęby, które tu widziałam przynajmniej raz. Ludzie, jak wy nas leczycie. A przecież chciało by się już nareszcie zawrócić ze źle obranej drogi, stać się pełnowartościowym elementem społeczeństwa, niechże w końcu i wy poczujecie się lepiej, niech napełni was błoga świadomość, jakie to z was frojdy i jungi. Życzę wam wszystkim stanu samozachwytu i samouwielbienia. Byle nie samokopulacji, bo trudno sobie wyobrazić, jakie to potwory przyszłyby z tego na świat. No dobrze, troszkę się zagalopowałam, ale przypominam, że ja za swoją terapię płacę. Więc wolno mi więcej.


A jednak czytają. Po grupie Andrzej tłumaczył, dlaczego nie wolno mi więcej. Podobno mój stary płaci tyle samo, co fundusz, więc jak mnie wyrzucą, to tych niewykorzystanych parę grosików mogę sobie zabrać i spierdalać, dokąd chcę, bo na moje miejsce przyjdzie od razu ktoś inny. Dla nich to żadna różnica. Przyznam, że mnie to wkurzyło, bo zawsze uważałam, że forsa forsą, ale my jesteśmy im potrzebni jako żywa reklama. Trzeba im przecież od czasu do czasu jakiegoś dowodu, że to wszystko nie jest zwyczajnym kitem, żałosnym cyrkiem, gdzie jedni udają, że leczą, a drudzy, że się chcą wyleczyć. Czasem myślę, że to my jesteśmy tu dla nich, a nie odwrotnie, że bez nas to oni by kompletnie ześwirowali i z odwyku, gdzie są klawiszami, ocknęliby się w wariatkowie jako pacjenci. Tak tak, ja, proszę państwa, piszę o naszych kochanych terapeutach. No dobrze, obiecuję, to było ostatni raz, pały nie trzeba przeginać. Bo by się złamała. I co ze złamaną pałą. Ha. To nie było śmieszne.


Nie chcę, żeby mnie wyrzucono. Bo akurat nie mam dokąd pójść. Bo chyba nie do tego cioła, który trzyma kasę. Postaram się więc wywiązać. Bo widzi Szanowny Pan, życie nie jest proste. Ono jest zygzakiem, linią przerywaną, skłębioną czy taką od Łobaczewskiego. Siedzę, kurde, dumam i piszę głupoty. Zenek w przerwie na papierosa powiedział, że mam wymyty mózg. Ja najpierw chciałam go kopnąć w jaja (Zenka kopnąć, nie mózg), ale potem wyluzowałam, bo w zasadzie to on ma rację. Więc to chlanie, to raz. Właściwie mój stary, to raz, wóda i prochy dopiero dwa. Trzy, to wszyscy nauczyciele, cztery ̶ szefowie (na szczęście nikt z nich nie szefował mi za długo, ha). Wszyscy ci frajerzy, którzy myśleli, że dostaną i nic ich to nie będzie kosztowało... To, co napisałam, nie pierwszy raz zresztą, to jest, proszę państwa, wielokropek. Używają go tylko ludzie wybitnie inteligentni i wysoko wykształceni. Kończę już, bo zapomniałam, o czym to ja… aha, o tych wszystkich trucicielach, co niszczyli mój mózg. Tak, że w czaszce ostała się ino kupa, kakao czy jakieś inne… no zostawmy to. Pragnę zwrócić uwagę na fakt, jak wykładniczo rośnie ilość wielokropków. I te trudne słowa! Chyba zaczęłam zmieniać się na lepsze.


I wymyślił kochany terapeuta, żeby pisać o rodzicach. Dziewczyny o ojcach, a chłopaki o matkach. A potem będzie na odwrót. Wszystko zaczęło się na grupie, gdzie się po prostu zacięłam, kiedy spytali o mojego starego. Było gadane, że na grupie można mówić o wszystkim, ale nikt nie uprzedzał, że trzeba mówić i o tym, o czym się nie chce. Więc beknęłam w końcu, żeby się odwalili. Zamieszał się znowu Zenek, że odwalić to ja mogę kitę i nikomu nie będzie żal. I w ogóle, nie mam odstawiać trudnego dziecka, bo po pierwsze dzieckiem przestałam być ze dwadzieścia lat temu (cham jeden), a poza tym słyszał od Bogdana, z którym byłam na terapii dwa razy, co ze mnie za kwiatek. A nad tym moim, pożal się Boże, żargonem kot by zapłakał, czy raczej koń się uśmiał, bo to do niczego przyszyć ani przyłatać. Ja mu na to, że przyszyć, to by było trzeba to, czego on nie ma, bo kiedy tak piszczy, to nie ma wątpliwości, do jakiej mniejszości się zalicza. Omal się nie pobiliśmy i tylko za wstawiennictwem reszty grupy nie wylano nas z terapii wolejem. Ale jest warunek. Mam napisać wypracowanie o ojcu, a Zenek o matce. I wszyscy pozostali też. Strasznie się zrobiło, ale jak sobie przypomniałam, że ktoś gadał, jak to matka Zenka dawała za pieniądze, a on się będzie musiał do tego przyznać, to mi od razu lżej. A poza tym, powiedzieli, mam zacząć mówić jak człowiek, bo oni, tak powiedzieli, co do jednego się zgadzają, że jestem zgrywuska. Przez chwilę wszystko było czerwone i myślałam, że albo wywinę orła, albo wstanę i stąd spieprzam, łischałt sejing gudbaj. No tak, spieprzyć, tylko dokąd. Orła też nie wywinęłam. Więc teraz pójdę zapalić papieroska, może dwa, powoli, bardzo powoli, bo potem przyjdzie coś, od czego się już nie wymigam.


Prędzej czy później dochodzi do pogmatwania pojęć. Plączą się słowa, podobnie jak podczas najambitniejszej budowy wszystkich czasów. Przez lata wypowiadane w taki sam sposób, w tych samych sytuacjach, z tym samym akcentem ̶ nabierają stopniowo nowych znaczeń. Gdybyśmy byli lepszymi obserwatorami, bez trudu zorientowalibyśmy się w rozbieżnościach, jakie zaczynają się pojawiać na drodze od myśli poprzez akt mowy do reakcji adresata. Ale cóż to obchodzi nas, święcie przekonanych o swoich racjach, o niepodważalności własnych wniosków, o bezwzględnej wyższości naszego intelektu.
Czytam raz jeszcze napisane przed chwilą słowa i przyłapuję się na tym, że znowu pełno tu liczby mnogiej, jakby uwięźniętej w pół drogi między rzecznictwem grupowym a banalnym pluralis maiestaticus. To jedna z moich słabości. Ale przecież nie skasuję całej strony, szkoda byłoby wyrzucić tych parę wcale niegłupich myśli. Ani nie zastąpię pluralis liczbą pojedynczą, bo to całkowicie zmieniłoby sens. Więc niech zostanie tak, jak jest. Choć z drugiej strony, od początku noszę się z zamiarem wysłania niniejszego tekstu jako listu, ale co do tego, zaznaczam, brak jeszcze ostatecznej decyzji. Gdyby jednak, to adresat mógłby mnie posądzić o zarozumiałość. No, nie wiem.


Ile razy się nad tym zastanawiałam, choć nie robiłam tego często, wręcz przeciwnie, bo żadna to dla mnie przyjemność, więc o ile się zdarzało, że o tym myślałam, zawsze mi wychodziło, że miałam dwóch starych. No, nie tak, jak sobie myślicie, że jeden to moją rodzoną posuwał, a drugi łożył na następstwa. Fakt, że w sensie ogólniejszym czegoś takiego nie wykluczam. Jednak w sensie ścisłym, dla mnie, było ich dwóch w jednej osobie. Jak. Ano tak, że jeden istniał naprawdę, a ten drugi był moim naiwnym wyobrażeniem. Wielki facet z ciepłą ręką. Prowadził mnie co rano do przedszkola, w niedzielę zabierał na karuzelę i kupował loda albo watę. Mówił ty moja księżniczko. Brał na kolana i porykiwał wio koniku albo przyjechały misie. Nie, nie było złych dotyków, nie cieszcie się na darmowe pedofilne kino domowe. Nie mogę temu dziś uwierzyć, ale ja go lubiłam. Był taki duży i zasłaniał świat. Nic dziwnego, że z tamtego czasu jakoś mało pamiętam matkę. On chyba używał jakichś sztuczek, żeby całą moją uwagę skupiać na sobie. Ale kiedy urodzili się bracia, to jakbym się obudziła ze snu. Świat zaczął się obracać około nich i chociaż dalej chodziliśmy na karuzelę i na loda, to czułam, że to wszystko jest już jakieś nieszczere. I matka też to musiała czuć, bo robiła mu wymówki. Słów nie pamiętam, ale że się często kłócili, to pewne. Mama płakała, a on trzaskał drzwiami i wychodził. A ze mną było jak z kotkiem, który dopiero co przejrzał. Wiedziałam już, że wszystko, co było wcześniej, było kłamstwem. Teraz już wiecie, jak było z tymi dwoma starymi. Ten pierwszy to fałszywka, wspomnienie czegoś, czego tak naprawdę nie było. Chciałabym, żeby było, ale nie było. A ten drugi, to prawdziwy stary, taki, jakiego pamiętam z późniejszych lat. Dosyć na dziś. Ten idiota Zenek już roztrąbił, że dwa razy odeszłam z terapii, kiedy kazano mówić o rodzicach. Jak ja nie cierpię tego palanta. Ale powiedziałam sobie, do trzech razy. Zaczęło się i jakoś musi iść dalej. Wierzę, że tym razem może być inaczej.


Moja droga, nie wiem, od czego zacząć. Już wielokrotnie siadałem do pisania, ale słowa nie chciały układać się w zdania, myśli wydawały się banalne, pozbawione uczuć, lub, co gorsza, emocje ewokowały patos, wykrzywiając sens wszystkiego, co chciałbym przekazać. Prawdę mówiąc, wcale nie jestem pewien, czy dokończę ten list, czy go w ogóle wyślę, a jeśli dojdzie do skutku jedno i drugie, czy zechcesz go przeczytać. Zbyt wiele czasu upłynęło. Zbyt wiele rzeczy wydarzyło się w tym czasie.
Myśl, by taki list mimo wszystko napisać, wróciła jednak do mnie podczas ostatniej konferencji. W dusznej sali ze szczelnie pozaciąganymi storami trudno było się skupić na treści wykładów. Profil receptorowy preparatu... ktoś wstaje i odchodzi na salę z sekcją równoległą... obiecujące wyniki w drugiej fazie badań... dzwony z niewidocznego kościoła... dwa rzędy przede mną jakiś ruch, podnosi się kobieta o zgrabnej sylwetce, regularnych rysach twarzy, z ciemnymi, na krótko obciętymi włosami, z pewnym siebie spojrzeniem i idzie w kierunku szatni... niestety, okazało się... dzwony... prelegentka zacina się, jest już stara, odkąd pamiętam, zawsze taka była... a to jest, proszę państwa, muzyka pogrzebowa... nikt się nie śmieje, czyste tony orkiestry dętej układają się w pierwsze takty marsza żałobnego... dzwony...
Siedziałem w audytorium, pośród młodych ludzi, pięknych, pachnących kobiet i pełnych wigoru mężczyzn. Byłem niewątpliwie najstarszy na sali i można by mi to było wybaczyć, gdybym był jednym z prelegentów, a nie wiecznym studentem, wzbudzającym w pozostałych zmieszane uczucia ciekawości, litości i lęku. Od lat, słuchając prelekcji, wyobrażałem sobie, co można by powiedzieć jaśniej, lepiej, z uczuciem triumfu dopatrywałem się nieścisłości metodologicznych. Tak, sam miałem kiedyś ambicje naukowe, ale życie... życie. Teraz jednak w pełni dotarła do mnie świadomość bezsensu mojej obecności na tej sali. Jakbym sterczał na lotnisku, czekając na samolot, który dawno już odleciał. Mija czas, uciekają ważne sprawy, a ja stoję.
Kiedy po studiach z moją karierą naukową poszło nie tak, byłem bez pomysłu na życie, zawieszony w próżni, jak mówią. Więc posada, niezbyt ciekawa praca, brak perspektyw. Samotność. Wtedy spotkałem Waszą matkę.


Najtrudniejsze za mną. Bałam się, co zrobi Andrzej. Czy nie roztrąbi przy grupie tego, co wczoraj napisałam i skropiłam krwawym potem. Bałam się, że oni będą siedzieć w kręgu i gapić się na mnie. Tak, jakby zdejmowali ze mnie ciuch po ciuchu. Mało im, że już dotykają cycków, mało, że świecę gołą dupą, bo oni chcą więcej, chcą zrywać warstwę po warstwie, skubać włosy, ściągać skórę. Chcą zobaczyć, co jest w środku. A ja będę musiała tłumaczyć, jak to możliwe, że mój stary aż tak się zmienił. Że najpierw był niby równy gość, a potem okazało się, że zwyczajny debil. Wszystko jednak poszło dobrze. Na grupie dali mi spokój. Zajmowali się kimś innym, choć ja przez cały czas byłam w strachu, że znowu się przyczepią. Kiedy się skończyło, wytarłam dłonie w dżinsy. Usiadłam na ławeczce w parku za pawilonem. Przyjemnie dmuchało a papierosek smakował wyśmienicie. Ładnie jest. Kiedy tak się zrobiło. Bo siedziałam tu nieraz. Krajobraz taki sam, ale ja tego wcześniej nie dostrzegałam. Ślepa byłam. Podobnie, jak z moim starym. Jakiś czas trwało, nim zrozumiałam, jaki z niego dupek. Czemu się nie uczysz. Znowu widzieli cię z tym palantem. Czemu wcześniej wyszłaś z kościoła. Jak ty się zachowujesz. O której wróciłaś. Myślę, że w końcu walnęłabym go czymś w ten łysiejący łeb. Na szczęście była mama. Czułam, że jest przy mnie, nawet jeśli przy ojcu nigdy nic nie mówiła. Wystarczało spojrzenie, dotknięcie. Gdyby nie ona, chyba bym uwierzyła, że wszyscy faceci to gnoje. Ale ona powiedziała, twoje życie jest w twoich rękach. Spotkasz kogoś. Pokochasz. Zobaczysz, że może być inaczej.


Kiedyś przyszło mi do głowy, że człowiek podobny jest do komody z licznymi szufladami. W każdej szufladzie jest jedna kartka papieru. Na jednej napisano „nie kradnij“, a w sąsiedniej szufladzie – „a co, miało tak leżeć?“ W następnej „nie cudzołóż“, a obok „miłość jest najważniejsza“. „Nie zabijaj” i „komuchy ̶ na szubienicę”. Rozumiesz, o co mi chodzi? Nic te szuflady nie łączy poza obudową. I jeszcze, że otwieramy zawsze tylko jedną, tę, która akurat jest nam potrzebna. Pieczołowicie dbamy, by żadna inna nie pozostała niedomknięta, bo to by mogło spowodować dysonans i stan niepokoju moralnego, a ten przykry jest jak ból zęba. Kiedyś wierzyłem, że kiedy człowiek dojrzeje, to jego szuflady są uporządkowane, wyczyszczone, nie zawierają żadnych sprzeczności. Dzięki temu nie ma już niepokoju. Idzie się z podniesioną głową, przed nikim nie opuszcza oczu. Jakiż dureń był ze mnie.
Kochałem Waszą matkę, od pierwszego dnia, kiedy wbiegła do poczekalni mojego gabinetu. Proszę państwa, mamy świeże bułeczki. O, przepraszam, nie widziałam pana doktora. Pracowała jako ekspedienta w sklepiku tuż obok. Blondynka z ponętnymi krągłościami, upchniętymi w dżinsy i bezrękawnik. Pan leczył mamusię, jakże jesteśmy panu wdzięczne.
Wszytko zaczyna się od spojrzenia. Pamiętam jej twarz utrwaloną na pierwszych wspólnych fotografiach, z uśmiechniętymi niebieskimi oczyma. Ich błękit wypełniał przestrzeń, unosił się pod sufitem, wnikał w każdy kąt. Kochałem ją do końca, mimo, iż bywało ciężko.
Nie było łatwo już na początku, kiedy okazało się, jak dużo znaczy dla niej religia. Miałem wprawdzie także chrześcijańskie korzenie, moi rodzice starali się, jak mogli, by wykierować mnie na „dobrego katolika”, ale wszystko stało się dla mnie jasne przy pierwszym kontakcie z mitologią, kiedy dla Boga raz na zawsze znalazłem miejsce na Panteonie.
Wasza matka nie chciała jednak żadnego kompromisu. Cóż, towarzyszyłem jej w tych coniedzielnych kościelnych eskapadach, na początku z autentycznym zaciekawieniem, odkrywając ze wzruszeniem pod nanosami czasu strzępy dziecięcej wiary. Szybko jednak wróciłem do rzeczywistości, bardziej niż kiedykolwiek gryząc się sprzecznościami „nauki”, nad którymi można przejść do porządku tylko w obliczu tępego lęku przed przekroczeniem granic. Przed wyobcowaniem, przed karą, ogniem, płaczem i zgrzytaniem zębów. Daremnie przekonywałem Waszą matkę, iż poza pierwszymi trzema przykazaniami Dekalog pozostaje dla mnie równie święty, jak dla niej, niech więc każde z nas pozostanie po prostu w swoim świecie wartości. Kiedy przyszliście na świat, ustąpiłem na całej linii. Bo podobno nie ma niczego gorszego, niż niespójne wychowanie.


Odkąd posłuchałam matki, z facetami nie miałam problemów. Wtedy jeszcze nie mogłam powiedzieć, że każdy jest inny, bo dopiero później zrozumiałam, o co tu chodzi. Łączyło ich jednak to, że wszyscy byli niepodobni do starego. Na to jedno bardzo uważałam. Pierwszy był Jacek. Pisał wiersze, ale jakieś takie... Kiedyś zapytałam, czemu nie pisze o gwiazdach, o kwitnącej łące, o tym, jak pachną moje włosy. Zrobił grymas i powiedział, że muszę się podciągnąć we współczesnych trendach poezji. Dał mi do przeczytania taki biuletyn. Boże dobry, czego tam nie było. Jedna baba napisała wiersz, który zaczynał się od słów, pamiętam jak dziś: w Kaplicy Sykstyńskiej unosi się odór penisów. A co ma się unosić, ja się pytam, kiedy tam tylu mnichów, tylu facetów, którzy dopiero co wysiedli z pociągów i walili prosto do Watykanu. Jak to ma być sztuka, to ja dziękuję. Przecież gorzej by już było tylko, jak by napisała, za przeproszeniem, że śmierdziało chujem. Poza tym, wiadomo, weźmy takie siano. Komuś pachnie miłością, ktoś je żre, a ktoś inny dostaje po nim wysypki. To niech szanowna poetka zapewni raz jeszcze swoją osobistą narzeczoną, że nie cierpi penisów, a innym niech nie zawraca głowy. Taki był początek końca mojej znajomości z Jackiem, bo oprócz tych jego zboczonych gustów wydawał mi się zawsze jakiś nieobecny i, co zrozumiałam dość wcześnie, zbyt szybki. Raz, dwa, trzy, fertig. Nie pił i nie brał. Następni nie byli tacy szybcy. Abstynentami też nie byli.


Kochałem Waszą matkę od pierwszego dnia i byłem przy niej do końca. Wy mieliście inne sprawy, chłopców pociągał świat, a Ty, moja droga... Siedziałem obok szpitalnego łóżka, Wasza matka tylko na krótko odzyskiwała przytomność, a zaraz potem znowu pogrążała się w gorączkowym śnie, z nierównym oddechem i niespokojnymi ruchami gałek ocznych pod przymkniętymi powiekami. Jej twarz była zielonkawa, wargi zupełnie białe. Posiwiałe przy korzonkach włosy, wyprostowane jak druty, sklejały się w kosmyki. Wszędzie unosił się odór śmierci. Modliłem się. Nie tak na niby, jak co roku przy stole wigilijnym, ale prawdziwie, z dziecięcą żarliwością. Boże, jeżeli jesteś, nie pozwól, żeby się męczyła. A Bóg, którego nie ma, wysłuchał mnie. Wybacz mi. Ale może to tylko moja wyobraźnia poskładała ten dźwięk ze strzępów chrapliwego, uciekającego oddechu. Kochałem Waszą matkę, mimo iż w ciągu ostatnich lat jej życia coś tkwiło między nami, coś ciemnego nieustannie unosiło się nad naszymi głowami. To pojawiło się jeszcze przed narodzinami Michała, a od jego przyjścia na świat było jeszcze gorzej, bo nie pozwoliła się dotknąć. W naszym ciasnym mieszkaniu to Michał był mieczem, spoczywającym przez lata pośrodku małżeńskiego łoża. Kiedy już nie było konieczności gnieżdżenia się w jednym łóżku, matka kładła się przy Michale na tapczanie w dziecięcym pokoju, a rano wstawała, zanim jeszcze się budził. Starałem się ją zrozumieć. Wychodząc za lekarza, spodziewała się na pewno dostatku, mieszkania w willi i egzotycznych urlopów, a tu życie z hiper-socjalnym psychopatą, pozbawionym polotu i choćby krzty zamiłowania do luksusu. Miała więc prawo do humorów.
A mimo to byłem szczęśliwy.
Patrzyłem na jej wychudzone, pozbawione życia ciało, patrzyłem na sanitariuszy, którzy to ciało zawijali w prześcieradło, kładli na wózku i zabierali do kostnicy i zamiast wpaść w rozpacz, pomyślałem, pierwszy raz w życiu, że za dużo dawałem jej miłości. Tak dużo, że niewiele zostało dla innych.


Leży ta koperta od kilku dni. Domyślam się, od kogo. I cóż staremu błaznowi przyszło znowu do głowy. Pewno mało mi się jeszcze naubliżał, za mało poniżył, to i znalazł okazję, jak dopędzić te zaległości. A miał tylko płacić za leczenie i nic poza tym. Nikt mnie nie zmusi, żeby to otworzyć.


Ten klecha, który przychodzi popołudniami na spotkania z chętnymi, ciągle gada o przebaczeniu. Właściwie, co ja robię na tych spotkaniach. Ksiądz, to jakby mój stary i jego ewangelizacja na chama z minionych lat. Zawsze twierdziłam, że powinna istnieć kara za obrazę uczuć ateistycznych. Albo prawo zabraniające obrażania zdrowego rozumu. A tu masz, panoszy się to-to jak na swoim. Oj, było tego kiedyś u nas... Pamiętam, jak jedynym ratunkiem przed tym nachalnym domowym jezusizmem-chrystusizmem była matka. Słuchaj ojca, bo tak trzeba. Patrz, przecież ja też idę w niedzielę i nic nie mówię. Jak będziesz dorosła, sama zadecydujesz. To mnie jakoś trzymało na powierzchni. I myśl, że nie zostawiam matki samej w tym terrorze. Teraz nikt mnie nie zmusza, a ja chodzę na spotkania z księdzem. Może to przez Zenka, który twierdził, że mu to pomaga. Pierwszy raz poszłam z ciekawości. I co? No, księdza też było czuć kutasem, ha. No dobrze, dam już spokój, bo jeszcze ktoś pomyśli, jaka ze mnie nimfomanka. Mogłoby się tak wydawać, tylu miałam facetów. Ale to nie z potrzeby orgazmu bez końca. Nie powiem, że nie lubię, ale bardziej chciałam po prostu znaleźć kogoś do życia. A wpadałam zawsze w to samo gówno. Andrzej mówił, że to z tępego, upartego szukania negatywu mojego starego. Bo na przeciwnym biegunie już tylko taka swołocz, co chleje i bierze.


Jednak zdecydowałem się, że zbiorę te karki i wyślę do Ciebie, nie przepisując. Kochana moja, nie wyrzucaj, proszę, tego listu. Otwórz i przeczytaj. Ja wiem, że to tylko dziecinne zaklinanie, umieszczone w zaklejonej kopercie. Bo czy warto czytać? Czy to coś może zmienić? Widzę teraz niezwykle ostro Twój bunt, rzuconą szkołę, te izby wytrzeźwień i detoksy i zaczynam rozumieć, że to nie była Twoja wina, że musiał być jakiś długi i zawiły ciąg przyczyn, które pchnęły Cię w tym kierunku. Jedną z nich na pewno byłem ja. Wybacz mi, Córeczko, jeśli potrafisz. O to jedno Cię proszę. Wszystko inne może się wydawać pokrętnym tłumaczeniem, nieudolną próbą zmniejszenia ciężaru własnej winy. I pewnie tym jest.


Nie miałam specjalnej ochoty pójść dzisiaj z nimi, ale poprosił mnie Zenek, a ja nie chciałam go rozczarować, bo wcześniej tyle paskudnych rzeczy mu nagadałam. W gruncie rzeczy dobry chłopak, mimo że taki jakiś delikatny się zrobił. I ogier w łóżku też z niego nie będzie. Po południu klecha zabrał nas do lasu, gdzie obok ścieżki co kilkanaście metrów były przybite do drzew blaszane tablice z biało-czarnymi emaliowymi obrazkami. To była Droga Krzyżowa, jaką pamiętałam z kościoła z lat dzieciństwa. Dużo było gadania, przyznaję, że z początku nie uważałam, bo dla mnie kościół równa się stary i to wystarczyło. Klecha opowiadał o krzyżu, który niesie każdy z nas, tłumaczył, jak najlepiej podążać śladami Jezusa, by jego ofiara nie poszła na marne. Coś tam do mnie docierało. Bo jeśli i ja niosę swój krzyż, to czy tym krzyżem jest męka terapii albo te wszystkie ciągi, kace i dołki, kiedy chciałam już zwiać z tego padołu. I kto jest w takim razie Piłatem? Mój stary, który zapłacił za leczenie, bo nie chcieli mnie już więcej przyjąć na zwykłych zasadach, skoro wcześniej dwa razy zwiałam? A może sam dobry Bóg, który zesłał na mnie tę próbę? No, o upadkach proszę mi nie przypominać. Bo ileż to razy, nawalona jak stodoła, wyrypałam się ryjem na trotuar i zabierała mnie karetka albo gliny. Szymon i Weronika. Ksiądz gadał i gadał, ale ja tak się zamyśliłam, że przestałam łapać. Nie dają mi jednak spokoju te tabliczki. Chyba przegapiłam coś ważnego. Pójdę tam jeszcze raz wieczorem. Bez klechy i Zenka.


Stacja IV. Pan Jezus spotyka swą Matkę Najśw. Więc po to przyszłam. Czułam, że tu się spotkamy. Miałam chyba siedem lat. Starego ciągle nie było w domu, siedział do późna w pracy albo latał po tych swoich kongresach. Kiedy wyjeżdżał na dłużej, matka lubiła pogadać z panem Władkiem z warsztatu samochodowego zaraz obok. Czasem te pogaduszki trwały trochę dłużej. Wtedy zostawiała Pawełka pod moją opieką. Paweł nie robił już w pory, ale ciągle gdzieś właził. Matka wracała po godzinie czy dwóch z zaczerwienionymi policzkami, pytała, czy Pawełek czegoś nie zbroił, a potem nic się nie działo do następnego wyjazdu ojca. Kiedy przez dłuższy czas nie było żadnej konferencji, matka w drodze na zakupy wkładała liścik za obluzowaną deskę w płocie pana Władka. Po jakimś czasie wychodził pan Władek, brał kartkę, a następnie znikał na zapleczu warsztatu. Po chwili wychodził i też wkładał za deskę papierek, a potem mama, kiedy wracała, ten papierek wyjmowała. Bardzo podobała mi się ta zabawa w pocztę i postanowiłam się przyłączyć. Władziu, kochanie, nie wytrzymam już tego, milczysz, a mnie się spóźnia. Wyjedźmy, Władek, wszystko zastawię, po prostu wezmę jedną walizkę i nic mnie tu nie zatrzyma. Nie histeryzuj, że się spóźnia, to jeszcze nic nie znaczy, bo ja zawsze uważałem. Poza tym, wiesz, że tu wszystko należy do mojej żony. Ja nie miałbym czego włożyć nawet do tej jednej walizki. Daj spokój, dobrze nam było, ale żeby od razu uciekać, jak w jakimś filmie. Nędzne my dzieci Ewy wołamy, do Ciebie, Matko, z płaczem wzdychamy: niech nas wspomaga Twoja przyczyna na tym padole, Salve, Regina.


Tych stacji jest czternaście, ale to chyba wie każdy. Ja ciągle balansuję gdzieś między jedenastą i następnymi. W kostnicy nie byłam, ale zdejmowali mnie, a jakże, czyli odcinali z kabla, poza tym pompowali żołądek, zszywali nadgarstki i wyciągali ze studni. Nie jest mi widocznie jeszcze pisane przejść na wyższy level. Amen.


Leży przede mną ta koperta zaadresowana drżącą ręką. Na kacu czy już taki stary? Przyznam, że ostatnio niezbyt mu się przyglądałam.
A miałam nie otwierać.
Ostatnio zmieniony wt 28 lis, 2017 przez Oremus, łącznie zmieniany 4 razy.