SKARB 14

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Rys-ownik
Posty: 203
Rejestracja: wt 26 lut, 2013

Post autor: Rys-ownik »

*


Tymczasem w dziupli koślawej wierzby, strzegącej wschodniego skraju bagnisk, szop wertował postrzępione karty zawłaszczonej księgi pomrukując przy tym z bolesnym niedowierzaniem:

- Doprawdy nie wiem po co ja to czytam?! Sieczkę jakąś…Jakieś szurnięte pamiętniki, bełkotliwe zapiski i opowieści dziwnej treści…Przecież tu nawet słowa nie ma o szopach! Po co więc to czytam?

Narzekał i jednocześnie dzień w dzień przy filującym świetle świecowych ogarków: czytał, czytał, czytał…te oto i inne historie, którym nadawał własne tytuły, często uzupełniając fantazją nieczytelne miejsca lub brakujące fragmenty tekstu, tak, że w końcu nie mógł rozróżnić co zrodziło się z księgi, a co z jego wyobraźni.
Rozgrzewał się tym i oszałamiał, a zima przechodziła obok ku wiośnie:


PRZEWODNIK PO MIEŚCIE I OKOLICY


Ziemia tu teraz widna. Tropy niedźwiedzich Radziwiłłów poginęły w księgach. Zewsząd drogi pewne. Miasto założono wcześniej. W Europie wtedy panowała zima. /…/ Stoły układano w podkowy i podawano karpia na sposób niewiernych. Tu nie smakowano jeszcze śnieżnych lukrów i nie zmiatano rankiem skruszonych kryształów ze wschodnich kobierców. Wracano raczej z bliskich łowów. Wieczorami w pierwszej uliczce kołatały kopyta i pozostawał barwny ślad wleczonych łosi./…/ Wyobraź sobie mroczniejący za i przed jeźdźcami szybki pierścień horyzontu. Przecież o krok światła. Tam puszyste skóry. Tam kobiety wrzucają w paleniska bierwiona. Wąsy unoszą się odsłaniając zęby: „Dym nasz, kobiety nasze”. Wybiegają starce by podziwiać. Dzieci bawią się między ostrołukami nóg. W kubkach po miodzie swawolą bożęta. Popiół po tym czasie jeszcze się trafia…
/…/
W Europie dawno skończyło się władanie niebem. Jedna już teraz lampa oświetlała Ziemię. /…/Chodzi bowiem o światło i odbicie w oczach /…/
Prorocy końca świata przybyli i tutaj. Rozdają skrzydlate paciorki mowy dotąd nie słyszanej. Tym nic w zamian po futrach. Nic po złocie sosen, które pływa w morzu. Sami zwożą kamienie. Tak jak kniaź zezwolił budują ponad drzewa domus co zdumiewa. Mozolnie spieszą gęsie pióra. Puszcza hałasuje bo noc mroźna. Piszą co zjeść czasami i będzie konieczne. Och zimny tu kraj, lecz litery żarzą się cierpliwie… Niby niewiele lecz jakiż początek.
/…/
W mrocznym wnętrzu stoją słuchający. Skóry chronią ich od chłodu. Zapewne chociaż kilku stara się sobie wyobrazić daleki kraj/…/ Słowa iskrzą się w mrozie. Dalekie słowa o obcym zapachu. Gdzież tu gaje oliwne, gdzież wino? Ale krew ta sama, a mróz rani dłonie. Factum est. Zdarzyło się ukonkretnić słowo./…/
Dzwonne „Ubiel Panie i oczyść serce moje” niesie się ponad puszczę…
/…/
Europę przemierzają błękitni sportowcy Artura. Wzdłuż i w głąb. Smocza posoka nie krzepnie na ich szlachetnych mieczach. Tu też byli goście. Jeszcze czuć swąd palonych skór. Drży echem podarta kościanymi piszczałkami cisza. Dobry śnieg sypie w martwe chrapy koni. W wypalonym templum staruszka z dzieckiem o sowich oczach. Skądś jeszcze inni wracają…
/…/
W Europie bard roznosi bohaterskie pieśni, szat muśnięcia tłumaczy na tajemny język…
/…/
Tu jak dawniej śmiech i łzy z dymami ku niebu. Wszędzie, wszędzie niewyszukana zwyczajność…Chłopcy siedli wieczorem przy wodzie obok dziewcząt w sukniach z czerwcowych zapachów. Pieni się, pryska śmiech. Podoba się sobie nie jedna…/…/ Mlasnęły topory. Przebacz Zielonooki Panie.W zimowej kurzawie osuwają się pnie. Wylękniony chrobot pazurków odpada od kory i tonie w bieli. Nastał czas przestrzeni, bo zdarzył się jeleń księciu, bardziej srebrny niż buki jesienią. W przepaść boru pociągnął zachłannych i miejsce nasze wywiódł z zapomnienia.
/…/
Otóż i kupce; czarodziejska troska. Wozy zjeżdżają z traktu. Koła gaszą kwiaty. Ach! Kupce mają wszystko. Bo tak mało trzeba. Czasem za siebie nawet można mieć rzecz co zabawi! /…/
- Dziwny to naród – pisał Paternostermaker – o krok jedynie żyje od stolicy, lecz dalej w sobie dawną mroczność chowa. Wierzy, że liście to nie tylko liście, a drzewa, to nie tylko drzewa. Doprawdy nic gorszego niż takowe myśli. Przeto dziwić się nie należy, że za pogan się owych uważa choćby i krzczeni byli. W świecie nie bywają, dalej niż o parę stajów, stąd i rozumu w nich niewiele. I co najgorsze – nie bez smutku duma – iże nie chcą różańców, chyba, że dziewki by je kłaść na szyje…
/…/
Znów dymi horyzont. Dokąd prośbą uciekać? Na Wschód, czy na Zachód? Wszędzie słońce wschodzi, a w nim wszystko dobro płonie przy rozpaczy dzwonów. Ach, żeby dzwon miał żądło zamiast głosu serca! Wybacz Władco Miłości to nagłe zwątpienie. Wiatr nam usta napełnił goryczą popiołów. Już cisza. Psy i ptactwo poczęły biesiadać.
/…/
W Europie popiół przepowiedni zdmuchują zabawą. Tylko się śmierć czarna zwlokła do Rawenny, poza tym stare waśnie i nowe pomysły. Poza tym rozprzestrzenia się tęcza wielkości…
Tutaj trzeba murować. Chować się za kamień. Item sposobić trzeba nie tylko obronę /…/ I tak po ciepłych brązach drewna, przyszła pora szara, gdy zaczęto marzenia zaklinać w kamieniu.
/…/
I tu miarą epoki stają się podróżni. Pył z cembrowin ścierają wesołkowie, przechodzący mędrcy. Toż tu na antypodach jest studnia, przy której ci biedacy mogą się opłukać, gardła spalone słowem pooczyszczać. Zeszłej jesieni w zamku stanął książę. Sława i chwała twojemu imieniu! Książę, dukaty i myśli prześwietne. Nad miastem wzeszło słońce pomarańczą. Smak cynamonu i wanilii osiadł słodką czerwienią na zdumionych wargach. W oknach błysnęły odblaski kamieni, których jest barwa w ołtarzach obecna. Kobiety potem spłonią się, pogubią w uśmiechach, kiedy ich oczom te światła przydadzą. /…/
W brukach uliczek coraz więcej wżłobień. Zajezdne sienie dymią zapachami. Rozwierają się portale w pysznym zaproszeniu. Zielone dzbany rozdają spełnienie. Hojne tu dzbany, hojne tu piwnice. Po szynkwasach stacza się nie jeden los /…/ Zdarzył się i poeta, na cembrowinie studni. Przeszkadza czerpać wodę kobietom. Zza okien mężowie nieprzyjaźnie patrzą. Lecz jakże się oderwać od strumienia mowy tak wiosennie radosne, kiedy wokół zima? I kąpią się niewiasty w wyobraźni swojej. Toż to nie mąż dla żadnej, ale zabawka przednia. Ech, szalona głowa! Cóż to on nie prawi! Ot, że w krzyżyku złotym, złoto nic nie znaczy! Pod złotem drzazga płonie; drobinka przywieziona spoza horyzontów…/…/ Drugi głosi, że pierścień, który ma z turkusem, to jest odprysk nieba, i że stojąc w miejscu, także wedrujemy… Śmiech roztrąca przechodzień z diabłem na powrozie. O! To zamorski człowiek co twój los wyciągnie z lisiej czapy starca…Ach! Cóż to dzisiaj stanie się z obiadem?!
/…/
Akwizgran mówi z pobłażaniem o kraju śnieżnym co nosi korony i krzyż wieloramienny. Co białe niedźwiedzie zaprzęga do sani. Kraj anegdota. Po dobrej kolacji trzeba czasami damy ponaspraszać. To dobre na trawienie i podziw przynosi opowiadającemu. Szczęściem jest zbyt daleko, by mógł zagrozić poważnym myślom poważnego świata. A poza tym tę dziwność cygańskim sposobem zawsze można wziąć na łańcuch z damasceńskiej stali. Albo na nić kultury prawdziwego świata…/…/



WYSPY WIELKANOCNE



Każdy ma swoja wyspę. Otrzymujemy ją w pierwszym podarunku urodzinowym. Odtąd jest naszą.
Wyspy są najczęściej jednakowe co do wielkości i wynurzają się z takiej samej dla wszystkich nocy. Są samotnie rzucone w ocean lub grupują się w archipelagi. O obcych wiemy mniej niż wie morze. Ich właściciele otrzymują nazwiska od wysp albo użyczają im swoich. Różnie z tym bywa. Zależnie od tego, kto nad kim króluje. Zdarza się, że między wyspami przepływają statki. Duże i małe. Dawnymi czasy najwięcej bywało ich zimą.. Ciągnęły zewsząd melodyjnie wrzynając się w lód. Podobno strojono maszty szarfami i barwnie iluminowano pokłady. Nie bardzo umiemy sobie wyobrazić tamte kolory, porównywane do ciepła muzyki. Z pewnością były, nie są jednak już nasze.
Współcześnie żagle pojawiają się niekiedy. Częściej wiosną. Na fiołkowym horyzoncie przepływają z rzadka po dwie łodzie. Czasem piękne znikają w bryzie świtu. Do jakich dobijają wysp pozostawmy domysłom starców z latarń. Oni znają jeszcze dobre i złe szlaki.
Nie sposób odwiedzić wszystkich wysp. Bywają zbyt dalekie bądź nieprzystępne. Bywają groźne. Poznałem zresztą jako tako jedną. O inne zahaczyłem przypadkiem lub celowo. Spragniony szukając słodkiej wody, pokarmu, dobrego słowa i nie szukając niczego, poza miłością. Zdarzało się jednak tak ,że powodowała mną tylko ciekawość.
Ta powstała na gruzach kilku innych. Tak też się zdarza. Właściwie najczęściej. Obejść ją można w jeden dzień i noc. Nie uważam za słuszne nazywać dnia i nocy jednym słowem. Tym bardziej, że wyspa jest moją.

Przypłynąłem tu późną wiosną. Z wyspy moich bliskich obserwowałem ją wpierw. Nęcącą błękitem oddalenia. Nie odczuwałem jednak naglącej potrzeby podróży. Powiedziano mi wreszcie: – Jedź.
Nie zrobiono tego brutalnie. Raczej ciepło choć stanowczo. Dziadek ofiarował mi wtedy latarnię , do której zbierał napój przez wszystkie wcześniejsze lata.

- Ta oliwa będzie do twojej lampy – mawiał wcześniej. W ogóle mówił wtedy dużo. Nie zwracałem jednak na to należytej uwagi. Teraz na tamtych słowach osiadł szron późniejszych.

Wypłynąłem rano. Ten czas uznano za odpowiedni. Z krępującymi pocałunkami na policzkach siedziałem w swojej łodzi. I byłem w drodze do mojej wyspy. Żeglowałem wcześniej samotnie, ale nigdy tak nieodwracalnie. Niepokój zwężał przełyk. Nie pamiętam morza z tamtego dnia. Obciągałem śmiesznie ,tuż nad kolanami skrojone spodenki i patrzyłem na to czego już nie było widać. Z tej odległości dopiero zauważyłem pogłębiające się bruzdy na twarzy dziadka i jego bezwiedny rozczulający ruch warg. Za plecami przybliżała się moja przyszłość. Dno łodzi ocierało się już o biały żwir i pora była najwyższa wziąć za wiosła.
Spodziewałem się zastać coś innego. Gorszego, lepszego. W żadnym razie nie takiego samego. Tymczasem dostrzegłem park, który dopiero co opuściłem. Powitały mnie drzewa wbiegające aż w piasek. I – dziadek. Rozpłakałem się w poczuciu rozpaczliwej beznadziejności i rzuciłem się mu na szyję.

- No nie trzeba, nie trzeba – pocieszał mnie - Zrozumiesz potem, że jednak odbyłeś podróż. Poczujesz to w sercu.

Powiedział – sercu – nie serduszku, jak dotychczas. To intrygowało. Nie miałem jednak czasu by się nad tym zadziwiać.

- Powiedz – poprosiłem, mimo wszystko z nadzieją – Czy tutaj także jest nasz dom?

- Naturalnie- odrzekł- Jest przecież równie naszym co twoim.

Spojrzałem na motykę wspartą o pobliski pień.

- Idę do ogrodu. Przecież wiesz. – uśmiechnął się samymi wargami.

Pobiegłem za nim myśląc łapczywie o mleku, które poda mi zaraz babka. W tym moim niebieskim podniszczonym kubeczku.
Znowu nadleciały świty, w których leniwie się budziłem. I zachody, w których zasypiałem możliwie wolno. Coś jednak uległo zmianie. Przeczucie podszeptywało, że można temu zaradzić odpowiadając uśmiechem na uśmiechy dziadków. To był jedyny sposób na złagodzenie inności wyspy. Bo wyspa była inna. Jej dotychczasowy parkowy spokój rozprysnął się w kalejdoskopie niepewności. Wypytywany dziadek potakiwał, starając się niczego nie wyjaśniać ani też ukrywać. Samotnie więc zacząłem poznawać tę inność, w istnieniu której utwierdzało mnie morze zdecydowanie teraz obrysowujące brzegi i całkiem inaczej szumiąc niż dotąd. Wtedy też widząc je z innej perspektywy - odnalazłem plażę. O której przecież mi mówiono.
Plażę zarzuconą nieprawdopodobną ilością przedmiotów. Brodziłem w nich na podobieństwo bociana.- Przedmioty przypłynęły zapewne z innych wysp – myślałem. Wyrzucono je lub znudzone akurat morze wyciągnęło ręce po te zabawki. Przypomniałem sobie także nagle dawne wędrówki dziadka w gąb wyspy obciążonego czymś i powracającego lekko z wyraźnym zadowoleniem. Zrodziło się podejrzenie. Nadpłynęło jednak i odpłynęło równie szybko.
Butelek było najwięcej. Większość starannie zalakowanych prezentowało zniekształconą zawartość przez brunatne i zielone ścianki szkła. Próbowałem wyjąć zwitek papieru z pierwszej najbliższej. Nie było to łatwe. Korek stwardniał i mimo podstępów nie ustąpił. Moje palce nie zostały wpuszczone do wnętrza. Uderzyłem butelką w skałę. Nigdy nie dowiem się szeptów ukrytych, zapachów powierzonych może tylko tej jednej. Nie uwierzyłbym wtedy w ich wartość ni istnienie. Miałem zwitek. Niecierpliwe palce i szaleńczą ciekawość rozszerzonych źrenic. Ciekawość zrodzoną z niewytłumaczalnego łączenia papieru ze szkłem...

I serce miałem dumne z otrzymanego daru. Rozprostowałem strzęp…Znalazłem wyrazy. Rozmyte. Niezrozumiałe. Iu, njam, amo, adiafora…Po cóż mi były takie słowa? Nie wiedziałem wtedy przecież, że wszystkie one dotyczą mojej wyspy. Czułem się tylko okpiony. Wróciłem więc stamtąd z rękami w kieszeniach, pełnymi tylko złotych monet i zagadkowych biboletów. I z żalem, że wziąłem tego tak niewiele. Wierząc w niezbędność tych drobiazgów powróciłbym chętnie po resztę wozem, gdybym go tylko posiadał. Rozłożyłem to co przyniosłem na podłodze strychu, gdzie nikt mi nie przeszkadzał i oddałem się niespiesznemu oglądaniu przedmiotów. Szczególnie długo badałem figurkę z oliwnego drewna. Tłusty człowieczek, którego wyobrażała, stał przede mną na krótkich nóżkach wpatrując się z uporem w miejsce pod swoją lewą stopą, którą po to uniósł żeby coś tam zobaczyć. Niestety, niczego tam nie dostrzegliśmy, ani on, ani ja. Z tym, że ja zrezygnowałem z tego dość szybko, on zaś z jątrzącym uporem trwał w swoim odkrywczym postanowieniu. Męczyło mnie to, ale i intrygowało przez długi czas, więc wracałem dość często do
/…/
Na strychu w tym czasie dumnie dźwięczały przesypywane monety. Prawie codziennie złotymi iskrzącymi się strugami spływając do kufrów i koszy. Zdaję sobie teraz sprawę z tego, że dziadek musiał słyszeć ich dźwięk, kiedy siedział tam na dole przyglądając się osom kręcącym się koło ogrodowego stołu.
Kiedyś postawiłem przed nim wyjątkowo ładną rzecz, chwilę temu wyłowioną, w sposób w jaki kot składa na progu złowioną mysz. Pochylił wtedy głowę i wypowiedział słowo, które zadrżało w powietrzu i jakby zapachniało. Miałem wrażenie, że wywabił je z przedmiotu i swym uśmiechem zatrzymał przez moment /…/ nim powróciło znów do jego wnętrza. /…/
Ułożył drobiazg w dłoni i zamknął ją /…/ Kiedy mi go zwracał zobaczyłem kawałeczki nieba w jego oczach, jak confetti. Tego dnia wszedł ze mną na strych. Ciężko mu było wchodzić. Buty z trudem odklejały się od stopni schodów. Podszedł do skrzyni pod zapajęczonym okienkiem, na którą często wchodziłem, bo z niej mogłem widzieć morze, aż po horyzont. Otworzyłem kiedyś wieko, ale niczego zajmującego pod nim nie znalazłem. Tylko jakieś papiery. Teraz kiedy on je podniósł okazało się, że pogardzone przeze mnie papiery są starymi mapami nawigacyjnymi, na których zaznaczono miedzy innymi miejsca kopalń i skrytek, a głębiej pod nimi znajdują się przedmioty, podobne tym które odnajdywałem podczas wędrówek. Niektóre z nich widywałem zdaje się dawno temu…Teraz ustawiane na parapecie dziadkową drżącą ręką zachwycały. Zdaje się, że oklaskiwałem każdy wyjmowany przedmiot.
- Nie wszystkie są moje – powiedział – Te na przykład są mojego ojca, a te jeszcze starsze. Te są twojej babci; a są i takie których historii nie znam. Ta skrzynia stoi tu odkąd pamiętam.
Cały wieczór zajęły nam jego opowieści. Jeden z najdłuższych na wyspie.
Nazajutrz przyglądnąłem się uważniej moim wczorajszym skarbom. Ich historię być może znały butelki, ja zaś tworzyłem im nową najpewniej niezgodną z rzeczywistą. /…/
Poszedłem na plażę nocą. Obok drzew, które nie wydawały się już tak znajome jak za dnia. Kiedy stanąłem na brzegu, wydawało mi się, że w mrok morza odpływa właśnie statek. Płynął już daleko, a światło mojej sztormowej latarki było zbyt nikłe abym mógł wykluczyć pomyłkę. Po chwili więc jego światła pozycyjne wydały mi się rozchwianymi gwiazdami./…/
Znowu potykałem się o butelki. Zagrzebane do połowy w piachu i dopiero co wyrzucone przez fale. Całe i stłuczone. Obrośnięte małżami lub nawet jeszcze nie zmatowiałe/…/ Miałem już spokój w palcach i niebawem przekonałem się, że ich mrocznej zieleni najczęściej powierzano rozpacz, albo rezygnację. Niektóre z płonących modlitw zdołałem odczytać /…/ Jeden tylko list był inny. Krótki i zastanawiający. Napisano w nim : „A pocałujcież wy mnie wszyscy w…”. Resztę rozmyła wilgoć, która dostała się do środka, która jak przypuszczałem, że nie wzięła się z mimowolnej łzy.
/…/
Wyspy innych znałem raczej ze słyszenia. Ich królowie bywali u dziadków, więc o wyspach mówiło się sporo. (O błędnych rycerzach także. Wzruszonym szeptem, choć z demonstracyjnie pogardliwym uśmieszkiem na ustach.)Nigdy jednak nie byłem na obcej ziemi. Wystarczało mi, że tamci nas odwiedzali. Ich obcość pojąłem podczas polowania, które urządzili raz jeden na naszej wyspie. Przypłynęli wieloma statkami. Bezczelnie głośni deptali fantazyjnie zagrabiony przez babkę piasek plaży. Dziadek niedbale się temu przyglądał nie wróżąc im sukcesu. Nawet tym, których znał ledwie się odkłonił nie spiesząc się ze zwyczajowym podaniem ręki. /…/ Przeszli przez wyspę popychając mnie przed sobą./…/ Ani przedtem, ani potem nie widziałem jej tak przestronnej i jasnej. Poza kwiatami, których spotkaliśmy zatrzęsienie, nie znaleziono niczego, a już w żadnym razie zwierzyny, po którą się wybrano. Kiedy odpływali dziadek nie zmienił wyrazu twarzy, ale i nie machał jak zawsze na pożegnanie.

- Nie przypuszczałem – powiedziałem wtedy – że nasza wyspa jest ogrodem, a nie dżunglą.

- Jest tym i tamtym, w zależności od sposobu patrzenia – odpowiedział mi dziadek.

Wiele myślę teraz o wyspie dziadków, łudząc się, że cokolwiek już ją poznałem, krążąc po niej myślą i odczytując zatarte inskrypcje na resztkach zachowanych pomników. /…/
Spytałem kiedyś o wyspę babki, bo nie było jej w pobliżu, a i babka za mojej pamięci nigdzie nie wypływała w odwiedziny.

- Jej wyspa jest tutaj – dziadek zakreślił ręką koło.
- Tutaj – zdziwiłem się.
- A tak – przytaknął.
- A twoja?
-Moja też.

Po raz drugi nie uwierzyłem. Aż babka wzięła mnie na spacer. Tego dnia panowała wyjątkowo przyjazna pogoda, a ona zaprowadziła mnie w nieznane mi miejsce, choć przecież znałem wyspę jak własną kieszeń. Było to uroczysko o szczególnym jakby koronkowym uroku, pełne kwietnej zieleni, ptaków i ścielącej się malachitowej trawy. Z boku pod zniewalająco pachnącym oleandrowym drzewem stał malutki ogrodowy stolik przykryty śnieżnobiałą serwetą richelieu, na nim zaś leżał album-zielnik pełen rodzinnych zdjęć i zasuszonych płatków kwietnych.

- O ten jest z róży, którą pięćdziesiąt lat temu zerwał twój dziadziu – powiedziała – Zobacz jak wspaniale przetrwały jego kolory. Nawet te najlżejsze odcienie barwne. /…/

- Też mam tutaj swoje miejsce? – spytałem z niepokojem.

- Naturalnie! – odpowiedziała i przytuliła mnie mocno do siebie.

Twarz miała wilgotną jak morze.


Nie poszedłem do domu. Włóczyłem się po wydmach. Zasypując swoje stare ślady i robiąc nowe. Tego dnia chodziłem daleko dla myśli moich i nóg. Wszędzie napotykałem tajemnicę butelek. W większości były już zmatowiałe ze starości i trudów wędrówki. Ich zawartość była już zupełnie nieaktualna, mimo tego próbowały mnie zainteresować sobą. Przywoływały pogwizdywaniami wiatru w wyszczerbionych szyjkach, wysyłaniem słonecznych zajączków, lub podzwanianiem piasku osypującego się po szkle. W ich wnętrzach trwało ogłuszające tornado lęku i wiary; żar próśb dawno już uciszonych pozornie dobrotliwą falą. Nie zatrzymywałem się więc by rozszyfrowywać ich żale za tym co bezpowrotnie przeminęło, bo nie miało to przecież żadnego sensu. Zrozumiałem jednocześnie dlaczego morze, które pozornie niewinnie łasi się o moje stopy jest tak bardzo słone i gorzkie. Z obrzydzeniem odwróciłem się do niego plecami.

Nazajutrz z dziadkiem poprawialiśmy falochron. Zbliżała się zima i trzeba było to zrobić. Po raz pierwszy zawahałem się, czy nie byłoby lepiej zostać z babką przy smażeniu konfitur. Ku zdumieniu dziadka tym razem pracowałem w milczeniu. Nawet kiedy wbijaliśmy pale. A przecież co to za wbijanie bez pokrzykiwania? Kiedy skończyliśmy pracę dziadek opłukał dłonie w wodzie i przelotnie dotknął jednej wargami. Robiliśmy tak co roku. Ze śmiechem smakował kroplę. Nie postąpiłem tak samo, mimo że czekał na to. Nie chciałem nadal udawać nieświadomości. Poza tym dławiło mnie nawet wyobrażenie słonawej goryczy. Dziadek wzruszył ramionami. Nie rozmawiał w powrotnej drodze. Delikatnie oblizywał spierzchnięte wargi.
Idąc mijaliśmy las. Nie ufałem już jednak nawet potędze drzew, których zdecydowanie umacniało mnie nieraz w postanowieniach. Ich upór w dążeniu do światła, cierpliwe przeczesywanie piachu w poszukiwaniu pokarmu, obojętność na wiatry i burze, które próbowały je wykorzenić nie przekonywały teraz. Obojętność morza widocznego w prześwitach nie mogła już mnie zwieść, w każdej chwili mogło sięgnąć po drzewa i jeszcze dalej. Przyspieszyłem kroku.

/…/

Echa zadziwień gasną. Dom mój już porasta winną brodą. Przed południem chodziłem z synem po wyspie. Znowu pod drzewami sypały się niecierpliwe pytania i skapywały odpowiedzi. Gromadzenie oliwy tłumaczyłem rychła zimą. Opowiadam obszerniej o szlifowaniu kamieni. Pokonuję zewnętrzną pospolitość, pod którą jak motyl szamocze się barwa. To jaką ją zobaczymy zależy od naszych palców – mówię.
Wsypuję mu w jego maleńkie dłonie napotkane przydrożne drobiazgi i objaśniam, że mają taką wartość jaką im nadamy. Zrozumiał i od jakiegoś czasu znosi mi różności z włóczęg, twierdząc nie bez racji, że wszystko jest cudem. Zasypuje mnie nimi i każe segregować.
- Bo przecież nic nie robisz – dodaje, widząc mnie chłonącego krzątaninę os. Niestety różnicy między motylami a liśćmi nie potrafię mu wyjaśnić. Znalazł, że jej wcale nie ma. Przytakuję niepewnie.
Chyba już jutro będę musiał dojść do skrzyni na strychu…



PUSZCZA

W roku, w którym urodził się Tadeuszek, Ungaretti wydał „ Ziemię obiecaną”, z czego oczywiście niczego wnosić nie sposób, a już na pewno nie co do przyszłości Tadeuszka. Jednakże babka właśnie stąd i jeszcze ze swego nieopowiedzianego snu, wywiodła całą swoją głęboka wiarę w dobra gwiazdę chłopaka. Zamknęła się potem z dzieckiem w małym pokoiku przy kancelarii dziadka i w zapachu pelargonii i mleka odmówiła dziękczynny różaniec, ze wszystkimi dodatkami jakie tylko potrafiła sobie przypomnieć. Zapaliła wówczas w swoich oczach ów szczególny blask, którego nic już i nigdy nie potrafiło zagasić. Zaraz potem Tadeuszka wywiozła matka gdzieś na pogórze, w miejsce, którego nawet nazwy nie sposób było spamiętać i dla babki zaczął się czas wielkiej tęsknoty. Dnie rozrosły się niepomiernie, a i nocami także trudno sobie było poradzić, wtedy bowiem tkała z możliwości i przywidzeń swoja ciężką bezsenność. Aż przyszła choroba matki Tadeuszka i zimowym wieczorem podano babce z sań zawiniątko. - Panno Święta – szeptała długo w noc prośby do Matki Bożej Śnieżnej, sama już nie wiedząc jakie, jakby bardziej dziękczynienia niż przerażenia, skoro jednocześnie czuła w swojej dłoni ciepło rączki śpiącego dziecka. I tak los Tadeuszka splótł się z losem babki Katarzyny.


Dziś wstała w nie najlepszym humorze. Dała kurom ziarna i nastawiła wodę na pranie. Całą kuchnię zastawiła garami.

- Musisz?- spytał Tadeuszek.

Popatrzyła wściekle i zniknęła w obłoku wlewanego do balii wrzątku. Tadeuszek westchnął.

- A ty myślisz ,że to się samo zrobi? – burczała babka. Święta za pasem a on się pyta.

- Jakie znowu święta ? – zdziwił się Tadeuszek.


- A idźże mi stąd najlepiej – warknęła w odpowiedzi .I przed Tadeuszkiem otworzył się bezmiar jesiennych pól . Z kromką chleba posypanego cukrem powlókł się na przełaj przez skrzypiące ścierniska do starej gruszy, która rodziła drobne złotawe owoce o pięknym zapachu, ale o smaku cenionym tylko przez osy. Marzył pod nią czasem o księżniczkach i smokach, z którymi o nie walczył. Albo gapił się w obłoki układające się w baśnie.

Zaraz za gruszą i paroma miedzami istniał do niedawna środek Tadeuszkowego świata, jego uroczysko, Puszcza, prawieczna i Święta . Formalnie należąca do Jaskota, który uprawiał obok pole. Orał je i tej wiosny, tuż po drobniutkim deszczu, po którym zaraz pokazało się słońce, mimo kłębiących się jeszcze chmur .

- A tak ino posikało – mruknął do Tdeuszka, którego coś podkusiło, żeby tam wtedy pójść i przyglądnąć się orce. Pólko leżało przy olszowym młodniku przetykanym gęsto kruszyną , między którą trafiały się i brzózki. Zaraz za nim był rów melioracyjny z dawna nie poprawiany , więc przybrał postać dzikiego parowu porośniętego czym tylko było można. Najczęściej niską wierzbiną, między którą najpierwsze zapalały się kaczeńce, potem wełnianki , mlecze i lepkie jaskry, a po bezkrzewnych łysinach słały się mietlice beżowe pod jesień .Gdzieniegdzie przez zieleń przebijały lustra wody, nad którą latem wisiały granatowe ważki.

- Pięknie tutaj – wyrwało się Tdeuszkowi ,nieśmiele, z wielką jednak nadzieją na porozumienie.

Chłop wstrzymał konia i popatrzył na Tadeuszka. A potem za jego wzrokiem.

- Dzie? Tu? – spytał retorycznie. -Tu ino krzaki i ostręga. Nic po tym – splunął i zaciął konia. A Tadeuszek potykając się na świeżych skibach pobiegł za nim gwałtownie zaprzeczając. Naraz zaczął opowiadać Jaskotowi o gniazdach ptasich i polnych myszach , trawach unoszonych wiatrem, które łaskotały czasem twarz, kiedy się między nimi leżało, o niezwykłych zajęciach pająków w srebrnych od rosy pajęczynach , ślimakach przyczepionych w suszę do pni brzóz i o odstraszającym czczczczczszszsz złapanego w dłoń kreta, i o traszkach z piłką na ogonie, którą wcale nie można się skaleczyć , i ważkach szeleszczących w zawiesistym powietrzu upału ...Opowiadał tak ,jak nigdy jeszcze nikomu dotąd; no bo i też w końcu , ta tajemnica była przecież tylko ich wspólną własnością . Mówił więc i mówił tak ,że aż się całkiem w tym zapomniał.

- W końcu Jaskot przystanął i zrobił coś, czego nigdy potem Tadeuszek zrozumieć nie potrafił, wyszczerzył zęby i zamierzył się batem. – Nooo! Już mi stund ! - warknął.

Prawie zaraz potem ostrężyny wypalił a rachityczne drzewka wykarczował i zwalił w jedną kupę chrustu. Okazało się wtedy, że była w tych zaroślach sterta kamieni zebranych kiedyś z pól, więc je niemałym wysiłkiem zwiózł na podwórze swojego domu. Porosły tam potem mchem i trawą.
A Tadeuszek płakał długo nie mogąc pojąć wyrządzonej mu krzywdy. Jemu i temu wszystkiemu, co było przecież samym tylko pięknem. I miał przy tym niejasne podejrzenie, że on się bardzo do tego zniszczenia przyczynił, bo Jaskot nigdy tego oczyszczonego skrawka ziemi nie uprawił. Ironicznie za to przyglądał się odtąd spotykanemu przypadkiem Tadeuszkowi, który teraz siedząc pod gruszą z całej siły próbował zapomnieć o tej pustce, jaką miał za plecami, a która przecież właśnie teraz zaczynałaby się już mienić odcieniami złota i purpury ,tajemnicami zapachów i szelestów .Umęczyło go bardzo to niepatrzenie. Z dwu kłopotów wybrał w końcu dom i nie odwracając się ani na moment powrócił do niego.

- Znowu tam chodziłeś.- przywitała go babka. – I po co?
A kiedy Tadeuszek milczał dodała – Zobaczysz dziecko, jeszcze trochę, a wszystko to odrośnie. Odrośnie ,na pewno...
i popatrzyła z wielką niechęcią na widoczne za oknem dachy domów.



DOROSŁOŚĆ

Kiedy nikt do nas nie przychodził i nie snuto przędzy opowieści, w długie wieczory czytało się książki. Czasami głośno.
Tak było i tym razem. Dziadek przyniósł ze swojej kancelarii książkę, przysunął sobie stołeczek do pieca, otworzył drzwiczki, dołożył drew i przy tym świetle zaczął czytać - wiersze. Całkiem inne niż te, których uczyła mnie szkoła , inne także niż drukowano w gazetach.

- „Przyśniła się dzieciom Polska..”. – zaczął Dziadek.

Babka zatrzymała się nagle w swoim krzątaniu przy kolacji, westchnęła , wyszła do sieni i czego nigdy przedtem nie czyniła o tej porze, zamknęła na klucz drzwi wejściowe.
Potem wróciła i przysiadła na krześle ,powtarzając niekiedy bezgłośnie , samymi ustami tylko, słowa które czytał Dziadek :

„Przyśniła się dzieciom Polska,
Czekana przez tyle lat,
Do której modlił się ojciec,
Za którą umierał dziad.

Przyśniła się dzieciom Polska,
W purpurze żołnierskiej krwi,
Szła z pola bitwy gościńcem,
Szła i pukała do drzwi.

Wybiegły dzieci z komory,
Przypadły Polsce do nóg
I patrzą – w mrokach przyziemnych
Posępny czai się wróg.

Dobywa ostre żelazo
Zbójecką podnosi dłoń...
Więc obudziły się dzieci
I pochwyciły za broń.

Podniosły w groźny wir bitwy
Zwycięski parol swych snów
I osłoniły przed wrogiem
Własnymi piersiami Lwów.”

W ciszy, która zapadła, kiedy skończył czytać, słyszałem skapujące iskry, szelest kartkowanych stronic i babcine pociąganie nosem .
I naraz Dziadek wypowiedział słowa, które ją przeraziły :

-„O mamo otrzyj oczy, z uśmiechem do mnie mów...”

- Ależ Pieciu...! - szepnęła trwożliwie, rozglądając się wkoło jak spłoszony ptak.

Dziadek nawet nie podniósł głowy, zmarszczył tylko brwi ,wzruszył ramionami i nie przerwał czytania.

-„Ta krew co z piersi broczy,
Ta krew - to za nasz Lwów...
Ja biłem się tak samo
Jak starsi – mamo chwal...

I tylko mi ciebie, mamo ,
Tylko mi Polski żal...

Z prawdziwym karabinem
U pierwszych stałem czat
O ,nie płacz za swym synem/
Co za Ojczyznę padł...
Z krwawą na kurtce plamą
Odchodzę dumny w dal...

Tylko mi ciebie , mamo..”.

I wtedy Babka zaśpiewała. Najpierw bardzo nieśmiało, potem coraz głośniej i już bez dławiącej chrypki.
Dziadek zamknął książkę ,i oczy, dołączając się do jej śpiewu.

- Czasem tak trzeba Kasiu, żeby całkiem nie zwariować - powiedział potem Dziadek przytulając ją delikatnie do siebie.

A potem zaraz zanucili „ Za Niemen” i „Orle powstań z więzów ran, orle wzleć nad polski łan...”.
W miarę śpiewania głosy im potężniały i młodniały, przestali także zwracać uwagę na niedosłoniętą firankę, na którą wcześniej spoglądali czasem z niepokojem.

Słuchałem z zachwytem, ale patrzyłem na nich z pewnego rodzaju rozbawieniem, bo to ja byłem sprawcą tego co się właśnie wydarzało.
Właściwie nie tyle ja , co deszcz. Wakacyjna szaruga. Do dzisiaj ją pamiętam .

Deszcz bez końca, obijający się o rynny, spływający ze wszystkich ogrodowych liści dokładnie za mój kołnierz. Męczący jednostajnością dźwięku i koloru. Co było szczególnie przykre latem, w którego gorącą słoneczność wierzyło się zimą. Każdy dzień pluchy był więc wielkim zawodem.

Snułem się wtedy po całym domu. Łaziłem także po strychu. Przejrzałem nie do końca wypakowane po przeprowadzce z Tryńczy skrzynie.
Nadtłukłem nawet pokrywkę porcelanowej wazy na zupę, tę z kobaltowym wzorem, który Babka tak bardzo lubiła.
Drażniłem nietoperze zwisające z belek, delikatnym pocieraniem im nosów. Pokazywały się wtedy natychmiast oczka. Rozbłyskiwały w futrze, a pod marszczącym się dziwacznie noskiem otwierała się nagle w niby uśmiechu miniaturowa paszcza pełna niezwykle szpiczastych ząbków i zastygała - w oczekiwaniu. Raz jeden doczekała się mojego palca, co pamiętałem długo...

Wśliznąłem się potem do kancelarii Dziadka, do jego- „przybytku” jak sarkastycznie mawiała Babka. Co było mi oczywiście najsurowiej zakazane. Przeglądnąłem najpierw dzienniki klasowe , a później dokładnie, pod lupą, motyla zmumifikowanego między oknami.

Wtedy to przypadkiem, za regałem znalazłem wielką paczkę z książkami. Oczywiście zainteresowałem się nią, bo takie miejsce przechowywania książek było co najmniej niezwykłe, jeśli się znało moich Dziadków i ich szacunek dla książek.

Czytałem tam słowa niewyobrażalne, jak ta deklaracja wyartykułowana przez sekretarza senatu - Juliana Ursyna Niemcewicza , a podpisana przez wszystkich posłów obecnych wówczas na sali sejmowej, na mocy której 25 stycznia 1831 roku o godzinie 3 minut 15 car połowy świata , Mikołaj I, został pozbawiony polskiego tronu (sic!).:

„Długie cierpienia nasze, znane całemu światu; przysięgą zaręczone przez dwóch panujących a pogwałcone tylekroć swobody (...) Naród Polski od wierności dziś panującemu uwalniają (...)Naród zatem Polski , na Sejm zebrany, oświadcza : iż jest niepodległym ludem i że ma prawo Koronę Polską oddać , którego godnym jej uzna (...)”

Takich słów nie spotkałem jeszcze dotąd nigdy...,ale potem odkryłem „Konia na wzgórzu”, tego obdartego ze skóry przez sowiecki oddział i pozostawionego żywym na zatracenie , ( który dziś powinien być na ekologicznej liście dzieł zakazanych ), i jeszcze bardziej się zdumiałem.

Znalazłem także i inne książki, w których były rzeczy ciepłe i rzewne, a wtedy, jak i teraz zresztą, raczej wstydzono się rzewności.

Pamiętam do dzisiaj leśną, huculską opowieść, choć napisaną w Łańcucie, zatytułowaną: „W puszczy nad Salatrukiem”, a także początek niewymyślnej wierszowanki z czasów mego Pradziada, zachowanej w najzwyklejszej wówczas czytance:

„Stary dworek śnieg otula.
Wkoło smutne, nagie drzewa;
Mróz na dworze – wicher hula
I z komina dym rozwiewa.

Gość z sąsiedztwa minął wrota,
Na ganeczek prosto zmierza.
Już ujada pies niecnota,
Wyjrzał tedy pan z alkierza.

„Niechaj będzie pochwalony”
-Wita gościa w progu sieni-
Pozdrowienia i ukłony...
Proszą państwo ucieszeni.

Sień obszerna, białe ściany,
Wkoło wiszą przodków zbroje,
Pułap niski, belkowany,
Siestrzan z herbem...”

Każda z tych książek opieczętowana była Orłem w Koronie, jakiego się nie widywało.
Wokół Niego wycięto napis: „Zarząd Szkoły Powszechnej w Jagielle”. Wsi , w której właśnie mieszkałem.
Niezwykłej wsi , jak po latach odkrywam, bo nie znalazłby tu wtedy nikt ani awanturników, ani złodziei, ani pijaków, czy tym bardziej ludzi pozbawionych serca.

- Czemu ty tak Dziadziu, te książki rzuciłeś? – spytałem wtedy wieczorem, przyznając się tym samym do pobytu w kancelarii. Nad obawę kary silniejsze było jednak zaspokojenie ciekawości.
- Schowałeś – poprawił. –Schowałeś – powtórzył ciężko.
-To są książki wycofane z biblioteki szkolnej – dodał .

- Wycofane?! A to czemu? Takie mądre i piękne – drążyłem bezrozumnie.

Dziadek posmutniał jeszcze bardziej

- Ach dziecko, to nie jest dobry czas dla pięknych książek – powiedział -Tym bardziej dla mądrych.

- Ale dlaczego Dziadziu? No dlaczego?

Dziadek skupił uwagę na wyjątkowo dokładnym mieszaniu pitej właśnie herbaty i zbył to pytanie całkowitym milczeniem.

Odtąd , w każdym razie, stałem się posiadaczem Piękna odebranego Jagiellanom, bo dziadek paczki nie przeniósł, i nie zabraniał mi także więcej zachodzić do swojej kancelarii.
To znaczy- więcej nic na ten temat nie mówił, co uznałem za zgodę. Potem, w tym maleńkim pokoiku o oknie przesłanianym gałęziami wiśni przeczytałem któregoś razu słowa, których nie potrafiłem już nigdy potem zapomnieć. Choć zdarzało się, że bardzo tego zapomnienia pragnąłem .:

„Krzyż – tylko pod tym znakiem,
Polska jest Polską, a Polak – Polakiem.”

Dziadkowie przestali śpiewać i zapatrzyli się jednocześnie w buzujący pod blachą ogień.
Nie rozmawialiśmy już tego wieczoru o sprawach ważnych, właściwie o niczym szczególnym nie rozmawialiśmy ;zauważyłem jednak, że od tego czasu jakby zaakceptowano moją "dorosłość" , bo nie kwitowano już nigdy więcej moich pytań milczeniem.

No i Babka wyśpiewywała odtąd już bez skrępowania zastanawiające pieśni, ucząc mnie w ten sposób między innymi "Alpuhary" i " Nie dbam jaka spadnie kara" , ale także i takich, o których nie chciała potem pamiętać, jak chociażby : „A u naszej popadi, popadi tri kutasy na zadi, na zadi....”



PRZEBUDZENIE

Nie byłem zbyt religijny w dzieciństwie a tym bardziej w młodości. Witałem wierszykami wizytujących parafię biskupów, byłem ministrantem, ale to oczywiście nie wynikało z mojego wyboru. Dla mnie w tamtym zamierzchłym okresie kościół był chyba rodzajem teatru, do którego chodziło się – bo się chodziło. Fascynowały mnie Bożonarodzeniowe szopki, szczególnie te ruchome, straż przy Bożym Grobie, konne banderie eskortujące biskupią bryczkę, strzelania z klucza albo puszki po rezurekcji, majowe śpiewy przed kapliczkami...
Poza tym kościół raczej mnie męczył, szczególnie długimi mszami, a także tym, że wszyscy się na mnie patrzyli, bo z rodziną siadaliśmy w stallach , potem paraliżującym strachem przed spowiedziami i obawami, że upuszczę kiedyś mszał przy przenoszeniu Go, jak to wtedy było praktykowane ,z jednej strony ołtarza na drugą. "Paciorek" mówiłem ,owszem, ale to był tylko taki tam szczególik głównie wieczornego rytuału; taki rodzaj mycia się, równie jak ono niepotrzebny i mało przyjemny. Niewiele chodziłem na lekcje religii, bo rok, może dwa tylko systematycznie do czasu pierwszej Komunii Św., a potem od przypadku do przypadku. Po Bierzmowaniu nie chodziłem już wcale. Z czasem też coraz rzadziej odwiedzałem kościół .A podczas studiów i potem bywałem tam jedynie przy okazjach wielkich świąt i wydarzeń rodzinnych. Przestałem się także systematycznie spowiadać . Zdarzało się ,że i parę lat nie przystępowałem do tego sakramentu.
Zachwycała mnie wtedy nauka i sztuka , a Bóg wydawał się zaledwie figurą poetycką.
O Bogu, mówiłem „Ten od gwiazd”, ale myśleć ,nie myślałem o Nim raczej wcale. Chyba się w ogóle nad sprawami religii nie zastanawiałem i nimi nie zajmowałem. Czytałem , jak mi się wydawało, wielkich myślicieli, którzy w najlepszym razie lekceważyli religię. Podziwiałem ich i z tej przyczyny także moje życie było szare i niezwykle męczące, pełne stoickich wartościowań i egzystencjalistycznych pomysłów. Być może wykoleiłbym się w końcu całkowicie, gdyby nie wewnętrzne przekonanie, że sensem życia jest dążenie do doskonałości, którą wtedy upatrywałem w arystokratyzmie ducha. Najbliższym był mi Oskar Wilde ,bez swojego zboczenia, oczywiście ...
Kiedyś jednak w zadeszczone przykre wakacje w domowych szpargałach znalazłem parę egzemplarzy przedwojennego Rycerza Niepokalanej i przeczytałem tam ku mojemu zdumieniu powiastkę filozoficzną Woltera o aniołach. Właśnie ona zatrzymała na moment moją uwagę na religii; więcej - do tej religii mnie zachęciła, co na pewno nie było celem działań tego starego drania. Ale tak , między innymi, objawia się Boża ironia , w końcu to także w domu Woltera , po jego śmierci , mieściła się składnica , skąd rozprowadzano Biblię...W głowę tylko zachodziłem skąd w takim piśmie taki autor, ale to już sprawił geniusz ojca Kolbego. Oczywiście to, że odnalazłem akurat ten egzemplarz Rycerza zmieniło trochę moje nastawienie do Bożych spraw, podobnie jak odnalezienie w tychże domowych szpargałach złotej farbki z przedwojennej wyprawki szkolnej mojej mamy ,kazało mi zupełnie inaczej popatrzyć na teraźniejszość i historię.
Właściwie farbki były dwie- złota i srebrna. Tandetne guzikowe akwarelki, które zrobiły na mnie piorunujące wrażenie i z których korzystałem z umiarem, strzegąc jak największego skarbu, przez całe lata. Pamiętam z jaka rozpaczą patrzyłem jak zwolna zmieniają się w malutkie cieniutkie obrączki. Te obrączki właśnie mocno złączyły mnie z historią mojego kraju, którą teraz zacząłem się interesować z narastającą pasją. Cała rzecz w tym, że za początków PRLu w ogóle marzyć nie można było o czymś takim jak srebrna czy złota akwarelka. Pojęcia nie miałem, że takie cudo w ogóle może istnieć, a już szokiem było odkrycie, że , nie tylko istniało, ale należało do zwyczajności w czasach, które traktowano teraz z wielką pogardą, jako zacofane. Oczywiście nie w domu. Jednak właśnie te farbki, a nie opowiadania bliskich, zdecydowanie odmieniły mój sposób widzenia. No bo jakże to tak, czasy niby były marne a tu aż takie niezwykłości , o których teraz nawet śnić nie sposób? Wszystko nabrało jeszcze większego wyrazu i sensu, gdy zacząłem się zastanawiać, co to też takimi złotymi i srebrnymi farbami można by namalować. No i wyszło mi ,że jednak ani traktora ani kominów Nowej Huty nie można, ale całkiem co innego, to i owszem.
Niestety z moim duchowym wzrastaniem było znacznie gorzej niż z patriotycznym. Ten wzrost był zdecydowanie ślimaczy , chociaż był na pewno. Czasem ze smutkiem przyglądałem się zapłakanej Pani z La Salette na kartkach przysyłanych nam z sanktuarium w Dębowcu przez krewniaka, który był tam przeorem. Myśli , jakie się wtedy rodziły rozpędzałem dość szybko śmiechem, bo bałem się niepokoju, który wywoływały. Do dziś pamiętam jednak meczącą mnie wówczas potrzebę złagodzenia bólu Matki Najświętszej, tego by Jej jakoś pomóc. Otrzeć łzy. Zapominałem o tym jednak szybko wkładając te chęci, jak i całą historię La Salette wygodnie między baśnie.
Potem czas mijał przeróżnie co do formy, ale zawsze jednakowo co do treści, którą można by określić jako rodzaj swoistej wędrówki od filozoficznych rozważań, przez pseudoartystyczną bohemę , po mieszczańską mdłą i ogłupiającą stagnację. Wszystko to było przemieszane, niespójne i dyletanckie. Szczególnego rodzaju zlepek ekscytacji i entuzjazmów ułożonych na fundamencie skrajnego indywidualizmu, który był rodzajem obrony przed zalecaną uniformizacją . Tak czy owak, religia była w tym świecie sprawą bardzo marginalną. Nic nie znaczącą.
Jak długo jednak można żyć w nijakości, chociażby nawet i bardzo barwnej? Okazuje się ,że bardzo długo, bo kilkadziesiąt lat, aż do znudzenia się Bogu, a wtedy na moim stoliku pojawiła się książka Anthony de Mella „Przebudzenie”. Tego samego , którego potem Kościół słusznie zabronił czytać, bo sam znam przypadek człowieka, którego właśnie ta lektura pchnęła ku ezoteryce i w końcu zniszczyła. Mnie jednak właśnie on zatrzymał w zsuwaniu się w całkowitą beznadzieję. Podał mi swoje słowa ratunkowe prawie w ostatnim momencie i rzeczywiście mnie przebudził.
Przeraził- przede wszystkim!
No bo jeśli Bóg jednak istnieje, jeśli nie jest tylko wielkim marzeniem i poetycką opowieścią jak legenda o świętym Mikołaju , to ileż ja lat roztrwoniłem. Do ilu już spraw nie mogę powrócić...Ilu nie mogę naprawić...No i ku czemu zmierzam?
Zacząłem rozpaczliwie szukać „dowodów” na istnienie i nieistnienie Stwórcy. Spod stosu darwinowskich rozpraw i „Cudów techniki” wygrzebałem całkiem zapomniane Pismo Święte i zacząłem Je czytać, ale Ono było zbyt mądre dla mnie i zbyt jeszcze poetyckie, by mnie do siebie przekonać.
Zrobiła to garść przesypywanego z dłoni do dłoni piasku.
Jego szelest. Szelest atomów Wielkiej Tajemnicy, jednakowych dla wszystkich form we wszechświecie. Tych , które tak samo wirują we mnie jak i w rzekomo nieożywionym kamieniu. Tych, między którymi są takie same przestrzenie , odległości i zależności jak między galaktykami makroświata.Tych, które porażają swym doskonałym ładem sfer i sensem swego położenia...
Wszystko co nadto jest tylko komentarzem do tej Wielkości, w porównaniu z którą, nasza dumna nauka przypomina rodzaj dziecięcej grzechotki...
/…/


WILKI

Co do historii z wilkami, to we mgle niepamięci rozpoznaję jakby obraz Babki w niepokoju wyczekującej powrotu Dziadka.

Pamiętam, że było już dobrze po północy, gdy otworzył drzwi .Bardzo blady usiadł na kuchennym łóżku, wyciągając przed siebie nogi w oficerkach.
Widzę ciągle barani kożuch pokryty zielonym suknem, który miał na sobie i te oficerki, z których przez cholewy wylewa się woda. A jest właśnie środek zimy i trzyma mróz.

- Bój się Boga Pieciu. Bój się Boga !– mówi Babka i zapierając się o ramę łóżka ściąga mu buty, z których chlusta woda.
- Skąd to?- pyta dosyć retorycznie , a Dziadek macha ręką i milczy. I Babka o nic więcej już nie pytając spieszy grzać wodę, a Dziadek tak siedząc zasypia.

Wilki już wtedy były egzotyką i nie budziły grozy, raczej zaciekawienie. A nie tak dawno jeszcze słowo wilk było przekleństwem równym prawie słowu – cholera. Co do niej, to Babka wspominając swą młodość, mówiła także o wyludnionych wsiach , przez które wtedy przejeżdżała ze swoja Matką ,a moją Prababką, Marią. O koszmarnie wychudzonych psach na uwięzi i ich oszalałym wyciu. O ludzkich cieniach ratujących się przed morem samogonem i czosnkiem, topniejących za każdym przejazdem. Aż wsie w końcu stały się tak głuche ,że bryczka tocząca się wśród chałup piaszczystym gościńcem wywoływała echo.

- Nic bardziej już upiornego nie słyszałam w życiu – wzdychała Babka – jak tamto echo.

Po tej tragedii, nie jedynej zresztą, pozostały tajemnicze teraz skupiska drzew, z dala od siedzib ludzkich w polach i łąkach. Okryła je jakby zmowa milczenia boleśniejsza niż krzyk. Nikt nigdy nie wspominał o tych cmentarzach. I raz tylko w takim miejscu, pod resztką zbutwiałego krzyża spotkałem ogarek świecy. Odrobinę pamięci.
Jeśli więc nie pamiętano ludzi, czyż można się dziwić nie pamiętania zwierząt? Zdarzyła się jednak taka zima, podczas której zamarzł Bug i prastary lęk zimowy przeszedł w watahach na jego lewy brzeg. Jeden z czambułów dotarł aż do nas, do przeworskiego powiatu. Odprysk właściwie. Zaledwie trzy sztuki. I na nie właśnie natknął się Dziadek.

Odwiedzał ostatnio parę razy w tygodniu moich Rodziców mieszkających w sąsiedniej wsi. Ojciec objął tam posadę kierownika szkoły, Matka przechodziła właśnie okres rekonwalescencji po przebytych operacjach. Były one zresztą bezpośrednią przyczyną mojego pobytu u Dziadków.
Tak więc prawie codziennie wędrował Dziadziu przez wielokilometrowe bezdrzewne łąki rozdzielające wsie, z obiadem przyszykowanym przez Babkę Katarzynę . W chmurze skowronków, czajek, albo gawronów, w zależności od pory roku. A, że nie martwił się zbytnio pogodą, nie zdarzało mu się nigdy o swojej wędrówce zapomnieć.

- Ale dziś nie idź Pieciu – prosiła Babcia – przecież nie pomrą tam z głodu. Zamieć ledwie ustała. Nikt tamtędy nawet nie jeździ . Ludzie o wilkach mówią .Nie idź.

- Eee tam – mruknął Dziadek i już go nie było.

O wilkach słyszał, ale pogłosek nie brał poważnie. W powrotną drogę pozwolił się jednak Matce zaopatrzyć w parę smolnych trzasek i w zapałki. Wsadził teczkę z tym wszystkim pod pachę i poszedł. Rodzice chcieli go zatrzymać na noc, ale z uporem odmawiał fukając na nich i śmiejąc się z ich obaw.

Już w połowie drogi dopadła go śnieżna wichura i zmrok. Zrobiło się w końcu tak ciemno, że z wysiłkiem można było rozeznać cośkolwiek na trzy metry przed sobą. Śnieżyca cięła w usta i dławiła oddech . Z prawej na szczęście miał rów melioracyjny, z którego brzegu wiatr na tyle zwiał śnieg, że nogi nie zapadały się powyżej kostek. Szedł więc tym brzegiem z nosem wciśniętym w postawiony kołnierz, nie myśląc o niczym poza tym, że trzeba iść. Iść do domu.

- Naraz od strony niewidocznego lasu zobaczyłem jakby światła – opowiadał potem – Coraz bliższe. Biegnące w moją stronę.
Przedstawiały mi się najpierw jako pędzące gwiazdy. Ale skądże tu gwiazdy i tak nisko nad ziemią – myślałem - Potem jako złuda. Niepokojąco bliska. Aż wreszcie pojąłem. To oczy! Tak, oczy .Wlepione we mnie ślepia. Czyje, nie wiedziałem. I do dziś nie wiem także, jak w tej ćmie mogłem je zobaczyć .A jednak. Może wiatr na chwilę przycichł .Może przetarły się chmury i zrobiło się na moment jaśniej .Pewnie tak, ale tego nie pamiętam. Grunt ,że je zobaczyłem.
Przeląkłem się. Zatrzymałem i pod połą kożucha próbowałem rozniecić ogieniek zapałki, ale wiatr go gasił .Odwróciłem się tyłem do zawiei i wreszcie się udało. Ze zwiniętych gazet zrobiłem pochodnię i podbiegłem z nią do tych świateł. To pewnie jakieś psy, myślałem . Psy na pewno , bo cóżby innego, kiedy wsie wokół. Ale .że w taką pogodę odeszły aż tak daleko od domów...?

Oddzielał mnie od nich rów. Zamarznięty, zawiany śniegiem rów. Właściwie żadna przeszkoda .Gdy cienie zobaczyły ogień przystanęły .Zawahały się i pobiegły truchtem wzdłuż rowu, aż wchłonął je mrok Miałem je teraz za sobą. No i po kłopocie, pewnie pobiegły do Jagiełły, z której szedłem, uspokajałem się.
Niepokój jednak pozostał i to pewnie on niedługo potem kazał mi się odwrócić.
Mój Ty Boże, były o dwa kroki za mną. Musiały przebiec rów , gdy tylko przestało je wstrzymywać światło. Strach spętał mi nogi .
Łamiąc zapałki znowu usiłowałem je zaświecić. Błysnęło .Przystanęły.
Jak poprzednio szczęśliwie zajęły mi się mocno skręcone gazety.
Chwyciłem te płonące papiery w obie ręce i ruszyłem na nie. Cofnęły się. Im szybciej szedłem, tym szybciej się cofały.
Poznałem, że to wilki, w chwili gdy je dokładnie oświetliłem. Jeden z nich cofając się, nie zginając sztywnego kręgosłupa przelazł przez drugiego.

Przerażenie zjeżyło mi włosy .Więc jednak to prawda, że wilki są tutaj...

Było ich trzy. Dwa dorosłe i młody. Niewiele ,ale wystarczająco dla mnie. Wyobraźnia podsunęła mi w jednej chwili wszystkie chyba możliwe scenariusze przyszłości, a żaden z nich niestety nie kończył się dla mnie dobrze. Czegóż zresztą można było oczekiwać po takiej obsadzie dramatu i w takiej scenerii?
Przepędziłem je tym ogniem z pięć, może dziesięć metrów, potem parząc palce przypaliłem kolejny zwitek.
Od niego smolak. Ucieszyłem się tym bardzo, bo smolna sosnowa szczapka może się palić dużo dłużej niż gazeta , tym bardziej, że wiatr trochę przycichł i mogłem ją unieść nad głowę.
W tej nikłej łunie światła wycofywałem się rakiem, bojąc się odwrócenia plecami .W końcu jednak to zrobiłem i biegiem , na ile pozwalał śnieg, ruszyłem przed siebie. Ciągle się odwracając, ale nigdzie teraz nie widziałem ani ich oczu, ani zarysów. W jednym z takich gwałtownych zwrotów wywróciłem się gasząc polanko . Ogarnęła mnie dosłownie czarna rozpacz.
Zerwałem się. Szczęściem nie zamoczyłem zapałek.
Ponownie były blisko. Czułem to. Nie spieszyły się, miały czas , a ja go ani na lekarstwo.
Bardziej modlitwami, niż zapałkami rozpaliłem wreszcie resztkę gazety, a od niej drugą smolną rozłupkę. I błysnęły ślepia . Tuż przy mnie. Niewiele się spóźniły...
Jak poprzednio pogoniłem je , tym razem umknęły w bok poprzez rów.
Teraz już nie oglądałem się, tylko biegłem i w biegu odpalałem kolejny kawałek drewna. Wiatr znowu się wzmógł i ogień ledwie się tlił, ale wystarczyło trochę zwolnić, by stawał się mocniejszy, tym bardziej, że chwilami śnieg prawie nie padał.
- Byle do giergonu - mówiłem sobie. Do takiego miejsca, tuż za wsią, na którym grzebano padłe zwierzęta. Tam były pierwsze drzewa. Wiedziałem, że to już nie daleko , tyle tylko, że tchu mi coraz bardziej brakowało i omdlewały nogi.
Patyk dogasał także, a ja nie miałem już kolejnego. Ale dobiegałem prawie do wału i majaczył mi niewiele dalej ciemniejszy pas Ujeznej.
Od niej oderwało się właśnie szczekanie i biegło szybko w moją stronę.
Psy !
Nigdy tak bardzo nie cieszyłem się psami , jak w tej właśnie chwili.
Od ostatniej iskry drewna zajęło mi się pudełko po zapałkach i gdy zatrzymałem się, zobaczyłem przez chwilę przestrzeń za sobą. Zupełnie pustą. Z nieopisaną ulgą odwróciłem się, zrobiłem krok i wpadłem po pas w zawiany rów, którego nie dostrzegłem.
Lód był tu widać słaby , bo pękł pod moim ciężarem, tak, że powyżej kolan zanurzyłem się w wodę. Nijak nie mogłem się z tego wygrzebać.
Słyszałem jak psy pobiegły w łąki mijając mnie z boku i wiedziałem, że przynajmniej od wilków nic mi już nie grozi. Byłem jednak bardzo słaby, straszliwie zmęczony. Musiałem gwałtownie walczyć z potrzebą odpoczynku, zdrzemnięcia się nawet.
Postanowiłem iść rowem do miejsca, w którym wiedziałem, że się rozszerza, bo pastusi poją tam bydło.
Tak idąc w mozole i w aktach strzelistych trafiłem na nowy mostek i mimo zgrabiałych rąk jakoś się na niego wgramoliłem.
Potem pewnie szedłem ,lecz niewiele z tego pamiętam, aż do momentu, gdy zimno mrozu przywróciło mi rześkość.
Wiem tylko, że straszliwie długie były ostatnie metry przed domem ...
Ale widziałem już gwiazdę okna i w końcu trafiłem na klamkę.

- Mój ty biedaku – wzdychała nieodmiennie Babka przy zakończeniu tej opowieści.

A wiesz, to mi zupełnie przypomina powrót mojego Ojca z Syberii- dodała kiedyś. Tak, zupełnie...Szczególnie to, co powiedziałeś o klamce i oknie...Także wtedy była zima...Tuż przed Wigilią...

- To opowiedz Babciu – poprosiłem- Opowiedz!
- Nie. Nie dzisiaj dziecko... – jakby się nagle obudziła - Na dzisiaj wystarczy. Pora spać.
Ale najpierw chodźmy podziękować.

I posypały się zaraz ziarna różańca w domowym cieple bardzo chłodnej nocy.


REZERWAT
albo wspomnienie z roku 2317

Może właśnie dlatego tak lubiliśmy czwartki. W każdym razie na ten dzień się czekało. Już w środy przygotowywano co było potrzebne. Pożywienie i całą resztę. Wreszcie nadchodził czwartek. Transmisję rozpoczynano zwykle o 11- tej . Pojęcia nie mam dlaczego tak późno. Chodziło może o zwiększenie napięcia tym oczekiwaniem. Kiedyś w początkach ,podobno odwołano jedną ze względu na jego samopoczucie. Potem, chociaż nie powtórzono tego nigdy więcej, pozostał niepokój. No bo, nie po to się czeka ,nie? Tę rozpoczynano aż o 19-tej. Na ścianie telewizyjnej punktualnie pojawił się spiker. Jak zawsze mówił chwilę o naszych wielkich osiągnięciach, o wolności i szacunku nas wszystkich do wartości najwyższych. W tym czasie można było jeszcze poczynić ostatnie przygotowania. Popoprawiać poduszki i przysunąć bliżej pojemniki z napojami. Ekran opustoszał i niczego nie można było przewidzieć. Transmisja była zresztą szczególna. Proszono o wygaszenie wszystkich świateł. Zwykle zaglądano tam w dzień. Można wtedy zobaczyć więcej. Tym razem sięgnięto po jego noc. Cóż za kolory umiano już oddać. Wpierw zobaczyliśmy niebieskawą zieleń przed domem. Trójwymiarowość pozwalała zajrzeć za każdy kamień , w każda szczelinę. Plamki barw w tej zieleni były kwiatami. Wiedziałem o tym. Na drzewach drżały kropelki bieli, których nie było przed tygodniem. Aha ,no tak. Wiosna .Z tego potem będą owoce, mówili kiedyś o tym na 24 kanale. Coraz trudniej widziało się szczegóły. Wiedziałem jednak ,że w tym jedynym przypadku nic nie pomoże kręcenie gałkami. Chcąc lepiej widzieć gałąź przybliżyłem obraz. Bezsilny wpatrywałem się w jego powolne ciemnienie. Znałem takich, którzy w podobnych chwilach próbowali postukiwać w ekran. Wróciłem do obrazu panoramicznego. W głębi zapaliło się światło , przecięte krzyżem cienia. Okno. Do licha .To robiło wrażenie. Ciemność, że nie można dojrzeć swoich palców. I to nikłe światło. W koło szepty owadów. Zrobiło mi się duszno i spotniały dłonie. Nie wytrzymałem z tym długo. Zbliżyłem wpółotwarte okno. Musiałem tak zrobić. Na stole znanym mi od wielu lat leżał chleb i papiery. Na samym środku w wodzie tkwiła pachnąca gałązka. Lampa oświetlała to wszystko. Jakby po to, żebym lepiej widział. Zdecydowałem się wejść. Wystarczyło nacisnąć przycisk obok kciuka. Byłem już w środku zapachów. Każdy przedmiot miał tu zapach . Inny. Początkowo dostawałem od tego zawrotów głowy. Potem przyzwyczaiłem się częściowo. Ta noc była jednak wyjątkowo drażniąca .Rozbierał się. Zdejmował z siebie to w czym chodził w dzień. Kawałek po kawałku. Słyszałem jego sapanie . Legowisko miał już rozścielone. Taką jaśniejszą plamę w rogu izby. Położył się. Nie . Wstał jeszcze ,żeby uklęknąć .Co za głupi obyczaj. To jeszcze z czasów gdy stały kościoły. Wiecie o nich ze szkoły, palono tam staruszki , przy śpiewach piosenek. Potem dmuchnął w lampę. Miał taki śmieszny zwyczaj gasić ją oddechem. Widziałem przez chwilę jego twarz. Znałem ją do znudzenia. Dużo lepiej niż on sam . Przecież zakładaliśmy się o każdą nową rysę na tej skórze, każdy włos. Położył się znowu. Westchnął. Zegar wystukiwał między rozwieszonymi rondlami jego czas .Ileż razy wcześniej czułem złośliwą radość słysząc to kalekie postukiwanie. Na pewno nie spał. Też słuchał. Czego on mógł słuchać? O czym myślał, w tym swoim cieple, którego dotknąć nie mogłem? Mówiono ,że jeszcze trochę, a będzie można przesyłać wrażenia dotykowe. Czekałem ,by móc go wreszcie wytargać za zrudziałą od nikotyny brodę. Trwał straszliwy spokój. Drobne trzaski zyskiwały siłę pioruna. Wyciągnąć by go tak z łóżka. Zrobić coś. Wrzasnąć. Pokazać się mu. Powiedzieć jadowicie : Ty draniu. Nie chcę już więcej widzieć ani ciebie , ani twojego cholernego domu. Przyjrzyj mi się. Jestem o taki . Zobacz. Napatrz się. Dlaczego nie chciał nas widzieć? Gryzłem palce. Chyba usnął. Jak szybko zasypiał. Piekielny facet. Różnie go nazywano .Najpierw : facetem w szkarłacie. Buka wie czemu. W końcu jednak został : piekielnym. Znacie bajkę o piekle. To chyba od niej wzięła się ta nazwa .Oddychał leciutko. Czwartek zaczął mijać. Żałowałem teraz, że nie przyglądnąłem się kartkom na stole. Lubiłem pojawiające się na nich znaki jego tajemnej wiedzy. Jasne, że nikt nie umiał ich odczytać. W piątek będzie można prosić o fotokopie wybranego fragmentu, więc je zobaczę. ( Zdaje się widziałem). Spał na pewno. Myślałem , że zaraz spiker powie cos śmiesznego. Takiego jak zawsze było trzeba . Ale nadal byliśmy w jego domu. Trochę księżyca wpadło do środka i rozróżniałem sprzęty. Jego twarz wyczuwałem doskonale. Z całą tą mapą lat. Czemu nie chciał się odmłodzić? Czemu wolał przemijać? To coś znaczyło. Ale co? Nie tylko on, wszystko wokół niego przemijało. Do licha. Tak . Te jego wiosny, jesienie i zimy. Patrzyliśmy na ten, jak mówił ,śnieg.( Wtedy jeszcze miał psa, do którego mówił) I śmialiśmy się ,że marznie. Chrypi w swoich zabawnych chorobach. Jak mógł wybrać ból? Spiker oczywiście tłumaczył, co to są choroby. Długo mówił nim to zrozumiałem. Nie ubawiłem się już tak nigdy więcej. Ale teraz, to tylko złościło. Zbyt często się powtarzał. We wszystkim .Widziałem tyle razy jak wstawał i kładł się. Przerwę miedzy tym wypełniał przesiadywaniem w ogrodzie. Przygotowywaniem posiłków i skrobaniem swoich znaczków. Ile tak można? Nawet wtedy gdy jeszcze walczyliśmy o Dzisiaj , on robił to samo. Kiedy padał deszcz ( A nie pozwolił tego zmienić) wypatrywał czegoś przez okno. Nieskończenie długo. Od mżenia ekranu paliły oczy. Nienawidziłem go ,gdy tak patrzyliśmy na siebie. A on mnie nie widział. Jak zezwolono na to wszystko? Podobno wtedy gdy zaczynała się Nowa Epoka zażądał by pozostawiono go samemu sobie. Z jakiegoś tam powodu liczono się z jego słowami. Nazywano go wtedy najdziwniej : poetą. Odizolował się więc od miasta w sposób jaki chciał. Z dostępem do dzikiej atmosfery. Od tej pory nie widział nas. Z tym, że i jego nikt nie podglądał . Dopiero potem, już bez jego wiedzy zmieniono ekranizację posesji. Ludzie zaczęli przychodzić. Zrobiono im w koło ławki, basen, postawiono sklepiki. Tu spędzano wolny czas. Dokazywały dzieci i plotkowały kobiety. Jeszcze potem, pomyślano inaczej .Z czasem dużo lepiej. Wokół urządzono supermarket. Aż stało się to, co mieliśmy teraz – czwartki. Słuchałem pulsu zegara. Przyglądałem się ścianom. Wiedziałem, że on rozumie tu każdy przedmiot .To nie tylko dziwiło, to niepokoiło. Rozumiecie teleścianę? No po co? Jest i dobrze .Ważne żeby ją umieć obsługiwać. To trzeba rozumieć. Reszta jest przecież obojętna dla życia. Tymczasem tu było inaczej. Czułem. Miałem prawie pewność ,że on nie tylko rozumie. Przede wszystkim zna tajemną funkcję drobiazgów swojego świata. Na przykład sens deszczu i śniegu. Roześmiałem się. Co to za sens, trochę wodoru i tlenu w różnych postaciach. Jakaż tu tajemnica. A jednak istnieje niezwykłość tych wcieleń wody. Dlaczego? Zdziwienie pozostało w nas z dawna. Tak mówią. Z ciemności epok. Po co, skoro już niczemu nie służy? Z ekranu uśmiechał się już spiker . Uspokajał. Reklamował . Robił perskie oko. Zapowiadał zapowiedzi piątkowe. Zapewniał też ,że czwartki podobne dzisiejszemu powtórzą się ,jeśli tylko zapragniemy. Ale nie stało się tak. Już w sobotę spiker przepraszał nas za zawód. Pierwszy i ostatni w moim życiu. „On umarł” –powiedział bardzo zakłopotany. Uczuliśmy ulgę i wściekłość. Może trochę pustki. Ale zaraz był mecz „Farmastów” z Avon Pałkami”, potem te fajne „Sprawki Anitki”, no i jakoś to przeszło. Odtąd w czwartkach nie ma nic poza czwartkami. I tak być powinno.

/… /


ROZSTANIE


W środku koła wsi rozrzuconych po horyzoncie, była pusta przestrzeń. Trochę tam mokradeł, może jedno oczko wodne i wiele traw, ziół , które wypasano. Od wczesnej wiosny do późnych chłodów działo się tam tyle rzeczy zwykłych, co i niezwykłych. Zwykłymi określano wszystko do czego się przyzwyczajono. Naturalnymi więc były zapalające się o zmierzchu języczki błotnego gazu i szalony Teodor pojawiający się niespodzianie tu i tam , jak ogromne szare ptaszysko. W zdumienie za to wprawiał przejazd bryczki, bądź samotny spacer kobiety ubranej z miejska, nad czymś co nazywano rzeką. Nieznajoma przybywała tu najczęściej jesienią, kiedy dni naśladowały trochę wiosnę. Okrążały ją zdziwione dzieci pasące bydło, asystując bezczelnie, tam i na powrót w bezpiecznej odległości. Przychodziła od strony dalekiej, aż mitycznej stacji kolejowej i stąd wnoszono, że przyjeżdżała pociągiem. Bez podręcznego nawet bagażu.
Rzeczułka była mała i wyblakła w tle łąk i nic bardziej nie mogło dziwić , niż spacer nad jej brzegami. Owszem stało tam na nią trochę dziwacznych wierzb, przy których pojono krowy, no i jeszcze zrywać można było drobniutkie niezapominajki. Nadto nic więcej. Oczywiście snuto domysły co do powodu tych przyjazdów, przerywając je niekiedy wymownym rechotem, ale z tego niczego wnioskować nie sposób. W końcu zajęto się swoimi sprawami, mniej może intrygującymi, ale za to przynoszącymi pożytek. Do dziwności z łatwością można się przyzwyczaić o ile tylko jest ona jako tako stabilna. Pulsacja przyjazdów nieznajomej, nie była niestety rytmiczna. Irytowało to bardzo i doprowadziło wreszcie do manifestacyjnego braku zainteresowania. Choć mówiono obszernie o byle czym, o niej nie wspomniano więcej. Najwyżej dzieci straszyły siebie nawzajem. Aż nadeszła taka jesień, w którą pani przyszła ze skromną paczuszką w podręcznej irchowej torebce. Szła wyraźnie zmęczona, rozważając nad każdym krokiem .Obłoczki oddechu wydobywały się z jej ust szybciutko po sobie. Dzień zresztą był bardziej zimny niż zwykle. Kiedy kucnęła przy wodzie , żeby powtykać w piasek świece, dzieci pobiegły po dorosłych. Nim przyszli, zdążyła odejść. Z kolorowych liter na pudełku, które zapomniała, dowiedziano się, że świece takie nazywają w mieście - stołowymi i że można ich używać podczas kolacji .Ludzie w niespokojnej ciszy patrzyli w dopalające się światła. Potem przeżegnali się trwożliwie i odeszli do domów. Tam pękła tama milczenia. Nikt jednak nie mógł sobie przypomnieć, mimo usilnych starań, by czyjakolwiek śmierć związana była z rzeką. Nawet wyszeptywane wieczorami legendy nie dotyczyły wsi, a cóż dopiero tego miejsca. Następnej jesieni chciwie czekano. Ale kobieta nie przyjechała tu więcej.

/… /



*



Rankiem pierwszego dnia wiosny mieszkańcy domu, na wejściowych schodach potknęli się o porzuconą niedbale księgę, co później uznano za pożegnalną złośliwość szopa, o którym od tej pory nikt tu już więcej nie słyszał.
Ostatnio zmieniony śr 03 lip, 2019 przez Rys-ownik, łącznie zmieniany 1 raz.