BOŻYDAR, SZCZOTLICHA I RESZTA, czyli bajka samograjka / 5

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Rys-ownik
Posty: 203
Rejestracja: wt 26 lut, 2013

Post autor: Rys-ownik »

*

Na schodach, przed domem Rokity siedział malutki łysy staruszek i palcem rysował w piasku esy-floresy.
– Hohoho! – zawołał wesoło, zobaczywszy diabła, ale ten uśmiechnął się raczej niepewnie.
– A to co za jeden? – szepnęła mu w ucho mysz, która z wyjątkowym pośpiechem wdrapała się po nogawce na diabelskie ramię.
– To Czas. A to – mm… myszka, jak widać… – przedstawił ich sobie Rokita.
– Ula – dygnęła mysz.
– No proszę i ma nawet imię – zdziwił się diabeł.
– Oczywiście, że je mam – obruszyła się mysz.
– A dlaczego ja nic o tym nie wiedziałem? – spytał Rokita.
– Bo nie pytałeś – odparła Ula.
– Ula... lallala… – prawie zaśpiewał staruszek i pstryknąwszy palcami, znowu się roześmiał, a mysz zobaczyła naraz siebie bardzo malutką w jakiejś na wpół rozwalonej stodole, wąchającą nieufnie swój pierwszy znaleziony kawałek sera.
– Aha, kolejny kuglarz – zauważyła rezolutnie. – Sami kuglarze wokół… – westchnęła. – A coś więcej potrafisz?
– Ja jestem od zmian – powiedział staruszek, ciągle się śmiejąc. – On jest od budzenia tęsknot – wskazał Rokitę – a ja od przemian.
– A Bajarz? – spytała mysz.
– O! Tego to nawet ja do końca nie wiem – stropił się Czas, a myszka Ula myślała już całkiem o czym innym :
– Pokażesz nam jeszcze jakieś sztuczki dziadku? – spytała przymilnie.
– Nie obrażaj Czasu! To wcale nie są sztuczki – zawołał z niesmakiem Rokita.
– Ależ ja się wcale nie obrażam, bo można to i tak widzieć – ponownie roześmiał się starzec.
– Czy ty się nigdy nie przestajesz śmiać? – skrzywiła się mysz.
– Bywa, że się nie śmieję – spoważniał nagle staruszek – Ale wtedy lepiej mnie omijać.
– I wtedy lepiej, żeby nie było cię w pobliżu – dopełnił diabeł.
– Wszystko to, to taka – bajka samograjka… – wygłosiła mysz z przekonaniem niewynikającą z rozmowy, zasłyszaną gdzieś maksymę. Czas i diabeł zerknęli na siebie w wielkim zdumieniu, a potem parsknęli śmiechem jak na komendę.
– Phi! – żachnęła się mysz, ale nie powiedziała nic więcej, bo kierując wzrok za wskazującym palcem malutkiego staruszka, zobaczyła zmieniające się drzwi. Dość śmieszne teraz w swej naturalnej postaci bez farby i ozdóbek. Nic nie zostało w nich z porannej buty, bo nagle jakby skurczyły się w swojej zwyczajności.
– A właśnie – zwrócił się Rokita do starca – wczoraj, wiesz gdzie, udawały znowu drzwi wejściowe.
– Ale jak właśnie widzisz teraz przypomniały sobie swoją prawdziwą kuchenną przeszłość –– zauważył Czas.
Ula zlazła z Rokity i wspinając się po ich sękach uważnie obwąchała klamkę dawno temu pobrudzoną sosem.
– To była WSPANIAŁA przeszłość – szepnęła.
Staruszek roześmiał się jeszcze bardziej hałaśliwie niż zwykle, a drzwi poczuły nagle ogromną życzliwość dla myszy. Choć w całości rzeczywiście sprawiały dość żałosny widok, to jednak każda z desek kipiała znów krążącą żywicą, prężyła słoje i pachniała żywiołową młodością lasu. Staruszek pogładził je więc uspokajająco, ale jak się zdaje z pewną przesadą, bo efektem było wypadnięcie sęka ze środkowej deski.
– No, no – powiedział Rokita – pamiętaj jednak, że one teraz mnie służą. Ale wejdźmy już wreszcie.
I weszli.
– Nie martwcie się, macie teraz dodatkowo gustowny wizjer – powiedziała mysz do drzwi, przechodząc, a drzwi pogłębiły swoją wdzięczność, obdarzając ją leśnym zapachem.
– Jednak wolę beszamel – uśmiechnęła się w odpowiedzi.

*
W dziupli Rokity stół uginał się pod marzeniami myszy, czyli pod tym wszystkim, co wyobrażała sobie czasem w głodne, bezsenne noce, a nie wierzyła, że kiedykolwiek będzie mogła skosztować. Przetarła więc oczy, ale sen nie mijał.
– Złuda i tyle – mruknęła. – Kolejne czary–mary staruszków, takie jak przy pszenicy, ale obrazek nie powiem – wyjątkowo miły.
– Siadajcie! – zaprosił ich wesoło Rokita. – a ja przyniosę jeszcze winogron, które Czas najbardziej lubi. Te, których sok przewożono niegdyś w amforach…
„Mógłby pstryknąć i by się pojawiły” – pomyślała mysz, czubkiem palca dotykając najbliższego marcepanowego ciasteczka. – No niby ono jest – westchnęła – ale to złuda i tyle.
Po czym ostentacyjnie odeszła od stołu i podwijając ogon, usiadła na polanie w pobliżu kominka. Tymczasem wrócił Rokita z koszem granatowych kiści.
– Nie siadasz z nami? – zdziwił się, widząc mysz daleko od stołu.
– Siądę. Siądę za chwilę – powiedziało kwaśno zwierzątko – wpierw muszę się trochę ogrzać chociażby w wyobraźni skoro gospodarz nie rozpalił ognia.
– Starzejemy się jak widać, wszyscy na swój sposób – zaśmiał się Rokita. – Ty bo marzniesz, ja bo zapominam.
– To przychodzi dość niespodzianie mimo zapowiedzi, a na myszy spada podobno wyjątkowo gwałtownie i zaczyna się od wychłodzeń ogona – zauważył Czas, puszczając do niego oko.
„Ciekawe, który z nich gorszy” – zastanowiła się mysz, krzywiąc pyszczek w grzecznym uśmiechu i decydując się podejść do stołu. Ale już obydwaj przestali na nią zwracać uwagę, bo Czas zaczął bawić się flakonem stojącym obok misy z migdałami moczonymi w miodzie i kandyzowanymi kłączami tataraku.
Flakon był bardzo stary, wydmuchany z turkusowego szkła, prawie tak starego jak Czas. Miał wyszczerbioną stopkę, stał więc trochę koślawo, niepewnie trzymając się wzorzystego obrusa, ale jeszcze z dawną galanterią podtrzymując garść omdlewających fiołków, które weń włożono.

„O tej porze fiołki. Czyste szaleństwo. Jaśniepańskie fanaberie!” – pomyślała mysz – „Wszystko to jednak strasznie mnie męczy” – uzupełniła i przez chwilę nie była pewna, czy nie lepszy byłby nocleg pod liśćmi na polance niż tutaj, ale dość szybko odrzuciła ten pomysł, bo od nieszczelnych drzwi coraz mocniej ciągnęło chłodem.

Tymczasem obok flakonu zjawił się drugi, bliźniaczy, z tym że znacznie młodszy. Lśniący, bez najmniejszej rysy, o brzegu okolonym delikatną srebrną koronką, jakiej starszy już nie miał. Tkwiły w nim różowe orchidee. („Takie tam zagraniczne lwie paszcze, tyle że trochę większe” – dodawała potem w swych opowiadaniach mysz).
– Ten sam - dawny i obecny. W lustrzanym odbiciu. Który piękniejszy? – spytał przekornie Czas.
– Nie kuś diabła! – zaśmiał się gospodarz. – Mój ma dla mnie większą wartość, bo to nie tylko flakon, a cała jego historia uszlachetniona pęknięciami i zblakłym kolorem. Nie wymieniłbym go za nic – zdecydował.
– Więc mój znika – klasnął w dłonie Czas. I piękny flakon zniknął równie szybko, jak się pojawił.
– I tak jest znacznie lepiej – powiedział z ulgą Rokita, zapalając naftową lampę wiszącą nad stołem, która przez witrażowy klosz tiffany’ego prysnęła plamami kolorów na ściany i na obecnych.
– Do tego jeszcze cygańska muzyka i ja wymiękam – sapnęła mysz. – Jakie to wszystko dziwne – mamrotała do siebie – najpierw telepiesz się na beczce wrzuconej na taradajkę, bo nie masz innego wyjścia, potem spadasz w wodę, brudną, że trudno sobie wyobrazić brudniejszą, potem chandryczysz się z walniętym kozłem, gadasz z jakimś przygłupem o muchach, jesz z konieczności nadpsute jajko, ganiasz za świetlistą pszenicą, tak że kręci ci się w głowie, bo nie sposób jej odnaleźć, choć wydaje się być wszędzie. Czyli w ogóle jest normalne dla ciebie, tradycyjne już : BYLE JAK, do jakiego się przyzwyczajałaś od dziecka... Głodne życie bo głodne, ale oswojone i częściowo opanowane … Aż tu naraz ni z tego, ni z owego – KOT (zauważ!) daje ci kąt w swoim koszyku, a wtedy dosłownie diabli biorą całe twoje wyobrażenie o złym losie. Bo nagle masz wszystko: i ciepełko, i obfitość, i wreszcie na deser fajerwerki. („Nno, może tylko dość tandetny kalejdoskop – poprawiła się w myślach – ale niewątpliwie dyskotekowy”.) Logiki w tym nie ma żadnej, chociaż bez dwu zdań – jest przyjemnie – dodała z przekonaniem i sięgnęła po pierwszy smakołyk, który okazał się być rzeczywisty.

*

– Wiesz, co chomik znalazł pod starą lipą? – zapytał Czas Rokity.
– Ogrodowe rzeźby – odpowiedział diabeł, nadgryzając wonne, soczyste i słodkie winogrono.
– Właśnie – przytaknął Czas.
– Mam jednak nadzieję, że z tym całym Cosiem nie będą włazili dalej – zauważył z pewnym niepokojem Rokita.
– Ja też się tego obawiam – westchnął staruszek.
– Skąd wiecie o rzeźbach? – wtrąciła się mysz. – Byłam tam, kiedy grzebali w rumowisku, ale nie widziałam, żeby coś znaleźli.
– Ależ znaleźli. Znaleźli – zapewnił ją Czas. – I teraz Coś, nie czekając na wiosenne porządki, ustawia je przy nieistniejących już ścieżkach.
– Albo raczej nieistniejących jeszcze – uśmiechnął się Rokita – bo widząc jego determinację, niebawem będą istniały. Swoją drogą zadziwiające, jak ta nijaka nazwa „Coś” przylepiła się do niego – parsknął.
– Bo nie przedstawił się od razu… – rozłożył ręce starzec.
– Ależ się rozpadało! – zawołał naraz Rokita, spoglądając w okno. – To pierwsza jesienna ulewa zapowiadająca listopadowe słoty… Ale cóż to nam przeszkadza skoro mamy tu sucho i ciepło. Nieprawdaż? – zwrócił się do myszki.
Ta kiwnęła nieznacznie łepkiem i zmieniła temat, nie chcąc myśleć, a tym bardziej rozmawiać o swoich wątpliwościach. – Co to za rzeźby? – spytała więc szybko.
– Takie tam niby-fauny grające na piszczałkach i niby-nimfy zatrzymane w tańcu… – odparł z niesmakiem Czas. – W ogóle uważam, że ogrodowe rzeźby są zwykle w złym guście, nawet kiedy nie są plastikowymi krasnalami. Przyroda jest zbyt piękna by ją „poprawiać” wątpliwej jakości dodatkami.
– Pamiętasz, jak okropnie były pomalowane za swego dawnego życia? – przerwał mu Rokita.
– Całkiem jak ateński akropol w swojej młodości – uśmiechnął się Czas, mrużąc swe ogromne zamglone starością oczy. – Ale potem poprosiłem deszcz, wiatr i mróz, i teraz są znacznie przyjemniejsze dla oka.
– Czyli jakie? – wypytywała mysz.
– Mniej jaskrawe w swej pysze – wyjaśnił diabeł. – Po prostu szare... Ale nie jest to jednak odpowiedni kolor dla wszystkich, chociażby dla tego chłopca, który…
– Ach, tego, któremu wyjąłem z dłoni kamienny kwiat, robiąc w niej poidełko dla ptaków! – wykrzyknął staruszek.
– Tego samego – zawtórował mu śmiechem Rokita. – Był potem wyjątkowo zabawny, gdy pochylał się, by wąchać pluskające sikorki, a te otrzepywały się i suszyły pióra na jego nosie.
– Uhm, a szary dlatego, by nie niepokoił kolorami ptaków – wyjaśnił stary.
– Rzeźby są szare… Szare tak jak ja – dumała mysz. – Szare, więc piękne.
– Rzeczywiście, nic tak nie uspokaja jak szarość – zauważył diabeł.
– I nic też tak jak ona nie nudzi – dodał Czas, a mysz skrzywiła się wymownie.
„Czekaj no, leje aż huczy, pójdziesz no ty w ten deszcz, to ci się głupich uwag odechce” – pomyślała.
– No a teraz – powiedział Czas, ocierając usta z winogronowego soku – zaparzę wam którąś z moich herbat. Mówiąc to, zaczął odpinać wiszące przy pasie woreczki, które Ula dopiero teraz dostrzegła. Staruszek wysypał z nich po odrobinie jakichś aromatycznych proszków do niewielkiego miedzianego kubka, który stał na gzymsie kominka, a potem zalał je wrzątkiem i przykrył spodeczkiem.
– W twoje ręce! – powiedział następnie, nalewając płyn do filiżanki i podając ją myszy.
Mysz upiła łyk i przestała być myszą. Wydawało się jej, że jest łodygą, na której kołysze się ogromny tęczowy motyl, a wokół pachnie świeżo zżętą trawą. Wiatr połaskotał ją w nos, więc kichnęła i ocknęła się gwałtownie z cudownego snu.
Budząc się usłyszała jeszcze, jak staruszek mówił do Rokity, dmuchającego trzeźwiąco w jej wąsy ( „Świnia nie diabeł!”- pomyślała ):
– To mieszanina westchnień młodej dziewanny połączona z… (tego akurat mysz nie dosłyszała), no i mamy wyjątkowy napar, choć jeszcze w wersji eksperymentalnej. Prawda, ależ ja właściwie przyszedłem głównie po to – zmienił nagle temat – by pożyczyć od ciebie parę książek na długie wieczory. Diablik wstał więc i obydwaj wyszli do biblioteki.
– Znaleźli sobie mysz laboratoryjną! Eksperymentów im się zachciewa! – prychnęła Ula – Ale sen był WSPANIAŁY- szepnęła podchodząc do rozłożonych na stole kuszących woreczków. Każdy z nich opatrzony był drobniutkim napisem, jednak nie chciało jej się ich czytać. Wsadziła łapkę do pierwszego z brzegu i nagarnęła w nią jakiegoś brązowego pyłu o nieszczególnym zapachu, ale przecież nie zapach był tu ważny.
– Tylko odrobinę – wymruczała usprawiedliwiająco. – Antidotum na szczególnie przykrą okazję.
A potem znów usiadła na krześle, ściskając w spoconej dłoni swój łup.
– No czas na mnie – roześmiał się Czas, wychodząc z biblioteki. – Odprowadzisz mnie? – zwrócił się do Rokity.
– Ależ naturalnie – skłonił się diabeł, biorąc parasol.
– To gdzie teraz idziesz? – zainteresowała się mysz.
– Do siebie – powiedział starzec.
– To znaczy gdzie?
– W taką maleńką niszę wciśniętą między pojęciami: dzisiaj i jutro – uśmiechnął się Czas. – Mam tam miejsce, które nazywam domem.
– Czytasz tam, tak? – pytała dalej mysz. – I co jeszcze?
– I kataloguję wspomnienia, które kolekcjonuję.
– Swoje?
– Swoje, czyli wszystkich. A potem z tych najpiękniejszych Bajarz robi gwiazdy…
– O! – westchnęła mysz. – A weźmiesz sobie i moje? – spytała, dumnie wypinając pierś.
– Już je wziąłem – zapewnił ją Czas i śmiejąc się, wyszedł; a mysz, co starannie sprawdziła, pozostała ze swoimi wspomnieniami. Nadal były wszystkie w komplecie jak dotąd, nawet te piekące, które pozostały po spotkaniu z mrówkami, i których szczególnie nie lubiła.
– Akurat zabrał. Stary kłamliwy łobuz – mruknęła z urazą, a chcąc przygładzić sobie wąsy, przypomniała sobie o skarbie zaciskanym w łapce i ze złością wsadziła go sobie do pyszczka.
– Zjem cię teraz – powiedziała z zacietrzewieniem. I zjadła, choć bez przyjemności.
– Och litości! Wyłamię sobie zęby, a cóżem ja bez nich warta ?! – wrzasnęła nagle, gdy chcąc nie chcąc, zaczęła nadgryzać nogę dębowego stołu, a w jej głowie jakiś bardzo gruby i chrapliwy głos pokrzykiwał śpiewnie: „Jak najgrubszą gałąź, jak najgrubszą! Najgrubszą mówię!”
– No to teraz… – zaczął Rokita, wchodząc ze dworu i urwał, widząc stół, któremu zupełnie nie wychodziło stanie na trzech nogach.
Ula, czując na sobie jego wzrok, wzruszyła z rezygnacją ramionami, wypluła ze wstrętem resztki wiórów i uważnie obmacując sobie zęby, powlokła się do krzesła.
– Marzenia bobra! – zrozumiał nagle diabeł i zaniósł się śmiechem.
– Ale zabawne – prychnęła mysz żałośnie i wsparła pyszczek na łapkach.
„To wszystko jest okropne – myślała – Te wszystkie chomiki, kozy, motyle ,bobry i mrówy zatopione w miodzie czasu jak w bursztynie… Mrówki szczególnie”. I nagle zobaczyła siebie z innej, nie swojej perspektywy: leżącą na grzbiecie wśród pokrywającego ją rozwścieczonego czerwonego bractwa, w tym zbliżenie swego zmarszczonego wściekłością nosa, swoich czterech wierzgających łap i spłaszczonego przez drzwi czubka ogona z tryumfalnie przechadzającą się po nim mrówką Kasandrą – i raptem - serdecznie się roześmiała, wtórując Rokicie.
– Kolejne hokus-pokus – powiedziała w końcu myśląc z dziwną czułością o Czasie.
– Ech, nigdy nie przyzwyczaję się do tych waszych czarów – westchnęła, ocierając z wąsów łzy wyciśnięte śmiechem. – Hokus pokus i z łez – śmiech! Ze złości – ironia, a ta działa jak dawna dobra tabaka…Uff!
– Czy mógłbyś – nieśmiało zapytała po chwili – zanieść mu jeszcze trochę winogron? Tylko ode mnie, rozumiesz?… – dodała niepewnie.
– Oczywiście – zachichotał Rokita, porwał najpiękniejszą kiść i wybiegł. Jego chichot zagłuszył nawet przejmujący skrzyp drzwi żałośnie skarżących się na niepogodę.

*

Mysz podreptała za nim do sieni. Właściwie tylko z zamiarem zobaczenia jak staruszek ucieszy się z jej prezentu, ale na progu stanęła oko w oko z późnojesienną, nieprzyjemnie mokrą nocą, w której i tak niczego nie było widać, więc zawróciła. Przystanęła i z ciekawością przyjrzała się sieni, przez którą zwykle tylko przebiegała. Sień była ogromna, chłodna i ciemna, jak każda prawdziwa sień, nie tylko ta czarodziejsko powiększona. Przy jednej z jej ścian pięły się w górę strome drewniane schody zastawione słoikami i butelkami, których szyjki rozmywały się w mroku albo gubiły w otulających je pękach ziół zwieszających się nad nimi. Środkiem wdrapywała się mozolnie bardzo kapryśna ścieżka, którą można było zaryzykować wejście na pachnący suszącymi się jabłkami strych. Na najniższym stopniu schodów stała nadtłuczona malachitowa butelka do połowy napełniona wodą. I woda gniewnie zabulgotała, gdy mysz znalazła się w jej pobliżu. Pochyliła się więc nad nią i zapytała – Czy ja cię znam?
– Nie! – zabulgotała wściekle woda. – Ale zamknij już wreszcie te drzwi!
Ula była w zbyt dobrym humorze, by wdawać się w awantury choćby i z wodą w nadtłuczonych butelkach. Podeszła więc do drzwi zasłuchanych w muzykę zacinających kropli, musnęła je łapką i powiedziała szeptem:
– Proszę was…
I drzwi bardzo cichutko przymknęły się, zostawiając sobie tylko niewielką szparkę na podglądanie nocy.
– No i trochę lepiej – zadźwięczała butelka, a mysz przysiadłszy na stopniu zaczęła się zastanawiać nad rozchwianiami Rokity. „Kimże on jest? Tam wytworny salon – myślała – tu rupieciarnia. Czasem peleryna, czasami frak, kiedy indziej znów łachmany…W sumie : chaos i nijakość. Ani do końca zły, ani też dobry…Ki diabeł?”
– Polski – skrzypnęły drzwi, ale może tak się tylko myszy wydawało.
– Brr! Ale się paskudnie zrobiło! – powiedział Rokita, wchodząc i otrząsając się z deszczu. – Był naprawdę zadowolony – dodał zaraz w odpowiedzi na nieme pytanie zwierzątka. – Już dawno nie słyszałem, by śmiał się tak serdecznie. Oho! Widzę, że woda się burzy – zauważył. – Chodźmy napalić w kominku, bo dzisiejsza noc będzie, zdaje się, zimna.
– Musiał dopiero mnie zobaczyć, żeby to stwierdzić – zabrzęczała woda w butelce – Hej rogaty! A wylejże mnie wreszcie, bo nie znoszę bezsensu! – zawołała, a zawtórowała jej butelka : – Właśnie! Stoję tu już tak od zeszłej zimy i bulgoczę, ale daję słowo uczciwego szkła, że nie będę już więcej zamarzać. Pęknę przy pierwszej sposobności i niech się już wreszcie skończy ta mordęga. To hańba obchodzić się tak z tym, co się otrzymało, oswoiło i niecnie wykorzystało. A potem…
Ale diabeł nie słuchał długo jej żalów, wszedł do pokoju i zaczął wyrzucać z kominka wszystko to, co nagromadziło się w nim przez czas jego nieobecności.
– Pojęcia nie mam, skąd się to tutaj bierze – mruczał, wygarniając czyjeś gumowe buty, gniazdo utkane z końskiego włosia, zaśniedziałe monety i wełniany szal w szkocka kratę.
– Jutro, podobnie jak w zeszłym roku, rozdam ten cały kram srokom i sójkom, a teraz rozpalimy ogień. Buzujący i jasnowłosy… – powiedział. I ogień wyskoczył nagle wprost z bezceremonialnie wrzuconego do kominka polana tak, że wydawało się jakby cały czas w nim spał a teraz tylko się obudził.
– Wysuszę ją – powiedziała mysz, przypomniawszy sobie niedawną rozmowę i poszła do

sieni po zapomnianą butelkę.
–Jak sobie chcesz – przyzwalająco wzruszył ramionami Rokita.
Wychlapała więc wodę na deszcz (- Wreszcie trochę przestrzeni! – zawołała woda), a butelkę postawiła przy kominku dla osuszenia.
Po kolacji mysz syta i leniwa zwinęła się w kłębuszek na brzozowym polanie i zapatrzyła w pantomimiczną opowieść ognia. Polano pod nią poskrzypywało w zachwytach, a butelka obok pomrukiwała cichutko z ulgą.

Gdzieś po połowie nocy deszcz zaczął zmieniać się w śnieg i wielkimi mokrymi płatami spadać w parkowe błoto, żeby zaraz potem w nim się rozpłynąć.