BOŻYDAR, SZCZOTLICHA I RESZTA, czyli bajka samograjka / 3

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Rys-ownik
Posty: 203
Rejestracja: wt 26 lut, 2013

Post autor: Rys-ownik »

Chwilę potem Stworzonko, przypominające wierzbową bazię, które wyszło po liść mięty na wieczorną herbatę też popatrzyło ze swego poletka na skraju muru w dookolną mglistą szarówkę. Nawet stąd widać było, że z niektórych kamieni odgarnięto zeschłą trawę, a pośród spadłych liści żarzyły się kwiaty chryzantem, które ktoś tam po coś położył. Park nie zasypiał jeszcze, powietrze drżało przesycone zapachem topionego wosku i cała łąka w dole spryskana była kroplami światła.
– Jakież to piękne – westchnęło czując nieodpartą potrzebę zapalenia własnego ognika.
Z ogromnym wysiłkiem przydźwigało więc maleńką świeczkę i wkopało ją w mech przy pieńku pozostałym po brzózce złamanej podczas wiosennej wichury. Potem usiadło obok i zapatrzyło się w gęstniejący mrok.

*

– To wyjątkowo przyjemne, być znowu zaproszonym na prawdziwy bal. – powiedział do siebie Rokita.
Stał na skraju podjazdu, tuż przy dawnym gazonie i uśmiechał się do siebie. Przed nim za skłębioną mgłą otoczony grabami stał dwór, taki jak dawniej, z rozświetlonymi oknami, pełen wybuchów śmiechu, gwaru i dźwięku tłuczonego szkła. Z mroku alei nadjeżdżały z fasonem ciągle jeszcze nowe karety w trzaskaniach biczy, a wysiadający z nich goście wręczali witającej ich w progu pani domu, ogromne złote chryzantemy.
– A ja nie mam takiej przepustki – pisnął nagle tuż przy bucie Rokity czyjś zrozpaczony głos. – Że co, proszę? – zdumiał się diabeł, pochylając się ku ziemi.
– No nie mam kwiatu – wyjaśnił płaczliwie chomik.
– A skądże ty się tu wziąłeś ?! – spytał z nutką rozbawienia Rokita.
– Sam dobrze nie wiem. Tak jakoś… – odpowiedział chomik. – Piłem herbatę, która nagle przestała mi smakować, odstawiłem ją i wyszedłem z norki...
- Jakaż smutna w szklance herbata
I po cóż się herbacie smucić?
Niech poprosi herbata księżyca
Może cukru w nią srebrnego wrzuci…

- zaczął diabeł, ale zaraz przerwał i spytał niepewnie:
- Widzisz coś więcej nad mgłę?
– Ależ tak! Wszystko! – wykrzyknął z zachwytem chomik, a po chwili ciszy dodał smutno:
– Pewnie nikt już więcej nie nadjedzie. A ona wejdzie i zamknie za sobą drzwi.
Wtedy Rokita schylił się jeszcze niżej i długo uważnie przyglądnął się chomikowi, a potem wyjął z klapy fraka niebieską chryzantemę i podał ją zwierzątku, a ono dotknęło jej z niedowierzaniem.
– Dziękuję – wykrztusiło. – A ty? Co ty? – zapytało niespokojnie.
– W moim przypadku przepustka nie jest konieczna – zachichotał cierpko Rokita. – Jednakże ty powinieneś chyba skupić się na zimie, myśleć o spiżarni i o ociepleniu nory… – dodał w zamyśleniu.
Ale widząc, że chomik nie całkiem go słucha, a w brązowych guziczkach jego oczu odbijają się okna roztańczonego domu na przemian z dogasającymi wśród liści światłami pamięci, wybuchnął śmiechem i wziął go za łapkę.
– Więc chodźmy przyjacielu – powiedział.
– Och! Cóż za wspaniała niespodzianka! – wykrzyknęła pani, a chomik zmieszał się tak, że dziękował opatrzności za futro, spod którego nie było widać jego rumieńca.
– A chryzantema… chryzantema jest wyjątkowa – wyszeptała odbierając ją z jego łapek i tuląc ją do policzka. Sadzając sobie jednocześnie zwierzątko na ramieniu, zażenowane, ale i szczęśliwe nad wyraz.
– Proszę – powiedziała i drzwi otworzyły się przed nimi. Wchodząc, chomik zdążył zauważyć jedynie, że są takie same jak te w drzewie Rokity. Poznał ironiczny błysk światła na gwoździu przy klamce, o który często podczas odwiedzin boleśnie ranił sobie łapkę, nie miał jednak czasu zastanowić się nad tym, bo porwał ich wir tańczących.

– Witam acanów! – zagrzmiał jakiś bas tak blisko, że chomik mimowolnie zaczął dygotać.
– Och Boruto, nie strasz mi gości! A już szczególnie mojej dzisiejszej maskotki. – ofuknęła go pani z udawanym gniewem.
– Ale skądże, to być nie może, żeby w polskim dworze było strasznie. Chyba, że zegar zacznie wybijać kuranty, wtedy różnie się zdarzyć może we dworze – rzekł bas, a pani roześmiała się perliście.
– Witaj stary poeto! – pospieszył ku niemu Rokita. – No przecież, kogo jak kogo ale ciebie nie sposób było tu nie spotkać.
– Wszak polskim obyczajem cieszym się sobą wzajem, więc jakby mnie nie stało, gdy kompania przednia, a tak przecie dziś rzadka? Ot więc i przybyłem! – huknął wąsaty wielkolud zwany Borutą. – A ty, jak słyszałem, gustujesz nadal w drzewach, rokicinach i pustkach? Czy tak? – zapytał nie bez pewnego współczucia.
– Cóż, nie narzekam… Mogłoby być gorzej – sapnął diablik.
– A owszem, kużdyn futer ma swój mól – jak mawiał krawiec Jojne z Brzezin – zgodził się Boruta.
- Moim jest samotność…- wyrwało się Rokicie.
– Ale… – zaczął chomik i natychmiast zamilkł, bo słysząc go, muzycy urwali, a wszyscy zatrzymawszy się, wlepili w niego oczy.
– No co tam drobinko? – spytał bas życzliwie.
– Skoro już zacząłeś to wykrztuś – powiedział Rokita, a pani uspokajająco pogłaskała go czubkiem palca poza uszkami.
– Chodziło mi o możliwość wyboru – wypalił chomik i chciał mówić dalej, ale skrzypce ucinając od ucha, znowu podjęły melodię i obłędny taniec ruszył po pokojach tupotem, zagłuszając dalsze jego słowa.
– Wyboru, powiadasz…? – zastanowił się Boruta.
– A tak. Wyboru – potwierdził chomik. – Bo możliwość wyboru odróżnia nas od…
– Pomyliłeś miejsce i porę na takie uwagi – obcesowo przerwał mu któryś z tańczących. – Ten wieczór ma dawać radość, a nie zamyślenia.
– Zatańcz sobie malutki, a pójdą precz smutki! – zawołał gromko Boruta czemu przyklasnęli inni, dzwoniąc szklanicami i wołając: – Pani nasza, uciszże marudę psującego wieczór. Wszak – żyje się tylko raz!
– Żyje się tylko raz! – przytaknięto chóralnie.
– To oni żyją? – zdziwił się chomik, patrząc na rozochocone, wirujące po pawimencie cienie.
– W swojej wyobraźni ciągle tak, bo nie mogą rozeznać, gdzie ona się kończy i zaczyna się rzeczywistość. Śnią więc bez końca… – odparła pani.
– A nie można ich zbudzić? – dziwił się niepomiernie chomik.
– Żeby się obudzić, trzeba tego pragnąć. Cóż z tego, że się ich zbudzi, skoro zaraz zasną? Czyż i ja chcę się zbudzić ?– spytała sama siebie ze smutkiem.
– Sen mara… – zaczął chomik, ale zagłuszył go pobliski bas:
– Życie tak, a my siak. Życie siak, a my tak. Po polsku na przekór wszystkiemu! – prysnął śmiechem Boruta. – Miodu! Nim świt nas ogarnie i rozproszy w nicość. MIODU! – krzyknął i tak trzasną obcasami, że zadzwoniły żyrandole, a muzykanci zmylili takt.
– Ach, te polskie diabły! – pisnęła z wyrzutem jakaś tancerka ubrana z francuska.
– Fi done! Okhropne powiadam – dodała inna.
– Chaachaaaachacha – hałaśliwie, na całe gardło śmiał się Boruta. – Do poloneza aśćki i waszmoście! Do poloneza! Niech nam świat tańczy! – zakrzyknął i porwawszy ową damę poprowadził ją w pierwszej parze.
– Niech się toczy, co się ma toczyć – powiedział Rokita i dodał sardonicznie: – Póki my żyjemy!
A pani brała bezwiednie w usta płatki chomikowej chryzantemy, której dotąd nie wypuściła z ręki i milczała. Patrzyła nieobecnym wzrokiem gdzieś w głąb własnej historii i w swoją pustą przyszłość.
Tymczasem wnoszono gąsiory i już w rogach salonu jak sowy huknęły toasty.
– A wszystko to wyszło nie tak jak zamierzaliśmy, bo… – zaskrzypiał jej naraz nad uchem obcy, kulawy diabeł zwący się Wolandem, który nie całkiem wiadomo z czyjego zaproszenia przylazł na bal z dziwacznym kotem i ten wszystkim pętał się pod nogami. Dotąd zresztą aż trafił na Borutę, który celnym kopniakiem wysłał go w jesienną noc przez nagle usłużnie rozwarte drzwi.
– Wy znajetie lejdi – perorował tymczasem jego właściciel – w założeniu miało być nijako, letnio, czyli poprawnie, a wyszło krańcowo, czyli tak jak tutaj zawsze – gorąco albo zimno. –Po polsku zupełnie, cokolwiek by to miało znaczyć – prychnął. – Ot! i wszystko dia…, to jest anioły – niestety wzięły. Całą pulę. Głosząc tę swoją przebrzmiałą Dobrą Nowinę z nadzieją jako kluczem do rozumienia świata. A ich mocą jest miłość, no i ta zabawna wiara w miłosierdzie… Otóż lady, dzięki naszej wytężonej wiekowej pracy świat już przecież w nic nie wierzy, nie ma nadziei i niczego z zasady nie kocha, a oni tu wszystko nam psują swoimi mrzonkami! Wszystko! Każdy nawet najlepszy plan zmiany odwiecznego męczącego ładu doprowadzają do absurdu. Ciemni, pospolici, nudni tradycjonaliści. Polacy! Oni zupełnie nie rozumieją wartości postępu. Nie umieją cieszyć się życiem. Ciągle chcą więcej niż dostają i uparcie wypatrują Baśni, którą świat odrzucił. Niereformowalni marzyciele są jak kij wetknięty w szprychy karety mknącej ku świetlistej przyszłości...– dodał z rozdrażnieniem.
– Miłość… Tak MIŁOŚĆ – żarliwie szepnęła do siebie pani. – Tylko ona jest nieśmiertelna! Ona jest prawdziwym światłem! W jej wspomnieniu została nam resztka nadziei na przebudzenie, na wskrzeszenie życia...
– Verfluchen! – zgrzytnął obcy czart, a spotkawszy wpatrzone w siebie straszne oczy Boruty, warknął: – Da u was wsio na abarot! – i odszedł w noc bez pożegnania.
A bal trwał dalej.

Zaś o świcie pewna zakatarzona kawka zobaczyła Rokitę tańczącego wśród liści i zżółkłej trawy na zupełnie pustej polance między resztką grabów jakiś bardzo wytworny taniec, a trochę dalej rozśpiewanego chomika biegnącego do domu na przełaj przez chwasty. Biegł z przyciskanym do piersi szklanym pantofelkiem znalezionym na schodach wśród odłamków kryształowych kielichów zbitych na strzemiennego. Od czasu do czasu podnosił go do ust i obsypywał pocałunkami.
– Jestem zdaje się bardzo chora – powiedziała sobie i poleciała, by nastroszywszy pióra, przycupnąć na gałęzi.

*

Mysz zbudziła się jak na nią bardzo, bardzo późno z przekonaniem, że natychmiast powinna coś zjeść. Po długich poszukiwaniach odnalazła bibliotekę Rokity i miała teraz paskudną czkawkę. Wyszła więc ponownie na parapet okna i wypatrywała czegoś, co mogłoby ją nastraszyć. Zamykała też oczy i niby to bawiąc się ogonem, najniespodziewaniej wrzeszczała: - MIAUUUUU! - ze szczególną drapieżnością. Czkawka jednak nie przechodziła.
– Wyjdę chyba – hyk! Poszukać – hyk! Sowy – hyk!” – mamrotała strosząc wąsy. – Ogromna – hyk! Sowa jest mi – hyk! Teraz – hyk! Potrzebna najbardziej – hyk! Ze wszystkiego. Albo chociaż – hyk! Jej – hyk! Cień na trawie. –
Co powiedziawszy postanowiła wyleźć na dwór.
Półotwarte drzwi powitały ją cichutkim ostrzegawczym zgrzytem.
– Ol – hyk! Oliwa! Po kropli – hyk! Na każdy zawias – powiedziała szybko mysz.
I wyszła.
Zaskoczone drzwi zatrzasnęły się z wściekłością dopiero wówczas, gdy znajdowała się już na ostatnim stopniu schodów.
– Hi – hek! – cha cha cha – hek! A takie – hek! Duże… – zaśmiewała się mysz.
Drzwi otworzyły się znowu i przeciągiem wessały do wnętrza mysi plecak stojący przed nimi od wczorajszego popołudnia.
– O! Oho! – hek! Worek – powiedziała mysz. – MÓJ! – wrzasnęła przejmująco i pozbyła się czkawki. A drzwi uchyliły się ponownie i zastygły w oczekiwaniu. Zazgrzytała więc zębami i pokazała im figę.

W parku było wyjątkowo cicho. W tej ciszy w puszyste od szronu trawy spływały z szelestem ostatnie liście klonów i lip, przekonane porannym spotkaniem z przymrozkiem lub może chcące się ogrzać w złudnej resztce słonecznego światła obficie rozsypanego na ścieżkach. Trochę dalej panowała niepodzielnie mgła, a w niej mogło się kryć wiele smakowitych niespodzianek… Mysz zastanawiała się więc co bardziej się jej opłaca: Nadgryzienie drzwiowej futryny tuż przy zawiasach, czy relaksujący spacer po parku, gdy usłyszała we mgle okrzyk: „Widzę chomika!”
– Niewątpliwie to chomik. Widzę chomika. – powtórzył głos i zaczął niepokojąco się zbliżać.
Stanęła więc słupka i zawołała: – Jestem mysz, ślepoto!
– Cho...cho...cho! Chomik! – zawołał ze szczególną radością niewidoczny jeszcze krzykacz.
– Mysz! Rozumiesz idioto? – wychrypiała coraz bardziej wytrącona z równowagi mysz. – M– jak Mariola, Y – jak Yeti. Sz – jak… i tu na moment utknęła.
– Jak „szła dzieweczka do laseczka” – piskliwie zaskrzypiały drzwi i mysz spojrzała na nie przez ramię z wściekłością.
– Mysz, jak mySZ! – krzyknęła i smyrgnęła pod najbliższy liść łopianu.
– Aha – powiedział głos niepewnie. – Nie chomik na pewno? Co?
– Przecież mówię, że nie. – ucięła mysz, nadal spod osłony liścia obserwując mgłę.
– Jak nie, to może i nie, choć szkoda. Więc przepraszam. – uzupełnił głos i z mgły wyfrunął nietoperz. – Jestem nietoperz – przedstawił się. – Nie – to – perz. Czyli ni to, ni sio, jednak zdecydowanie nie perz. A tak w ogóle to niezbyt dobrze widzę, a ty mówisz wyjątkowo cicho i trudno cię dokładnie namierzyć. Niestety nie mam zdolności sów, które was lepiej i szybciej rozpoznają…– dodał.
– Sowy – wzdrygnęła się mysz i poczuła, że czkawka może lada chwila powrócić. – Tu dzieją się niesamowite rzeczy – powiedziała niepewnym głosem, wyłażąc spod liścia.
– Na przykład jakie? – spytał nietoperz uczepiony najniższej gałęzi i niezdecydowanie taksujący stąd oczkami krótkowidza rozzłoszczoną mysz.
– Na przykład takie, że ty w dzień nie śpisz, a ja przespałam całą noc bez jedzenia – wyjaśniła mysz.
– No ja nie mogę spać, bo szukam chomika – ziewnął nietoperz.
Myśl o chomiku wywołała w myszy niesmak, bo przypomniała sobie jego zlekceważenie ziarna przy idiotycznych zachwytach wymyśloną królewną.
– Zaczadzony kretyn – mruknęła. „Ale pominąwszy jego szaleństwo albo też może właśnie dlatego, on jeden ma o tej porze gorącą rumiankową herbatę, a może nawet tościk z trzmielim miodem” – przekonywała siebie w myślach.
– Jestem z natury dobra, więc pomogę ci go szukać – oświadczyła więc po chwili namysłu i zaczęła przemykać w kierunku chomikowej norki.
– Hej tam na dole! – zawołał naraz głos chomika znad drzew. – Popatrzcie na mnie. Popatrzcie. Ja latam! Słyszycie?! LATAM! Dziwicie się, prawda?! – darł się chomik.
– N... nie. Nie bardzo. Ja się właściwie w ogóle nie dziwię – pisnął nietoperz.
– I ja także – skrzywiła się mysz.
– Zaraz będę przy was – zawołał już ciszej i ze znacznie mniejszą dumą chomik.

Świat dzielił się właśnie na mgłę, z której wyrastały gałęzie, i na coraz bardziej słoneczny dzień, którego te gałęzie dotykały. Z mgły, sterując ogonkiem, wypłynął teraz radosny chomik i zawisł nad nimi.
– Jestem – powiedział.
– Nie znoszę jeśli ktoś, brrrrr, wisi mi nad głową – mruknęła do siebie mysz – tym bardziej jeśli tym kimś jest szalony chomik. – I skąd ci się to wzięło? – spytała głośno bez większego zainteresowania.
– Ech… – zasępił się chomik – niegdyś prawdopodobnie wszyscy moi bliscy latali, ale wszyscy inni powtarzali im do znudzenia: „Ależ chomiki nie latają!” I wreszcie któregoś dnia cała moja rodzina w to uwierzyła i rzeczywiście przestała latać. A ja…
– Prawie cała, bo zdarzył się wyjątek… – zauważył cichutko nietoperz.
– O! Popatrz! Popatrzcie! – zawołał chomik. – Przecież on jest całkiem podobny do mnie…
Nietoperz zmarszczył nos w szerokim uśmiechu ukazując drobne ostre ząbki i dokończył: – Bo przecież ty latasz.
– A ja tego nigdy przedtem nie zauważyłem – ciągnął swoją myśl chomik. – Czy ty przypadkiem nietoperzu… – zaczął, ale przerwał mu nietoperz :
– Możesz mnie nawet uważać za swego wujka, jednak na pewno moja piwnica nie należy do twojej rodziny.
– Twoja piwnica? A co tu ma piwnica do pokrewieństwa i latania? – spytał zdezorientowany chomik.
– A ma – warknął nietoperz. – Ja wiem – dodał z przekąsem – że ty w niej szukasz królewny, ale mnie ulotnił się zbiór hibernowanych much na zimę. Rozumiesz ziarnojadzie, wydaje mi się, że jedynie w powiązaniu z tym faktem można wyjaśnić tę twoją zdolność przemieszczania się w powietrzu.

Tu chomik zająknął się zaczerwienił i zupełnie bez uprzedzenia przestał latać.
– A widzisz – zaśmiał się nietoperz. – Fruwanie napędzane nieuczciwością jest krótkotrwałe i bez ponownego tankowania uziemia.
– Mam znajomego pająka, więc on może cię zaopatrywać w muszą krew… – uzupełniła z odrazą mysz.
– Ależ! No co też wy… Ja nie znoszę much!– ryknął chomik, spadając. – To przez was profani, którzy nie pojmujecie możliwości wyobraźni, która mnie uskrzydla! Przez was. – stęknął, wygrzebując się z liści, a mysz widząc mściwy wyraz jego pyszczka, pomyślała: „A co mi do tego, w końcu to są ich rodzinne sprawy”. Powiedziała więc: – Wybacz, ale rezygnuję z herbaty.
I odeszła możliwie szybko od chomika, nietoperza i cierpliwie czekających drzwi. Zatoczyła półkole, po czym tuż przy murze poślizgnęła się na brązowej czapie borowika.
– Grzyb! – ucieszyła się. – Jestem myszą znajdującą grzyby – pisnęła dumnie. – Ususzę cię – zawyrokowała i w marzeniach zobaczyła go pływającego w ogromnym talerzu wigilijnego barszczu. – Tak – potwierdziła – I dlatego teraz cię stąd zabiorę.

*