BOŻYDAR, SZCZOTLICHA I RESZTA, czyli bajka samograjka / 6

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Rys-ownik
Posty: 203
Rejestracja: wt 26 lut, 2013

Post autor: Rys-ownik »

*

– Znalazłam ci drzwi! – obwieściła wrona wczesnym rankiem, siadając z rozmachem na ramieniu Cosia.
– Drzwi…? – zdziwił się, nie całkiem jeszcze rozbudzony zaatakowany.
– No. Dotąd był kluczyk, a nie było drzwi, teraz, dzięki mnie, nie tylko masz kluczyk, ale i drzwi także – dodała chełpliwie.
– I gdzież one są? – spytało Coś.
– Otóż wypożyczył je sobie diabeł – powiedział ptak. – I nic nie wskazuje na to, by zamierzał je oddać, może głównie dlatego, że nikt się o nie do tej pory nie upominał. Ale teraz, kiedy wiemy, że mają prawowitego właściciela, czego dowodem jest kluczyk – co mówiąc skubnęła skrzata w ucho – możemy zażądać ich zwrotu, a wtedy będziemy mieli komplet. Kluczyk, drzwi i właściciela razem.
– I będzie brakowało już jedynie domu – mruknęło z goryczą Coś.
– Ależ z ciebie malkontent! W dodatku niewdzięczny – zawołała z niesmakiem wrona. – Trzeba się cieszyć tym, co się ma, a nie zasmucać drobnymi brakami – dodała i odfrunęła.

W południe, kiedy znowu zrobiło się ładniej i cieplej, Stworzonko ustawiło na najbardziej oświetlonym gzymsie muru słoje z owocami z wolna zmieniającymi się w sok, a teraz patrzyło w załamujące się w nich coraz zimniejsze słońce i było nieszczęśliwe, bo za chwilę trzeba je będzie znowu przenieść, żeby się nie przeziębiły. A przecież były ciężkie.
– Oho, coś chyba przeleciało – zauważyło nagle z niepokojem. – Ty jesteś co? – spytało.
– Nietoperz – pisnął głosik – ale to nie ma teraz żadnego znaczenia. Czy nie widziałoś gdzieś chomika?
– Nnnie – odpowiedziało Stworzonko po zastanowieniu się.
– Trudno – westchnął nietoperz. – Jeśli go spotkasz, powiedz mu, że naprawdę mam już stanowczo dosyć tych jego poszukiwań śpiącej królewny po moich piwnicach. Nie dosyć że się codziennie po nich kręci, to jeszcze hałasuje. Niech sobie zapamięta, że ja dnie przesypiam, w odróżnieniu od takich jak on szaławiłów. Może więc zechciałby to robić przynajmniej po cichu?
– No nie wiem – powiedziało Stworzonko.
– Ale ja wiem. Chomiki niczego nie potrafią robić po cichu – mruknął z odrazą i odleciał bez pożegnania.

Chmury wystraszone pohukiwaniami wiatru, uciekały tymczasem na drugą stronę nieba, by przytulić się do słońca. Robiło się coraz ciemniej, więc Stworzonko zebrało słoje i wróciło do siebie, nie przejmując się nietoperzowym kłopotem, ale martwiąc się trochę o chomika, którego było wielkim przyjacielem, choć ten nie do końca zdawał sobie z tego sprawę. Ale to akurat nie miało znaczenia.

Pod murem w łopianowym buszu Coś okrutnie się zasmucało:
– I cóż ja teraz mam robić? – pytało samo siebie. – No co? Ani pozostać, ani wracać, bo jak chociażby bez kozy dźwignąć tę bekę? I po co ona mi tu, kiedy nie ma ogrodu… W ogóle jaki to wszystko ma sens?
– No właśnie! – przytaknęła wrona.
– Co właśnie, co właśnie?! – naskoczyło na nią Coś, ale po chwili ochłonęło i wzruszyło ramionami. – No właśnie – powtórzyło z beznadzieją w głosie.
– Przecież mówię – pokiwał głową ptak. – Oczywiście co do snu, który gonisz.
– Sam, całkiem sam… – narzekało Coś.
– A ja? – spytała wrona.
– Co ty? – zdziwiło się Coś i zamilkło w nagłym zdziwieniu. – No tak – ja i ty – przytaknęło po chwili niepewnie. – Rzeczywiście.
– A pewnie, że tak. – zgodziła się wrona. – A właściwie co ty tam masz w tej beczce? – spytała ciekawie. – Bo pora remanentów już bliska – dodała wyjaśniająco.
– Takie tam – Coś odpowiedziało wymijająco, po czym szczelnie owinęło się kocem i przysypało liśćmi.
– Jeżeli myślisz, że sen cię zabezpieczy przed Wielkim Remanentem, to grubo się mylisz mój panie – sapnęła wrona.
– Może i nie zabezpieczy, ale na pewno odwlecze zamartwianie się nim – mruknęło Coś i zamilkło na dłużej.

*

Dzień potem zaczęła się wielodniowa nużąca szaruga o zapachu niedalekiego śniegu, takiego już całkiem poważnego. Wilgoć wciskająca się pod ubrania i do mieszkań była teraz wszechobecna i psuła wszystko, co się tylko dało zepsuć. Butwiejące liście straciły kolory, a żołędzie sczerniały. Park opustoszał, bo większość jego mieszkańców bez konieczności nie wychodziła z domów. Co nie znaczy, że nie zdarzali się deszczolubni (– Wariatów nigdy nie brakuje – pomrukiwała mysz, obserwując ich zza szyby), ale byli w zdecydowanej mniejszości. Wszystkiego: jedna wiewiórka bez celu biegająca to tu, to tam i dwie kawki rozkosznie wyginające grzbiety podczas przymusowej ablucji na gałęzi. No i chomik, który trzymając nad sobą przywiędnięty liść łopianu codziennie przychodził nad rozkopane wejście do podziemi, stawał nad nim i wyczekując nie wiadomo na co, żałośnie wzdychał do swoich marzeń. Coś jednak dotąd ani razu tu nie zaglądnęło, bo miało ważniejsze sprawy na głowie niż taplanie się w stęchłym piwnicznym błocie, choćby i rozświetlanym fantazjami chomika.
Siedziało pod wielką gałęzią i trzęsło się z zimna, a może bardziej z pełnego wyrzutu wroniego wzroku, przed którym mimo wielu prób nie udało mu się schować. Z każdego ukrycia, czasami tylko w swojej wyobraźni, widziało argusowe wronie oko, którym mokry ptak w milczeniu obserwował go już od wczorajszego wieczora. W końcu Coś nie wytrzymało i spytało z bólem w głosie:
– Nno ccco jest?
– Deszcz jest – skrzyknęło ptaszysko. – I ziiimmmno jest. Nie uważasz?
– Myślisz, żże nnie wiemm – zatrzęsło się Coś.
– I cóż ci dała ta wiedza? – spytała słodko wrona. – Co zmieniła?
– Z zimmnna przzzygryzłem sobie język – chlipnęło Coś.
– I co ja mam zrobić z tą kupką nieszczęścia? – unosząc głowę, spytał ptak deszczu, a deszcz w odpowiedzi zachlapał mu oko, więc musiał je wreszcie przymknąć. A jak już zamknął, to odruchowo schował głowę pod skrzydło i zapominając o złości na dygoczącego egotystę, pierwszy raz od wczoraj zadrzemał.
– A terrraz śpi, kiedy jaaa się całłkiem rozbudziłem. Taaka tto sprawiedliwość! – wrzasnęło Coś i rzuciło patykiem we wronę, ale patyk do niej nie doleciał. Na szczęście powracając nie trafił również w niego, chociaż upadł bardzo blisko.

*

– Właściwie ty jesteś co? – spytała mysz Cosia trochę później.
Tym razem w kolejny zapluszczony wieczór Coś dumało pod okapem, który sobie skleciło z resztek łopianowych liści, i gapiło się na zamglone deszczem łąki coraz wyraźniej odchodzące już w noc. W ogóle nie usłyszało pytania, bo próbowało sobie właśnie wyobrazić swoją drogę powrotną:
– Oczywiście za tamtą wierzbą trzeba będzie skręcić w prawo, a potem prosto, aż do przepaścistego bagna, no ale przez te deszcze z przeprawą trzeba będzie zaczekać do mrozów – westchnęło boleśnie i już miało rozrzewnić się nad swoim zgaszonym marzeniem, kiedy mysz wlazła mu na kolano i zawołała przynaglająco :
– No co jest z tobą? Głuchy jesteś czy co?!
– Oo... Potrzebujesz czegoś malutka? – spytało Coś z troską.
– Już od godziny pytam: czego tu szukasz? – odpowiedziała z hamowaną złością mysz, stając słupka.
– Od godziny? – zdziwiło się Coś.
– Może trochę krócej – niechętnie poprawiła się Ula. – Zresztą nie w tym rzecz, a w zadanym pytaniu.
– W pytaniu?
– Jasne, że tak. Pytałam, kim jesteś i co tu robisz?
– Ja? – zdziwiło się Coś.
– No a kto? Kim ja jestem, to wiem – prychnęło zwierzątko.
– Powiedzmy, że wiesz… – Coś z uśmieszkiem kiwnęło głową. – A o mnie kto pyta?
– Wszyscy! – stwierdziła mysz stanowczo.
– Przecież mówiłem chyba…
– Komu i co?
– No…
– Aha! To ja ci powiem: Nikomu i nic!
– Naprawdę nic? – zdziwiło się niepomiernie Coś.
– Pewnie, że naprawdę – stwierdziła z przeświadczeniem mysz.
– No to rzeczywiście niezbyt grzecznie, jeśli tak… – westchnęło stropione Coś.
– Tajemniczy nieznajomy... – skrzywiła się mysz.
– Ależ skąd. Nic we mnie tajemniczego. Jestem najzwyklejsze w świecie bożątko. – powiedziało Coś.
– Co proszę? – zaniepokoiła się mysz.
– Bożątko – powtórzyło Coś.
– Takie masz imię, tak? – spytała niepewnie.
– Nie. Cały nasz ród nazywa się bożęta; a ja jestem jeszcze dzieckiem…
- Ha! Rzeczywiście! – skrzeknęła z przekąsem wrona gdzieś w górze pośród gałęzi.
- No prawie – chrząknęło trochę zażenowane Coś.
– Oszaleję od tego wszystkiego – warknęła mysz i pisnęła, bo zwyczajowo z przejęcia ugryzła się w koniuszek ogona. – O masz! – zawołała z wyrzutem.
– To proste. Bożęta to nazwa wszystkich domowych skrzatów – tłumaczyło cierpliwie Coś.
– Ależ rozumiem! – mruknęła mysz – Jesteś skrzatem o nazwisku Bożęta. A na imię masz…, niech zgadnę: Bo, Bob czy może Bobo? – rozbawiła się swymi domysłami.
– Nie. – nachmurzyło się Coś i poruszyło ręką jakby miało zamiar strząsnąć ją z kolana.
– Tylko bez takich! – zawołała więc szybko, a po chwili dodała pojednawczo: – Przepraszam.
– Jesteśmy stworzone do pomocy, szczególnie przy różnych domowych pracach dużych ludzi. – kontynuował skrzat. – Bawimy im dzieci, pomagamy w porządkach, opiekujemy się ich zwierzętami…, w ogóle dobrze się dzieje, gdy jesteśmy w pobliżu. Tak, tak… Bywa nawet, że podrzucamy im bryłki złota, ale to raczej sierotom… No a czasem prowadzimy ogrody, tak jak robiła to moja ciocia Klementyna. Bo my nade wszystko kochamy ogrody… – westchnęło łzawo i umilkło.
– Uhm, i dlatego przyjechałeś na to pustkowie? – powątpiewająco zauważyła mysz.
- Właśnie! – burknęła z wysoka wrona.
– Och, to długa historia – szepnęło Coś, nie zwracając uwagi na ironię.
– W sam raz na taki jesienny wieczór jak dzisiaj?
– Cóż… może, jeśli bardzo chcesz – przytaknęło niechętnie Coś i ze smutkiem zerknęło na ledwie widoczną już dal.
– Więc: Dawno, dawno temu… – zaczęła mysz.
– Wcale nie, bo nie aż tak dawno – poprawił ją skrzat.
– Za górami i lasami…
– Otóż i to nie, bo tutaj – uśmiechnęło się Coś.
– Tutaj? – pisnęła zaskoczona mysz. – A cóż za historia mogła się tu zacząć?
– Tutaj. Na tej polance. Stał dom. – powiedziało bożątko.
– Bajko ty moja… – zaśmiała się mysz. – Nie wierzę!
– A nie zastanawiała cię brama, przez którą tutaj weszliśmy? Samotna brama na skraju łąk i zdziczałego zagajnika? Myślisz, że powszechnie buduje się takie bramy na pustkowiach?
– Są różni szaleńcy… – próbowała bronić się mysz – Na przykład tacy, którzy wbrew oczywistości twierdzą, że czarne to białe, a białe to czarne, albo, że...
– Ale nie aż tak niepraktyczni żeby budować bramy wśród bagien! – uciął skrzat.
– Dobrze więc : był dom – przystała mysz. – Z drzewa choć podmurowany… Tak?
– Znowu nie trafiłaś – uśmiechnął się skrzat – bo cały murowany. Co przesądziło zresztą o jego losie, bo kiedy go opuszczono, szybko znaleźli się chętni na cegły i kamienie, z których był wzniesiony. Rozebrano go w końcu tak dokładnie, że dzisiaj nie ma prawie po nim śladu, nie licząc paru ceglanych i dachówkowych ułomków.
– Co jest prawdą, bo sama potykam się o nie – potwierdziła mysz i dodała po chwili: – Niech będzie więc, mamy dom i co dalej?
– Nie dalej, a wcześniej – uściślił skrzat.
– Te twoje poprawki są dosyć męczące – zirytowała się mysz.
– Jeśli nawet, to na równi z twoją wszystkowiedzą, nie sądzisz? – odparowało bożęcie. – Słuchaj wiec i przestań się mądrzyć.
I mysz zaczęła słuchać, bo tylko w ten sposób mogła się czegokolwiek dowiedzieć na interesujący ją temat.
– Dom był spory, choć parterowy, z alkierzami na rogach i kolumnowym gankiem z wyciętym na nadprożu napisem: „Jam jest dwór polski, co żywi i broni”.
No a wkoło rósł OGRÓD…

*


– Ten Bożydar czy jak mu tam – mówiła potem chomikowi – opowiada takie rzeczy, że głowa mała.
– Trochę już słyszałem – odparł chomik – bo razem szukamy...
– Wiem, śpiącej królewny! – zachichotała mysz, a chomik spuścił głowę. – On to jednak czego innego… – zaczął i utknął.
– Uważajcie tylko, żebyście przy okazji czegoś gorszego nie znaleźli – ciągnęła. – Chociaż kto wie, czy to się może zdarzyć, bo królewny są wystarczająco niebezpieczne dla chomików.
Chomik zrobił wielkie oczy: – Niebezpieczne?
– Wręcz zabójcze. Taka królewna obudzi się i usidli cię na wieki – pisnęła mysz i pobiegła za toczonym przez wiatr orzechem.
– Na wieki – powtórzył za nią chomik i zadrżał wyobraziwszy sobie tą bezbrzeżną dal.

*

Nazajutrz mysz siedziała na brzeżku wielkiej cynowej balii, która dotąd leżała porzucona w krzakach, a teraz w jednej trzeciej napełniona wodą pyszniła się kamienną wyspą na swoim powyginanym środku. Zwierzątko patrzyło na nią tęsknie nie dlatego, że gustowało w wyspach, choćby i nawet szczególnie pięknych, ale dlatego tylko, że ktoś umieścił na niej kawał szwajcarskiego sera kuszącego dodatkowo tajemniczością widocznych z dala dziur. Siedziała więc zagapiona w ser i rozmyślała nad „brzydkimi zabawami – jak sądziła – niektórych, którym się wydaje, że mogą się bawić wszystkim, a których nie sposób nawet ugryźć”. Naturalnie mogła przepłynąć, ale kiedy zdała sobie sprawę z tego, że musiałaby zamieszkać już na stałe na wyspie, bo nie potrafiłaby ponownie wdrapać się po gładkiej ściance na krawędź balii, skutecznie minęła jej chętka na tę niezbyt daleką podróż. Obok myszy przycupnął chomik i swoje wielkie rozmarzone oczy wręcz zanurzył w wodę, która u podstawy wyspy przeświecała złotem.
– Tam są skarby! Widzisz? Chyba musiał się wywrócić jakiś piracki galeon dobijający już do brzegu z jakimś wielkim łupem. Musiała być burza… Duża burza – szeptał z przejęciem.
– Akurat! – parskała mysz, gasząc go na moment. – Ze dwie monety najwyżej drań tam wrzucił i to wszystko. Łobuz pogięty jak ta balia! – dodała z absolutną pewnością.
– Kapitan? Żeby uspokoić wodę, tak? – pytał bezrozumnie chomik.
– Kapitan?! Świnia nie kapitan! – wrzasnęła mysz. – Żeby taki ser rzucić, w takim miejscu…
– Oczywista świnia. – powtarzała z zacięciem po każdym z bolesnych westchnień, które były przerywnikami między kolejnymi niewydarzonymi pomysłami na zagarnięcie słodko-orzechowego ementalera.
– Dlaczego ty tylko o jedzeniu myślisz? No oczywiście, że jest konieczne, ale to raczej dość trywialne zajęcie – dziwił się chomik.
– Jak przeżyjesz zimę, to zrozumiesz – powiedziała mysz bez przekonania.
– Czekacie na odpływ? – spytała koza, wysuwając z krzaków rozwichrzoną brodę i mrużąc jeszcze bardziej niż zwykle szparki swoich złych oczu.
– O, jak dobrze, że jesteś! – ucieszył się chomik.
– No i po wszystkim – mruknęła mysz z rezygnacją w głosie.
– Mogłabyś pomóc? – spytał radośnie chomik.
– No mogłabym – zgodziła się koza. – Ale nic z tego nie będzie – dodała.
– Dlaczego? – zdziwił się.
Koza wsparła się kopytami o obręb balii i wyciągnęła szyję możliwie najdalej, a potem zżarła ser.
– A no właśnie dlatego – gorzko westchnęła mysz i smyrgnęła w trawę, nie słuchając już tego, co chomik miał do powiedzenia kozie na temat wyławiania skarbów.
Jednak odpowiedź usłyszała wyraźnie: – No co ty, mowy nie ma, żebym sobie miała zamoczyć brodę. Kopytków także nie zamierzam. Jasne? Bo jeżeli nie, to ci bardziej rozjaśnię.
– Mówi się „kopytek” – wyrwało się chomikowi.
– Oż ty małe wredne, już ja cię nauczę językowej poprawności. – beknęła koza nastawiając rogi.
Jednak chomik nie chciał się uczyć i uciekł.
– Tak sobie myślę – powiedziało Coś do chomika, kiedy ten wpadł na niego – że ten park jest naszą wyspą. Wyspą rozbitków.
– A po której stronie bramy schowano skarb? – spytał chomik, nie mogąc zapomnieć o złocie.
– On jest w nas. - odpowiedziało mu Coś.

Tej nocy myszy śnił się wprost niewyobrażalnie wielki ser, w którym miała apartament, a rano zaczęła zastanawiać się nad tym, jak to jest, że jednak pszenica nie gwarantuje pełnego szczęścia. Więc czy ono jest w ogóle możliwe?

*

– No weźże się, no ruszże się, no zróbże coś! Południe prawie! – wykrzykiwała koza pochylając się nad przemarzniętym Cosiem ( jak wszyscy nadal mówili o skrzacie, choć mysz już każdemu bez wyjątku zdążyła opowiedzieć całą poznaną prawdę o nim wraz z ze swoimi domysłami).
– A co tobie do mnie? – obruszyło się Coś i nagarnęło na siebie jeszcze więcej liści.
– Patrzcie go – beknęła przejmująco koza na cały park – jeszcze pyskuje leń zatracony!
A kiedy zaczęli przystawać przechodzący dodała scenicznym szeptem: – Nie wstyd ci, cooo?
– Ty – skrzeknęła wrona, lądując niespodziewanie na kozim łbie – zostaw go, bo cię stuknę, o tak! – co mówiąc, z rozmachem dziobnęła kozę między oczy.
– Ożeż ty! – wrzasnęła koza i pochyliwszy łeb, ruszyła galopem w kierunku najbliższego drzewa.
– Wio! Wio maluśka! Naprzód! Nie żałuj sobie i pucnij w sosenkę! No – pucu- bucu…Bucnijże sobie zdrowo! – dogadywała wrona w biegu, trzymając się pazurami tak mocno kozich kudłów, że tej zaczęły łzawić oczy, co ostudziło w końcu jej zapał na tyle, że zdążyła zaryć kopytami tuż przed samym drzewem. Wstrząsnęła się wtedy i wydyszała: – Aaa, róbcie sobie, co tam chcecie... – po czym poszła dostojnie przed siebie, udając, że nie czuje na sobie pierzastego jeźdźca.
Wrona zaś na wszelki wypadek kolnęła ją raz jeszcze i powróciła do Cosia.
– No, już ja ci to zapamiętam. – beknęła za nią koza półgębkiem. – Zapamiętam, zobaczysz. Bezczelne, aroganckie towarzycho… – mruknęła i pobiegła, kopiąc ze złością liście i bodąc powietrze.

*

Po kolejnej godzinie Coś owinięte w koc nadal siedziało na korzeniu lipy, a nad nim na oblodzonej gałęzi z łapy na łapę przestępowała rozzłoszczona wrona. Wietrzysko bawiło się z wiewiórką żołędziami na murze i skrzat chcąc nie chcąc kołysał się w takt jego podmuchów jak w rytm tenisowej rozgrywki, ale nie zamierzał się rozbudzać. Dopiero gdy zniecierpliwiony ptak rzucił w niego kolejną już szyszką, tym razem z przymarzniętą do niej szczypawicą otworzył oczy i nieprzytomnie się rozglądnął.
– Oho ho. T–t–to jest właśnie ttto, czego mi przez całą noc brakowało – zadygotała radośnie szczypawka sadowiąc się możliwie najwygodniej między skarpetką a nogą Cosia.
Ale zdecydowane skrzacie – Sio! – wytrąciło ją z błogostanu i przez szparkę w odchylonym na mgnienie kocu wypstryknęło w zimnicę.
Zaraz po eksmisji szczypawicy, szpara zamknęła się jak baśniowy sezam, a wraz z nią skrył się też palec jej właściciela.
– I co? – spytała wrona. – Słoneczko wysoko. Cieplutkie. Dzień świeżutki, skrzący się szronem, jakby malowany naiwnością Nikifora… No to hop! Siup! Bierzmy się do życia! – kusiła.
– E tam – mruknęło Coś, ale wyjrzało niechętnie, przy czym koc zsunął mu się z głowy na tyle, by wrona mogła uchwycić go za brzeg i szybko wciągnąć na gałąź poza zasięg nagłych rozpaczliwych gestów skrzata, uzupełnianych okrzykami: – Nie! Nie chcę! Nie chcę! – które zupełnie nie robiły wrażenia na ptaku.
– No to skoro już jesteśmy po porannej gimnastyczce – skrzeknął po chwili ptak – to możemy wreszcie wziąć się za poszukiwanie mieszkania.
Coś, któremu zaczęło być znowu zimno, wtuliło głowę w ramiona i patrzyło na niego z odrazą.
– A co, zimno? – ciągnęła wrona. – Pewnie, że zimno – stwierdziła. – Oczywiście możesz sobie znów popodrygiwać, a ja mogę podreptać, ale ile tak można się tak okłamywać? OBIECAŁEŚ MI GNIAZDO. Pamiętasz? Na dachu altany. Z gałązek i czegoś wyjątkowo miękkiego. Przepaściste jak mówiłeś. I co?
– Nie moja wina, że nie ma altany – pociągnęło nosem Coś.
– Co do altany - nie twoja – zgodziła się wrona. - Co do gniazda, jak najbardziej twoja. – zawyrokowała. - Pojęcia nie masz, co chcesz robić. Nie chcesz ani tu zostać, ani powrócić tam, skąd przyjechałeś. Czekasz, aż się wszystko samo ułoży. I możesz sobie czekać, jeśli tak chcesz, twoja sprawa, ale zauważ, że JA marznę, a to już nie taka tam błahostka.
Coś skrzywiło się pogardliwie i kichnęło.
– Pomyśl – mówiło dalej ptaszysko – nawet taki chomik ma mieszkanie i co najważniejsze zaprasza cię do niego.
– Nie będę mieszkał w domu, w którym jest tylko kuchnia i spiżarnia – powiedział skrzat z godnością.
– No ty, Robinsonie może i nie, ale ja chętnie zamieszkałabym w którymś z rogów tej spiżarenki, mimo tego, że trudno tam rozprostować skrzydła… Zauważam także, że nie chcesz wyrzucić Rokity z należącej ci się prawnie dziupli. Czyż to nie tam właśnie twoja ciotka trzymała grabki, motyczki i miotły? Rogata zaraza zajęła opuszczony schowek na narzędzia i trwale go sobie przywłaszczyła przez bezczelne zasiedzenie.
– A tam…– machnął ręką skrzat.
– I w tym jesteś cały ty! Ale niedoczekanie twoje żebym zamarzła, a to niebawem nastąpi! – wzdrygnął się ptak. - Czyli…jak się nie ma co się lubi, to... do zamieszkania pozostaje nam jedynie przywleczona beczka. Zresztą całkiem przyjemnie pachnąca. – dodał ostrożnie choć stanowczo.
– Coooo? – wyszeptało zszokowane Coś. – Ależ tam są plany ogrodu, nasiona kwiatów i sadzonki.
– Obrzydliwe są te nasiona – prychnęła wrona z odrazą.
– Próbowałaś?! – wykrzyknęło ze zgrozą Coś.
– Naturalnie – odparła wrona. – Przecież muszę wiedzieć, jaką co ma wartość. No, a teraz do roboty!
– Jesteś… Jesteś już jak ta mysz...! – dyszkantem zawołało Coś. – Czy ty myślisz, że liczy się tylko to co jadalne?!
– Porozmawiamy o tym, gdy uszczelnisz mchem beczkę – ucięła wrona. – I radzę ci to zrobić szybko, bo postaram się odnaleźć kozę, żeby wytłumaczyła ci, czym jest zima na pustkowiu – dodała z groźbą i odleciała.

Coś pociągnęło smętnie nosem i trzęsąc się z zimna poszło przed siebie śliczną, bo mimo późnej już pory jeszcze oszronioną, ścieżką.
– I ja też mogę sobie tak odejść jakby mnie to wszystko nic a nic nie obchodziło – powiedziało do siebie kopiąc nikomu nie wadzący kamyk; jednak nie odeszło zbyt daleko, ponieważ nie była to najwłaściwsza z jego życiowych ścieżek i po chwili utknęła w plątaninie kłujących tarninowych gałęzi, w które akurat wturlała się beczka.
Coś zatrzymało się więc i poczuło, że zaraz się rozpłacze. A beczka leżała sobie na boku i irytująco milczała. Skrzat wiedział, że za mocną drewnianą ścianą papierowe rulony planów tulą się do dziurkowanych pudełek z zaklętymi w nasiona pąkami kwiatów, a dalej są złożone pęczki sadzonek z korzonkami otulonymi nawilżonym mchem, a miedzy tym wszystkim w pudełku po niciach leżą kartki książki, którą on, Bożydar pisze od zeszłej wiosny…
– Przecież to jest wszystko, co mam – powiedziało bożątko płaczliwie, postukując patykiem w dno beczki.
– Buuuuuuuungh – odpowiedziała beczka.
„Każdy bierze ze sobą to, co ma najdroższego – myślało Coś. – Nawet jeśli musi to zapakować w ordynarną beczkę po piwie… Ciekawe, co wziąłby ze sobą chomik, gdyby musiał opuścić swoją norkę? Pewnie tylko wyszczerbioną filiżankę, z której, jak wierzy, pijała herbatę królewna...” – rozpogodziło się trochę tą myślą, ale nadal było mu tak samo zimno jak poprzednio.
– Kto wie – zwróciło się więc do beczki – czy nie byłabyś naprawdę dobrym domem, ale przecież to niemożliwe, bo musiałbym cię chociażby stąd zabrać, a z tym i tak sobie nie poradzę.
I pomyślało dość nieprzyjemnie o beztroskiej kozie, która pozbyła się tak wspaniałego ładunku w tak nieodpowiednim miejscu.
Poradziło sobie jednak doskonale i tuż przed południem podrapane i zziajane wytoczyło kufę przy pomocy dębowej gałęzi na skraj dawnego gazonu, na którym w czasach ciotki Klementyny rosły herbaciane róże, a teraz chrzęściły wyschnięte badyle.
Coś postanowiło więc, że jeżeli już tworzy dom z czegoś, co nie powinno być domem, to przynajmniej w takim serdecznym miejscu, choć z pewnością mniej bezpiecznym niż poprzednie, jak mu potem wyrzucała wrona.
Tak więc już w południe beka leżała we właściwym miejscu i mała odbite dno.
– Wiedziałem przecież – powiedziało Coś z wyrzutem zaciekawionemu wiatrowi, który tu zaglądnął – że nie będzie w niej ani kawałka wolnego miejsca do zamieszkania. Ale ten okropny ptak…
– Będzie! Będzie DUŻO miejsca – zaskrzeczała wrona, sfruwając na beczkę z ogromnym plastrem pszczelego wosku w dziobie. – Potrzebna jest tylko szczypta rozsądku.
– A! Jesteś wreszcie! – mruknęło Coś, odwracając się plecami do ptaka. Wrona nie zwróciła jednak uwagi na tę niegrzeczność i niezrażona ciągnęła: – Trzeba będzie trochę tego wyrzucić, a miejsce zaraz się znajdzie.
Coś odwróciło się gwałtownie i wyjąkało ze zgrozą: – Wyrzucić…
– Nie inaczej jak tylko wyrzucić – potwierdziła wrona. – I najlepiej będzie rozpalić tym ognisko, żeby na nim stopić wosk, który przyniosłam.
– Toż to… to barbarzyństwo…
– Może, ale ratujące życie – powiedział ptak. – A cóż wartościowszego nad życie?
Coś nie znajdując na to odpowiedzi, usiadło i postanowiło odpocząć.
– Więc dobrze, ja się tym zajmę – powiedziała po namyśle wrona.
– Nie! Nie! I jeszcze raz NIE! – wrzasnęło Coś i powstrzymując łzy, zaczęło wbrew sobie wyprzątać beczkę.
Wtedy wrona urwała dwa liście łopianu i położyła je w pewnym oddaleniu od siebie.
– Przy pierwszym składaj to, co musimy spalić, a przy drugim to, co ewentualnie możemy zachować. Ja tymczasem polecę do Rokity po ogień – zadecydowała i poderwała się do lotu.
A kiedy wróciła, okazało się, że przy drugim liściu piętrzy się cała zawartość beczki.
– Zuch chłopak! Wszystko przygotował do spalenia – zawołała i skrzat się w końcu rozpłakał. – Spokojnie – przytuliła go skrzydłem. – Zatrzymamy sobie co nieco. A nasionka i badylki zabezpieczymy i schowamy do piwnicy. Zresztą te z korzeniami trzeba zdaje się zakopcować czy zadołować. Tak to się robi, prawda?
Coś kiwnęło głową i wytarło łzy rękawem.
– Jak widzisz nie ma ogrodu, dla którego tu przyjechałem – powiedziało z goryczą – więc pozwól mi przynajmniej zachować marzenia, a one wszystkie są zgromadzone w tym stosie. Nie mam innych.
– Zrobimy, co się da zrobić, a zaczniemy od zalania woskiem wszystkich szpar, bo zanosi się na deszcz. Czuję go w skrzydłach. Stają się coraz cięższe – zakaszlała wrona, starając się ukryć wzruszenie. – No i proszę – dodała z wyrzutem – ogień zgasł tymczasem i znowu musze po niego lecieć, a tam mysz łazi za mną, przyglądając się bardzo podejrzliwie temu, co robię…
– Będzie ognisko? – z głębokiej trawy spytał z nadzieją jakiś głosik.
– Będzie? Tak? – dopytywał drugi.
– Idźcie sobie precz! – krzyknął skrzat nieprzyjaźnie. – Żadnego ogniska nie będzie, a jeśli nawet, to na pewno nie takie, o jakie wam chodzi.
– O brzydko. O nieładnie – stwierdził głosik i kichnął, a Coś ponownie rozżaliło się nad swoim losem.