BOŻYDAR, SZCZOTLICHA I RESZTA, czyli bajka samograjka / 7

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Rys-ownik
Posty: 203
Rejestracja: wt 26 lut, 2013

Post autor: Rys-ownik »

*

– Przyszłaś znowu mnie dręczyć? – spytało posępnie, przerywając przeglądanie jakichś kartek, gdy stanęła przed nim mysz.
– Nie planowałam tego – oznajmiło zwierzątko. – Może po prostu też lubię czytać…
Coś pokiwało głową z powątpiewaniem – Chwilę temu, to samo powiedziała koza... – mruknęło z niechęcią.
– Jeżeli tak powiedziała koza, to znaczy, że ja nie mam racji i jednak nie lubię czytać – stwierdziła stanowczo Ula. – Po prostu wracam z rozpoznania – tłumaczyła. – Sądziłam, że wróg już śpi, ale okazało się, że nie całkiem jednak, bo wystawił czujki. Po czapie grzyba niemrawo łażą cztery czerwone idiotki, a ślimaki, jak gdyby nigdy nic, raczą się nim od spodu, tak że już mało co z niego zostało. Wiesz, okazuje się, że ślimaki mają mrówy głęboko w skorupie, a one też je zupełnie ignorują. Zresztą, może wcale nie chodzi im o grzybobranie, a tylko o postawienie na swoim? – zastanowiła się. – Tak czy owak nici z mojego wigilijnego barszczu. Wracałam więc, bo nic tam po mnie, i natknęłam się na ciebie, więc nie bądź zarozumiałym sobkiem i przerwij to swoje przekładanie papierków i zajmij się gościem. To co, opowiesz mi jakąś jesienną bajkę o tym lasku? Są tu jakieś legendy, co? Takie stare, wiesz, aż brodate od porastającego je mchu wieków? – spytała przymilnie, a Coś głęboko i boleśnie westchnęło, chociaż właściwie było zadowolone z tego, że na moment może odwlec podejmowanie decyzji.
– No to nie ma co marudzić. Dawaj Daruś! – przynagliła go mysz.
– Jaki znowu Daruś? – zdziwiło się Coś.
– Aleś ty niekumaty – sapnęła mysz. – Jesteś Bożydar?
– Tak.
– W skrócie może być Darek? Dar, plus taka maleńka czkawka.
– Bo ja wiem – zamyślił się skrzat.
– No, a Darek w zdrobnieniu to Daruś, prawda? – dowodziła Ula - Więc o co ci chodzi? Zresztą przecież cię lubię... Czyli wszystko jasne, nie?
Coś z rezygnacją przytaknęło.
– No to dawaj jakąś bajkę kochany, jakąś miejscową legendę pleasse – zawołała, rozsiadając się na bucie skrzata.
– Tu – powiedziało Coś, kiedy jako tako otrząsnęło się z mysiej bezczelności – legendy aż skaczą po pagórkach i łąkach. Tamta kępa drzew na przykład skrywa w sobie miejsce, które było karczmą wtedy, gdy biegł tędy trakt. Dzisiaj nawet śladu nie ma po niej i po trakcie. Nawet wiatr nie gwiżdże już melodii z tamtych lat. Zdarza się tylko, jak wierzą w okolicznych wsiach, że ponad stuletnia sowa kołuje nad nim nocą, strasząc szczury mieszkające w dawnej piwnicy zajazdu. A piwnica jest jeszcze rzeczywiście niczego sobie i bają, że łączy się tajemnym korytarzem z tą pod naszą polaną – wskazało kciukiem za siebie – o której chomik powiada, że należała jeszcze do pradawnego zamku. Wierz mi, na takich fundamentach można zbudować nie jedną a wiele opowieści. Ta najczęściej snuta dotyczy skarbów, które podobno gdzieś tam się znajdują, a których strzegą diabły. Pytałem o to Rokity, ale zbywa mnie płytkimi żartami.
– Skarby są niejadalne i mogą co najwyżej interesować sroki – lekceważąco stwierdziła mysz. – A że srok w tym parku nie ma, więc i skarbów pewnie także – dodała.
– Jedna sroka mieszkała tu na grabie, ale przepędziła ją kuna, a kunę kruk, który tamtej zimy wyemigrował do lasu, bo odkrył w nim, jak obwieścił, zjawiskową panią krukową, no to teraz tamta sroka znowu się tu kreci i może nawet ma już gniazdo w pobliżu – odezwał się chomik zza jej pleców.
– A owszem. Ona ma gniazdo w tamtej kępie za murem. Widziałem je kiedy przechodziłem tamtędy – przytaknęło Coś.
- To mamy nowe nieszczęście – żałośnie pisnęło zwierzątko o pstrym futerku.
– Podsłuchiwałeś! Nie życzę sobie – żachnęła się mysz patrząc groźnie na chomika. – Sroki są teraz bardziej cywilizowane niż dawniej i bardziej interesuje je złoto niż chomik, czy nawet ja…Tobie te wszystkie panienki w ogóle na głowę siadły…
– Przypadkiem posłyszałem i tyle – odciął się chomik. – I nic na mnie nie siadło. A sroki są wredne.
– No nie wiem… A czegóż to ja nie widziałam tu sroki? – wątpiła mysz.
– Bo tylko przemykasz, konspiracyjnie, powiedziałbym i patrzysz tylko w dół.
– Z konieczności futrzasty szkodniku trzymający łeb w obłokach! – prychnęła Ulka.
– Aha, zazdrościmy zimowego okrycia, czyż nie? A sroki kryją się, bo są chytre i zwykle jest już za późno kiedy je widać…
- Ech, na łąkach zagrażała mi jedynie pustułka. A tu niebezpieczne jest wszystko, a już szczególnie chomiki. - mruknęła mysz.
- Ach tak! – zaperzył się chomik.
- Właśnie tak! Szczególnie jeden, który zatruwa mi radość życia zbędnymi informacjami – odparował ogoniasty gryzoń.
– Dobrze już dobrze… – uspokajało ich Coś. – Wróćmy do naszych kasztanów, jak mawiają Francuzi.
– Jakie kasztany? Gdzie?! – zawołały obydwa zwierzaki jednocześnie.
– Jesteście zbyt dosłowni – westchnęło Coś ze zniechęceniem. – Chociaż… – zastanowiło się – był czas, że tu w ogrodzie rosły prawdziwe jadalne kasztany, i wyobraźcie to sobie, nawet - owocowały. Ha! Rosły tu też krzaczaste figi! Trudno w to uwierzyć, ale również owocowały. Na zimę obkładano je mierzwą, żeby nie pomarzły… I mierzwa tylko została – dodało smutno.
– Ty myślisz albo o dziwactwach, albo o jedzeniu – skrzywiła się mysz. – No ale niech ci będzie. Nawijaj już o tym swoim ogrodzie mały. Wypędzili cię z niego, no nie?
– Ja o jedzeniu?! Mnie wypędzili?!
– Jak nie o jedzeniu? A co niby jest w ogrodzie jak nie jedzenie? – oblizała się mysz.
– O sancta simplicitas! – zawołało Coś, łapiąc się z rozpaczą za głowę.
– No nie mówię – dziwadło z niego i tyle, w dodatku zagraniczne – zwróciła się mysz do chomika.
– Ogród… OGRÓD! – wykrzyknęło Coś – to jest… to jest – wielka rzecz! PIĘKNO, z którego wszyscy wyszliśmy, w którym powinniśmy żyć, zatem jak najszybciej do niego powrócić, co zawsze rozumieli poeci. Tyle, że mało kto ich nie słucha... Jedzenie… tak, oczywiście i dlatego w każdym ogrodzie były także warzywnik i sad… Ale są wartości ważniejsze niż jedzenie, jak choćby wieczorny spacer ścieżką okoloną kwitnącą maciejką, czy floksami, albo pochylenie się w urzeczeniu nad kruszczycą złotawką, no wiecie, nad tym zielonozłotym chrząszczem zwany cetonia aurata…
– O cie Florek… – sapnęła mysz i, odwróciwszy się do chomika, zrobiła znaczące kółko na czole, a ten zmarszczywszy brwi, wzruszył ramionami.
– Uwierzycie może, albo i nawet zrozumiecie, kiedy ja zrobię tu ponownie...wskrzeszę dawny świat barw i zapachów...Kalejdoskop zachwytów... – zaczęło Coś, jednak nie dane mu było rozwinąć myśli, bo nad nimi rozwrzeszczała się jazgotliwie powracająca wrona:
– Już was tu nie ma! Tu się pracuje! Prrracujee! Audiencja skończona!

– A tak w ogóle to nuuudaaa jak czasem w kinie – ziewnęła w powrotnej drodze mysz – Z tym, że w kinie podczas nudnego filmu rozdają popcorn, a tu o żadnej przekąsce nawet mowy nie było….
– Bo to był teatr – stwierdził chomik – a w teatrze się nie je. Doceń to.
- Przesąd. A aktor marny, bo w gruncie rzeczy chciałby tylko mówić o sobie. A kogo to interesuje? – sarknęła mysz.

*

Przed wieczorem beczka starannie nawoskowana, z pęknięciami utkanymi mchem wymieszanym z woskiem, z niewielkim piecykiem wewnątrz ( a jakże! ) skleconym ze zlepionych gliną piwnicznych cegieł i dumnie sterczącym blaszanym kominem z kawałka rynny wypuszczonym przez dziurę po szpuncie, wietrzyła się w oczekiwaniu na swych mieszkańców.
Tymczasem zaprzyjaźniona z wroną kawka przygotowywała materace z włosia zebranego wcześniej na pastwiskach, a Coś siedziało z rulonami i książką pod pachą nad resztką ogniska i nie mogło oderwać oczu od popiołu z kilku kartek.

Tuż przed zmrokiem nadleciała wrona z kawałkiem żółtawej szyby w dziobie i ze zgubioną przez kozę latarnią w łapach, którą znalazła w nawłoci przy rowie. Wstawiając szybkę w jedyną ocalałą szparę beczki, wołała:
– Chodź już do środka, nie mazgaj się, bo zachorujesz w końcu! Przecież i tak znasz na pamięć wszystko to, co było na nich napisane. Zauważ, że zaczyna padać i zmoczy ci całą resztę.
Coś podniosło się więc ociężale i weszło do środka.
– Zaraz zapalę latarnię – mówił ptak. – Jak to dobrze, że tamtego wieczoru, kiedy park oszalał, pozbierałam niedopałki świeczek. Będziemy mieli światło przez cała zimę. I okazuje się, że sporo tu miejsca nie tylko dla nas, ale nawet dla twoich planów, które możesz przestać już ściskać pod pachą i porozwieszać na ścianach. Będzie ci miło popatrzyć przed spaniem na rysunki tych twoich przyszłych szpalerów, rabat i klombów.
Coś niezupełnie przekonane, wsłuchując się w uderzenia kropel, klęczało przy wejściu i patrząc na bardzo szary, mokry park, w którym wiatr coraz gwałtowniej mieszał liście z deszczem, myślało, że tej nocy koc na pewno musiałby już przemoknąć. Potem docisnęło dno beczki i zupełnie nieoczekiwanie, nawet dla siebie, z czułością rozwichrzyło wronie piórka nad dziobem.
Deszcz padał i padał, coraz większy i większy, także wtedy gdy skrzat zdjął okulary, odłożył książkę, zasunął wywietrznik i położył się z wielką przyjemnością na obszernym łożu.
– O świcie, kiedy będzie najzimniej, zmieni się w śnieg, a rano znowu będzie deszczem. A potem, któregoś dnia, spadnie już tylko śnieg – powiedziała wrona i zgasiła lampę.

*

Ale następny dzień i ten, który po nim nadszedł były tak ciepłe, że wszyscy zapomnieli o nadciągających zmianach. Wiatr udawał bułanego konia i rżał po łąkach. Jakaś spóźniona pszczoła przysiadła na framudze drzwi domu Rokity i kartkowała księgi znalezione w opuszczonym gnieździe os, które przydźwigała ze sobą.
– Osy mają nieprzyzwoicie dużo wolnego czasu – czytając pomrukiwała gniewnie.
A wszyscy inni robili zapasy na zimę. Naturalnie poza myszą wygrzewającą się w południowym słońcu i chomikiem, który siedział w swojej spiżarni z nadgryzionym ziarnem w łapce i marudził:
– Muszę iść spać. Bardzo nie chcę, ale muszę. Mój sen, czuję to wyraźnie, już układa się wygodnie w moim brzuszku, bo całkiem tracę apetyt. Nie ma więc na co czekać.
Zdjął z najniższej półki mosiężną pozytywkę z deszczową piosenką w środku; nakręcił ją, wszedł do najmilej pachnącego worka po mące i zamknął oczy.
– Pling, pling, pla, pling, pling… – wybrzdąkiwała swoją usypiającą pieśń pozytywka, ale sen jakoś nie nadchodził.

*

W tym czasie Coś wpatrywało się w rzeźby, z konieczności wstawione teraz po pas w nawłocie, pokrzywy i trzciniak piaskowy, nie mogąc wyjść ze zdumienia, że wyglądają w nich bardzo naturalnie, tak jakby stały tam od samego początku. „O wiele bardziej naturalnie niż gdyby umieszczono je przy piwoniach, czy różach obok gracowanych ścieżek” – dziwiło się w myślach.
– Wreszcie są na swoim miejscu – powiedziała z przekonaniem wrona.
– Rzeczywiście tak się wydaje – zgodziło się Coś. – Ale to przecież całkiem niezgodne z tym, co o nich słyszałem… – mruknęło, wzruszając ramionami.
– Ba! – skrzeknęła wrona. Lecz nie wiadomo było, co właściwie owo „ba” oznaczało, chociaż Coś podejrzewało, że raczej nic szczególnie miłego dla ludzkiego i skrzaciego ładu.
– To dlatego tak – zawyrokowało w końcu – że pozbawiono ich dawnego blasku i obecnie same są szare jak... chwasty.
– A mnie się wydaje, że w ogóle o tę całą chwastowość się rozchodzi. Dokładniej o to, co jest chwastem, a co nim nie jest. A nawet o to, czy coś takiego jak chwast w ogóle istnieje – rozgadała się wrona.
– Ależ... są przecież szlachetne, wyjątkowe rośliny, które z wielkim trudem osiągnęły swoje niepowtarzalne piękno, a bujne, nijakie chwasty nadmiernie pleniąc się, zagłuszają je swoją powszednią tandetą – przerwało jej Coś.
– Niezwykłe i powszechne. Szlachetne i prostackie… Ech, te dziwaczne podziały ograniczające wyobraźnię! – fuknęło ptaszysko.
– To są PORZĄDKUJĄCE podziały. Nie widzisz różnicy między różą a pokrzywą? Nie dostrzegasz tego, że coś jest mniej, a coś bardziej ważne?– zdziwiło się niepomiernie Coś.
– Sztuczny skrzaci porządek. Oczywiście, że widzę. Liście pokrzywy służą za pokarm gąsienicom wielu motyli, a wierzbowe Stworzonko robi z nich wyśmienitą herbatę.
– Phi! – prychnął skrzat – Herbata! Też mi argument.
– No a róża uroczo się wdzięczy i sobie pachnie, co jest rzeczywiście przyjemne – zgodziła się wrona.
– Sobie pachnie… – powtórzyło z przekąsem Coś. – Ależ… cóż to byłby za świat bez róż?! – wykrzyknęło ze zgrozą.
– Popatrz no dookoła. Właśnie taki – skrzeknął ptak.
– I nie brakuje ci w nim róż? – z głębokim smutkiem dopytywał się skrzat.
– Brakuje – powiedziała wrona. – Szczególnie tych jesiennych, herbacianych, jak o nich mówią.
– „Praktyczny”, wroni i mysi świat – sarknęło Coś i zamilkło.
– Ha! Czyżbyś obstawał przy chomiczych wizjach? Dodam więc, że to nie mój pomysł na to wszystko tutaj, a Bajarza. Gdybyś miał skrzydło, to schowałbyś się teraz pod nie, ale nie masz skrzydła, więc nie masz gdzie się schować – roześmiał się ptak.
– Wiesz, kim jest Bajarz? – zainteresował się skrzat.
– Zapytaj go o to.
– Jak, kiedy go nie spotykam? – żachnęło się Coś.
– A ja i owszem – powiedziała wrona – ale ja nie błądzę po starych ścieżkach mojego wyobrażenia o ogrodzie-parku i nie zachwycam się kwiatami, których już nie ma. Latam sobie tylko i oglądam świat, więc często przypadkiem dostrzegam Bajarza. Wczoraj na przykład zajmował się rodziną skorków. Wiesz co to skorki?
– Wiem – burknęło Coś.
– Popytaj ich.
– Których? Skorków jest całe mrowie i brr – mieszkają w… odpadkach... – gderał naburmuszony skrzat.
– Musisz sobie zadać trud, żeby odnaleźć te właściwe. Zresztą prawdopodobnie niewiele ci one powiedzą o Bajarzu, poza tym oczywiście, że go widziały – wyjaśniała wrona.
– No przecież, bo i cóż taki skorek może wynieść z TAKIEGO SPOTKANIA? – z wyraźną pogardą powiedziało Coś.
– Hm… ech, te twoje „porządkujące podziały” – chrząknął ptak z niechęcią. – A co ty wyniosłeś ze swojego? Bo jak pamiętam spotkałeś już Bajarza.
– To… to było takie nieoczekiwane spotkanie… z daleka, że... I w ogóle nie wiedziałem wtedy, że on jest Bajarzem… I dlatego o nic nie pytałem – tłumaczyło się Coś z zakłopotaniem i żalem.
– Zwykle spotkania z Nim są nieoczekiwane i najczęściej dopiero po fakcie odkrywa się, że akurat spotkało się Bajarza – wrona pokiwała głową ze zrozumieniem.
– Mogłabyś go odszukać? – z nadzieją zapytało Coś. – Mam tak dużo WAŻNYCH pytań…
– To nie takie proste, bo to On decyduje o spotkaniu – westchnęła wrona. – I jak się zdaje każdy musi go szukać osobiście. Ale spróbuję.


*
Park tymczasem wysychał i opadłe liście odzyskiwały na chwilę kolor starego złota. Sroka nie interesowała się tym jednak, bo nachmurzona rozpamiętywała w gnieździe poranną rozmowę z wroną.
– Ja jestem ptak i ty jesteś ptak – powiedziała wtedy.
– No i co z tego? – spytała niegrzecznie wrona.
– No to do czegoś zobowiązuje – zauważyła.
– Najwyżej do tego, żeby palnąć cię dziobem w szczególny sposób – odparowała wrona i sroka poczuła, że nade wszystko pragnie choć na moment stać się orłem. I to uczucie nie opuściło jej do tej pory. Nie mówiąc o tym, że bezpowrotnie straciła okulary Cosia, które „przypadkiem znalazła przy wejściu do beczki”, jak twierdziła.
Teraz jej gniazdo nasiąkało zapachami smażonych pączków, powideł i marmolad napływających aż tutaj z różnych stron parku. Ktoś tam w dole w dodatku pokrzykiwał radośnie, bo znalazł ładniejszy owoc jarzębiny, ktoś inny toczył z szelestem środkiem głównej ścieżki olbrzymie rumiane jabłko posapując z wysiłku… I sroka nie wytrzymała. Strzepnęła z siebie urazę, jak się strzepuje deszcz. Zerwała się, odłamała rozwidloną gałązkę leszczyny i postanowiła wrócić do rzeczywistości, na swoją łapę szukając jesiennych skarbów. „Niech sobie smażą, suszą, marynują, kiszą albo co tam jeszcze. Strawią to i po całej ich radości… Ja zaś znajdę takie coś, co przyprawi ich o zawrót głowy i zobaczymy wtedy, kto będzie miał najwartościowszą rzecz w parku. Ten okularnik z beczkowozu czy ja” – mruczała, zataczając koła nad drzewami. Trzymany w łapach patyk kilkakrotnie zachęcająco wychylił się w dół, ale jak się okazało, wskazał tylko krople rosy i roziskrzone resztki szronu zachowane w cieniu.
– A tu są ukryte dwa silne złośliwe źródła – mruknęła, przelatując nisko nad beczką skrzata. Potem wzbiła się w górę i ponownie zaczęła krążyć nad drzewami, ale nadal bez skutku. Dopiero kiedy miała już zrezygnować, różdżka zaczęła się wiercić, wyginać w łuk, a w końcu gwałtownie pociągnęła ptaka za sobą w karłowatą kępę jałowca.
– Auau! – wrzasnęła pokłuta sroka, ale zaraz powiedziała sobie z przechwałką: – No przecież wiedziałam, że coś tu jest pod tym kłującym paskudztwem – chociaż, prawdę mówiąc, nawet o tym wcześniej nie pomyślała.

Nieomal po godzinie zaciekłego kopania przy krzaku - jej dziób uderzył w drewno, które zahuczało jak bęben.
– No i co? Jest SKRZYNIA! – wrzasnęła tryumfująco choć mniej głośno niż zamierzała, bo jednocześnie wypluwała jałowcowe igły – NO JEST! – odkrzyknęła sobie. – Ej wy tam, cała ta parkowa reszto! Żeby nie było wątpliwości – Moje to jest! Cokolwiek to jest. MOJE! Nie ruszać! – obwieściła. – Potem, jak odpocznę, zobaczę, co to takiego. Pewnie skrzynia ze zbójeckim skarbem – dodała ciszej, przysypując drewno liśćmi i bardzo zadowolona z siebie odeszła wyjątkowo dostojnie łapa za łapą, chcąc by ją wszyscy widzieli, jak idzie w wielkim triumfie.
Ale nikt jej nie zauważył i tylko Stworzątko zastanawiało się przez chwilę, czemu to sroka tak wrzeszczy, a i to tylko dlatego, że hałas przeszkodził mu w pisaniu listu do świętego Mikołaja; takiego z niewielką prośbą, którą da się włożyć do koperty i wsunąć wieczorem za szybę.

*

Wczesnym wieczorem zamarzły wszystkie kałuże, a trawom zrobiło się tak zimno, że zaczęły drżeć na wietrze, próbując szelestami opowiadać sobie baśnie o odległym lecie. W chwilę przed zmrokiem wiewiórka wyjrzała z dziupli kosa, prychnęła z niesmakiem i zatarasowała szyszkami wejście. Sroka siedziała w swoim gnieździe tak szczelnie otulona chrustem, że tylko dziób miała zanurzony w nocy i wsłuchiwała się z niepokojem w skrzypy i trzaski parku. Miała ku temu istotny powód. Jej znalezisko okazało się być nie skrzynią, a drzwiami, bardzo już przegniłymi, choć gęsto nabijanymi mocnymi jeszcze ćwiekami. Drzwiami prowadzącymi nie wiadomo dokąd. I te drzwi chwilę temu znalazła szeroko otwarte, choć przyleciała po to by je właśnie otworzyć... Za nimi ziała pustka, czarna i dźwięcząca echem spadających gdzieś w jej głębi kropel, co ją tak jakoś przeraziło, że ledwie trafiła do gniazda.
„Za nic nie chciałabym spotkać tego, co stamtąd wylazło” – myślała.

Natychmiast po odlocie sroki ostatni liść klonu zsunął się z gałęzi i opadł w pobliżu drzwi, tam gdzie lekkim miękkim światłem żarzyła się kępka mchu. Ogonek liścia zadrżał i zwinął się w znak zapytania zupełnie bez pozwolenia swego właściciela.
– Ty jesteś ciepły? – spytał z nadzieją liść.
– To się tylko tak wydaje – odpowiedział mech.
– Ale tlisz się…
– Nie. Śpi we mnie piękny pierścień, który wypadł z kieszeni staruchy i on tak świeci.
– A ja myślałem, że będę się mógł troszeczkę ogrzać – westchnął z żalem liść, zwinął się i umilkł.

*

Wszystko to stało się dlatego, że trochę wcześniej chomik wylazł z worka, bo pozytywka umilkła, a snu jak nie było, tak nie było.
– Jedni mają tak, a drudzy mają tak. Ja pewnie będę miał bezsenną zimę – powiedział sobie i nie wiedział, czy ma się z tego cieszyć, czy narzekać na los.

Zmierzchało już, gdy zmęczony rozważaniami wyszedł na wieczorny spacer. Drzewa próbowały trafić go swymi ostatnimi owocami, ale były zbyt zaskoczone jego widokiem, aby robić to dokładnie i tylko jakiś maleńki kasztan przeleciał mu rzeczywiście blisko głowy. W miejscu, gdzie aleję zamykała brama, chomik przystanął, przetarł łapką oszronione brwi, a potem szybko schował ją w futerko na brzuchu i zawrócił, bo robiło się coraz zimniej. Pech chciał, że wracał nie tą samą drogą, a na skróty boczną, ledwie widoczną ścieżynką, która przebiegała obok sroczego odkrycia. I kiedy zbliżył się do niego, usłyszał głośnie bębnienie malutkich piąstek w spróchniałe wierzeje i dobywający się zza nich żałosny płacz dziewczęcy.
– A to co znowu ?! – krzyknął bardzo przejęty. – Czy ktoś tu potrzebuje pomocy? – zapytał, z trudem przełykając ślinę.
– Ach! Ach… – zakwilił słodko głosik. – O, dobry, szlachetny panie! Wypuść mnie, wypuść z tego więzienia..
– Kim jesteś i gdzie jesteś pani? – dopytywało się zdezorientowane zwierzątko.
– O ja nieszczęsna, nieszczęsna! – szlochał głosik. – Tu, tutaj; za tymi paskudnymi drzwiami jestem mój rycerzu.
– Aha, tutaj – sapnął zwierzak, dostrzegając w półmroku zarys drzwi, z których w takt uderzeń osypywało się próchno. Przyglądnął się im, dotknął ich, westchnął: – Mimo wszystko mocne jeszcze – i pomyślał: „Ciężko będzie bez pomocy. Muszę iść po kogoś, bo sam nie dam rady”. Ale zaraz przyszło mu do głowy, że jeśli tak zrobi, to cały splendor oraz podziękowania uwolnionej nie tylko jemu przypadną, bo dama rozdzieli swoją wdzięczność na wszystkich swoich wybawicieli, a to z różnych powodów wybitnie mu nie odpowiadało.
– Co tu robić? Co robić?!
– Jesteś tam jeszcze mój wspaniały panie? – usłyszał gorący szept spoza drzwi.
– No jestem, jestem… ale jestem bezradny, bo drzwi wyglądają na solidne i sam im nie poradzę – wyznał, zacinając się ze zdenerwowania.
– Ależ skąd! Ależ jakie tam znowu solidne – perswadowała słodko panienka. – Dotknąć wystarczy, a się rozsypią. Zresztą nie o czyny tu idzie, a o chęci i słowa. Samemu trzeba podjąć decyzję… Wszak co robisz dla innych, robisz i dla siebie… Czy masz chęć, by mnie uwolnić? – spytała.
– Ależ tak! – skwapliwie przytaknął chomik.
– Więc powtarzaj za mną: Drzwi stare, za karę zamknięte na spusty, nie więźcie jej dłużej, bo loszek już pusty. Jej wolność, mnie nagroda, wam swoboda. Otwórzcie podwoje boście sługi moje!
A kiedy chomik z przejęciem powtórzył te słowa, kłódka nagle zmieniła się w proch, skobel odskoczył i drzwi rozwarły się na oścież, a ze środka buchnął jakiś kłąb mroczny i przepadł wśród drzew z chichotem, jakiego nie chciałoby się ponownie usłyszeć.
– Jestem ci winna pocałunek wybawicielu – doleciał go jeszcze z oddali chrapliwy skrzek zakończony upiornym chichotem. – Nie martw się, otrzymasz go. Otrzymasz kochanieńki, bo jakżeby inaczej?!
–„A jednak lepiej byłoby, gdybym był zasnął… Tak, tak – spać. SPAĆ! Tylko sen może mnie uratować – myślał rozpaczliwie chomik podczas szaleńczego przełajowego biegu w kierunku domu.