BOŻYDAR, SZCZOTLICHA I RESZTA, czyli bajka samograjka / 8

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Rys-ownik
Posty: 203
Rejestracja: wt 26 lut, 2013

Post autor: Rys-ownik »

*

O dwudziestej trzeciej piętnaście wiatr zapalił niebieską dorożkarską latarnię i ustawił ja na pierwszym stopniu schodów przed domem Rokity, a dwie polne myszy zobaczywszy ją, uśmiechnęły się do siebie znacząco.
– Więc to już dzisiaj – powiedziała jedna z nich.
W liściach koło schodów coś się poruszyło, a o jedenastej trzydzieści wszystkie były kunsztownie ułożone w dywan sięgający aż do skraju łąk.
Sroka wtedy już spała, za to mysz czekała od zmroku.
Wpatrywała się w jasny krąg światła rzucany przez lampę i czekała, domyślając się, że lampa została wystawiona nie bez powodu, a ona musi ten powód koniecznie zobaczyć.
Rozpoznawała już najmniejsze nawet zakamarki kory oświetlanych drzew i gatunki traw trzęsących się przy ich pniach, ale nikt nie nadchodził mimo cichutko szeptanych próśb.
Gdy przymknęła na chwilkę, jak się jej zdawało, mocno już piekące oczy, a potem je otworzyła, w grabowej alei zamierał właśnie turkot wozu i rytmiczne pobekiwanie. Przetarła je i westchnęła z rezygnacją. Park nie był już tak ciemny jak poprzednio, a przy lampie kłębił się dmuchawcowy puch w zwolnionym baśniowym tańcu…
– Śnieg! – wrzasnęła wesoło zupełnie już rozbudzona.
Porwała dziurawy kapelusz wiszący bezużytecznie ponad płaszczami, w kieszeniach których zimowały świerszcze, i wybiegła w wirującą ciszę.
Płatki osypywały się z gałęzi i opadały na latarnię. Były białe wewnątrz świetlistego kręgu i złote przy jego brzegach, ale dalej nasiąkały już zimnym stalowym błękitem, przechodzącym w miarę oddalania się od świecy w coraz mocniejszą granatowawą szarość, by tak zgubić się w niedookreślonościach nocy, tak że czuło się je już tylko na twarzy, kiedy osiadały na niej, lub muskały ją w przelocie.
– Więc po to ją tutaj ustawił – ze wzruszeniem powiedziała mysz, patrząc na latarnię – żebym mogła zobaczyć śnieżycę, ale zaraz o tym zapomniała, bo świat wirował wokół w śnieżnym tańcu i zapragnęła zatańczyć z nim razem.
Nawet pobliskie drzewa rozpływały się już w bieli i trochę później nie było już wcale parku, a tylko śnieg i mysz próbująca nałapać go jak najwięcej w rozwarty pyszczek i w rozstawione łapki.
A potem na starej spękanej desce do prasowania, którą wyciągnęła z krzaków, ulepiła sobie dla towarzystwa pierwszego w całym parku bałwana, o bardzo radosnym pyszczku i była tym tak zajęta, że zupełnie zaskoczył ją głos, który rozległ się tuż nad jej uchem:
– A ty nie czekasz na mnie?
Ula podniosła głowę i zobaczyła obok siebie uśmiechniętego, bardzo brodatego dziadka, w czerwono-srebrnej szacie na sobie i szpiczastej mitrze na siwych włosach, na której złocił się krzyż.
– Ale czad – zawołała – sami starcy w tym lasku!
– Dlatego tylko, że ten „lasek” jest starszy niż twoja wyobraźnia, maleńka – uśmiechnął się przybysz.
– No, stary to on jest, ale jeśli chcesz o tym porozmawiać, to nie ze mną. Idź do chomika, on lubi starocie – powiedziała mysz.
– Ależ ja przyszedłem specjalnie do ciebie – powiedział gość.
– Do mnie? I to specjalnie? A po co?– spytała mysz niepokojem.
– Przychodzę by spełniać życzenia. Do każdego specjalnie. – z powagą rzekł przybysz.
– To pomożesz mi dokończyć bałwanka? Nie mam marchewki na nos…
– Proszę oto ona – i staruszek wyjął z niesionego worka dorodną marchew.
– Dziękuję. Wiesz, kogoś mi jakby przypominasz – zastanawiała się mysz.
– Kogo? – uśmiechnął się dobrotliwie starzec.
– No… – zaczęło zwierzątko, przyglądając mu się krytycznie – Takiego jednego kominowego komedianta od reniferów i hohohotań…, tylko że… ubranko jakby nie takie… Szczególnie czapka… Wyraźnie nie taka. Pomponka nie ma na przykład…Wiem! Ty jesteś Mikołaj, tyle, że nieprawdziwy. Ale dlaczego go udajesz, tego nie wiem.
– Nie martw się tym malutka, bo to nie na twoją głowę sprawa – westchnął staruszek. – Niech ci wystarczy zapewnienie, że to ja jestem rzeczywistym świętym Mikołajem, a tamten to taki jeden… – wabi się Klaus. Trochę w nim Dziadka Mroza, a trochę krasnoluda Waligóry. Dwie tandety w jednym. Ale dość już o tej nieudolnej MOJEJ podróbie. Popatrz, przyniosłem ci drobiazg – powiedział ciepło. Podszedł i położył przy myszy pakuneczek obwiązany szeroką wstążką z ogromną złotawą kokardą. Dał jej delikatnego pstryczka w nos i już miał odejść, gdy mysz spytała:
– A czym ty się właściwie różnisz od tamtego, oprócz stroju oczywiście?
– Tym ZNAKIEM – powiedział Mikołaj, wskazując na krzyż pośrodku czapki. ON oznacza, że jestem prawdziwy. Żyję, a tamten jest tylko komercyjną baśnią. Różnica także w tym jeszcze, choć już bez większego znaczenia, że od wieków roznoszę prezenty całkiem normalnie po ludzku a nie przez komin, oraz że nie mam w zwyczaju upychania ich po brudnych skarpetach lub butach.
- Byłeś tu kiedyś, bo jakoś nie spotkałam cię wcześniej? Choć prawdę mówiąc mnie też tu wcześniej nie było… – odezwała się mysz robiąc do niego oko.
- Ależ naturalnie, że byłem. – zapewnił ją starzec – Jednakże żeby mnie widzieć trzeba we mnie wierzyć, zasłużyć sobie na spotkanie i umieć czekać. Całkiem odwrotnie niż przy moim kiepskim naśladowcy, no ale też i nasze prezenty są nieporównywalne… - mówiąc to rzucił śnieżką w Ulę i rozpłynął się w zawiei.
– Hm… – rozważała mysz. – Oni się tu ciągle bawią w jakieś hokusy–pokusy, a co ja mam z tego? Aha... mam paczkę! – zawołała i uciekła z nią do domu.
Zaraz za drzwiami obwąchała ją dokładnie, następnie wygryzła w papierze otwór w ten sposób, by nie uszkodzić kokardy, wciągnęła w nozdrza smakowity zapach i wlazła do środka.
- MmmmNiaaM! – wydyszała w zachwycie i postanowiła zapamiętać sobie mikołajkowe różnice.

A śnieg padał nadal, zasypując nie tylko ślady mysiego ogonka, ale i ślady dużych butów, które zatrzymywały się przy okienkach nawet najmniejszych norek.

*

Tymczasem koza waliła zawzięcie kopytem w beczkę i meczała:
– Wstawać no tam!
– Kto…? Kto to? – nieprzytomnie spytało Coś, wygrzebując się z mchu, który wrona nasypała na materac.
– Jaaa! – zameczała koza. – Zwiastunka nieszczęść! Posłanka mrozu! Wyłaźcie, bo bliska jest wasza godzina. Jak nie zimnica, to głód i tak was dopadnie. Zobaczcie, jak jest biało. Przywlokłam wam zimę!
– Kogo? – nieprzytomnie spytało Coś.
– Zimę – zaśmiała się chrapliwie koza. – Ziąb, zadymki, zamiecie i inne paskudztwo. Teraz macie słodkie białe preludium tragedii. Otwierać i podziwiać! No już!
Coś na moment bezmyślnie uchyliło dno beczki i do środka wtargnął śnieżny wir wymiatający z niej ciepło, więc chciało je szybko zatrzasnąć, ale mu się to nie udało, gdyż koza wcisnęła w szparę kopyto i beczała tryumfująco:
– Aaaa! Boicie się!
W efekcie jej wtargnięcia świat mieszkańców beczki rozwarstwił się na oswojoną ciepłą domowość i dziką noc pełną szaleństwa, które rozdzielała kosmata kozia noga.
– Powinniście się bać – ciągnęła rogata bestia. – Za mną przez łąki biegną już zgraje wychudzonych wilków. I nic was przed nimi nie uchroni.
– Przestaje mnie to bawić – mruknęła wrona. – Się popatrz na siebie, stoisz czarna na białym tle i trafić może w ciebie nawet ślepiec. Dajże ty sobie Magda siana, bo będę zmuszona zrobić powtórkę naszej wcześniejszej rozmowy, a dziób mam jak dziryt. Rozumiesz? – tłumaczyła rzeczowo choć półsennie.
I koza straciła nagle rezon. Bo po pierwsze dobrze jeszcze pamiętała tę wcześniejszą „rozmowę”, a po wtóre po raz pierwszy wykrakano tutaj jej imię i nie mogła otrząsnąć się z zaskoczenia skądże to wrona je zna.
Prychnęła więc: – Z wami to nic nie wiadomo… - i już miała ochotę cofnąć nogę, gdy ptak zapytał słodko:
– A co ty tam masz w wózeczku? – takim tonem, że koza straciła nawet ochotę na odpowiedź, wrona zerknęła więc sama ponad grzbietem kozuli i skrzywiła się ze wstrętem.
– No cóżby innego jak nie zeschłe osty, grudy zlodowaciałej ziemi i skórkę zdechłego zająca… Doprawdy jest na co popatrzyć. Zamykajmy drzwi!
– To przecież nie moja, a JEJ wyprawka – powiedziała koza szeptem, rzucając jednocześnie ptakowi miażdżące spojrzenie, a potem gdy ktoś daleko przynaglająco zagwizdał, cofnęła kopyto i zniknęła w mroku tak samo szybko jak się pojawiła.
– Straszne to wszystko – szepnęło Coś, mocując dno beczki i zagrzebując się w nie całkiem jeszcze wystygłym puchu.
– E tam… Straszne to to jest, jak się temu przydaje wagę, a takie tam sobie, jak się to tylko beznamiętnie stwierdza. Walnięta kozucha, ot i wszystko – mruknął ptak sentencjonalnie.
– Zima i tak jest silniejsza od wrony i tej całej jej bandy. Ona się jeszcze do nich dobierze! – pobekiwała tymczasem koza, biegnąc w kierunku bramy, za która czekała na nią mroźna biała dal.

A mieszkańcy beczki dopiero nazajutrz i to przypadkiem, bo potknąwszy się o nie, znaleźli pozostawione dla nich prezenty opatrzone karteczkami z Mikołajowym życzeniem: „Niech cię Pan błogosławi i strzeże, niech ci Pan swój pokój da…”. Niestety jedno także z kozim dopiskiem, którego nie będziemy tutaj przytaczać z oczywistych względów.

*

Nietoperz zwisał sobie w najciemniejszym kąciku piwnicy i śnił o strychu. Przewiewnym, ale na tyle ciepłym, by przespać na nim zimę z tym wszystkim, co ona ze sobą przynosi. Strych ma przecież nie tylko swój niepowtarzalny drewniany zapach, daleki od obrzydliwej piwnicznej stęchlizny, ale też i ciesielski rozmach, w którym przyjemnie jest się obudzić. Żywiczny, wiosenny zapach. I kiedy tak śnił, poczuł, że ktoś go łaskocze po nosie. Wyszczerzył więc ząbki, ale łaskotanie nie powtórzyło się ponownie. Kłapnął więc nimi na wszelki wypadek i nie doczekawszy się odpowiedzi, niechętnie otworzył oczka. Było ciemno jak zwykle i było cicho.
Wszystkie wyrzucone tu przez Rokitę graty zagradzające przejście do dalszej części piwnicy, co zresztą bardzo odpowiadało nietoperzowi, były wyjątkowo spokojne i obywały się bez najmniejszych trzasków i zgrzytów. A po stole na trzech nogach nie miało zamiaru nic spacerować i stukać.
Czyli, mówiąc najprościej, cisza rozsiadła się swą grubą puszystością na wszystkim tak zdecydowanie, że najmniejszy dźwięk nie potrafił się spod niej wydostać. I to była ulubiona cisza nietoperza, która wprawiała go w rozkosz sennego błogostanu. Taka cisza miała oczywiście różne odcienie, rozróżniane właściwie tylko przez niego. Mogła być na przykład różowa, pełna szumu opadających płatków z jabłoniowych kwiatów, albo gorąca jak szelest tataraku strząsającego z siebie zbyt natrętne ważki, albo pełna niewyrażonych dotąd plusków cierpliwie czekających pod bańkami tworzącymi się na wodzie podczas zapowiedzi wielodniowej ulewy… Mogła być też taka jak teraz, niebieskoszara i zimna, a tej bał się trochę.
Nawet wtedy, kiedy robiła się tak mała jak mysz i wciskając się w fałdy codzienności, czekała, aż zmęczą się dźwięki.
– To, co mnie połaskotało, to jednak nie była wiosna – kichnął postanawiając spać dalej. Jednak już nie potrafił, choć mocno zaciskał powieki. Odliczył więc do tysiąca dwustu pięćdziesięciu dwu much i przy każdej następnej czuł się coraz bardziej i bardziej rozbudzonym. Ziewnął więc, rozejrzał się dookoła i posłyszał paczkę. Leżała tuż pod nim, uwodziła kokardą i bzyczała tak jak tylko potrafią bzyczeć muchy wygrzewające się na nasłonecznionej ścianie.
– Och, nie! – mrukną nagle, zabawnie marszcząc nos w przypomnieniu. – Zupełnie zapomniałem, że nadeszła pora odwiedzin tego walniętego Klausa. I zdarza mi się to co roku – dodał ze złością, a paczka zabzyczała smakowicie.
– Dobrze wiem, co siedzi w tobie – skrzywił się z niesmakiem. – Sprawdzałem cię przez kilka kolejnych lat. Jesteś napchana ścinkami papieru jak pluszowy miś trocinami, z jedną jedyną muchą między nimi, która w dodatku zawsze uprzedza: „Jestem tse–tse. Jeśli mnie zjesz, czeka cię wiele niespodzianek”. A że mam dosyć już tego typu „zabaw” więc w ogóle tym razem do ciebie, paczuszko nie zaglądnę.
Tu uśmiechnął się tym wyjątkowym uśmieszkiem, jaki potrafią mieć tylko lisy i nietoperze. Otworzył skrzypiące okienko w suficie i zawołał za odchodzącym Mikołajem:
– Zawieszę ją na najwyższej belce i będę jej słuchał przez całą zimę, a ona będzie musiała przez cała zimę mi bzyczeć!
– Ale spłoszyliście mi mój sen – wyszeptał – Pewnie siedzi teraz w norze chomika, albo tęskni za mną wciśnięty w szparę jakiejś obcej belki na obcym strychu. Ale ja go odszukam! – oświadczył i wtedy tuż obok pierwszej zobaczył drugą paczkę ze złotym ozdobnym napisem:
„Królewna dla chomika od nietoperza”.
– Ooo! – prychnął wściekle. – Już ja mu dam królewnę! – porwał paczkę i wyfrunął.

Niebo było ciemnoczekoladowe i prawie dotykało parku. Gdzieś w jego głębi zaśpiewało drzewo i chwilę potem już wszystkie śpiewały pieśń taką, jaką się śpiewa o wpół do czwartej nad ranem zaraz po tym, gdy przestanie padać śnieg.
Nietoperz leciał wśród tego śpiewu i wypatrywał swojego snu.
Pod modrzewiem spod białej pokrywy wygrzebywał się słomiany chochoł, ten w który chomik owinął krzaczek dzikiej poziomki w ostatnie jesienne popołudnie. Otrzepał się, nadepnął na czyjąś paczkę pod czyimiś drzwiami i, kołysząc się, poszedł na przełaj przez polanę.
– Choo! Cho! – zawołał za nim nietoperz, ale chochoł nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.
Przy bramie paliło się jakieś światełko, ale okazało się być tylko ogarkiem świeczki, którym przyświecał sobie gronostaj podczas kopania pierwszego tej zimy korytarza w białym kłującym puchu.
„Coś się musiało stać – rozważał nietoperz. – Nigdy dotąd toto szeleszczące nie łaziło samo, a gronostaje nie kopały zimowych tuneli nocami.”
– Gronostaju! – krzyknął.
– No? – spytał nieprzyjemnie gronostaj, odstawiając na chwilę świeczkę. Na szyi kołysała mu się byle jak zawieszona za kokardę paczka.
– Coś się dziwnego dzieje, prawda? – powiedział niepewnie nietoperz.
– Jasne, że tak. Nietoperze latają zimą i to nisko. Pewnie znowu sypnie tym białym paskudztwem… – odburknął gronostaj, włażąc do korytarza, ale zaraz wychylił z niego swoją złą mordkę i zauważył: – Nie trzeba jej było wypuszczać! I tyle w tym temacie, latająca myszo.
– Kogo? – zdziwił się nietoperz, zapominając o reakcji na niewątpliwą obelgę i stylistyczny dziwoląg.
– Nie słyszysz? TY – nie słyszysz? – psyknął zwierzak ze zgrozą, choć nieufnie i zniknął w śniegu.

Niestety dopiero przy norze chomika nietoperz usłyszał zbliżający się dziwny śmiech przypominający dźwięk, jaki wydaje pusta szklanka kołysząca się na niesionym spodku lub uderzenia kamyka o cieniutką warstewkę lodu.
Poczuł, że cierpnął mu pazurki na końcach skrzydeł i traci zdolność lotu.
– Tuś mi – zgrzytnęło coś w pobliżu i zacisnęły się wokół niego czyjeś kościste lodowate palce.
– To zima – pomyślał ze zgrozą i lęk odebrał mu przytomność.