BOŻYDAR, SZCZOTLICHA I RESZTA, czyli bajka samograjka / 10

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Rys-ownik
Posty: 203
Rejestracja: wt 26 lut, 2013

Post autor: Rys-ownik »

*

– Ależ chce mi się spać… – ziewnął, budząc się chomik.
Ogrzał w łapkach ścierkę i przetarł nią szybę.
– Jest tak samo biało jak wczoraj i przedwczoraj – powiedział.
Potem napalił w kuchennym piecu, zjadł małe co nieco i resztki obiadu wyłożył ptasim sierotkom, następnie docisnął pierzynę do rozgrzanych cegieł i cierpliwie czekał aż nasiąknie ciepłem.
Za oknem park nadal okrywał się puszystą bielą jak wiewiórka ogonem. Przybywało jej ciągle, bo ponad nią sterczały jeszcze trawy i ogonki zeschłych liści wystawione na złośliwości mrozu, więc trzeba było je opatulać. Co chomik doskonale rozumiał, więc położył się i wygładzając pod sobą prześcieradło, szepnął z czułością: – A teraz, to ja sobie także…
I wtedy niespodzianie z łomotem rozwarły się drzwi i zawieja wwiała przez nie wierzbowe Stworzonko. Istotka zatrzasnęła je z wysiłkiem, wytrząsnęła z uszek śnieg, powiedziała: –Przepraszam – i usiadła przy nodze łóżka.
– Hmmm...? – chrząknął sennie chomik.
– Nie mam gdzie mieszkać – poskarżyło się Stworzonko. – Mój dom jest teraz ogromną, ogromną zaspą. PRZEOGROMNĄ.
– A to dopiero… – ziewnął chomik bez szczególnego zainteresowania.
– No – przytaknęło Stworzonko i w zdenerwowaniu połykając końcówki wyrazów, zaczęło trajkotać o stalowych oczach zimy, o jej bladym zimnym uśmiechu, zamarzniętym wróblu, którego widziało z łapkami do góry, czego dotąd nie może zapomnieć i o babce Rokity. Potem przede wszystkim już o niej.
Niekiedy w tę opowieść podrzemujący chomik wrzucał swój komentarz. Najczęściej było to „oho” lub „patrzcie no tylko”.
– Ii… i…– zaczerpnęło powietrza Stworzonko – i obraziła się na wszystkich. Na wszystkich, mówię ci. Nawet może i na mnie – zastanowiło się z niepokojem. – Pożyczyła od zimy kozę i pojechała w łąki. Iii.. i… galopuje po nich całymi dniami, wzniecając straszliwe śnieżne kurzawy. Ojej, jak one kłują i zasypują ! Zasypały mnie całkiem, mój domek i w ogóle. I co o tym myślisz? – dopytywało się na koniec pełnym łez głosem.
– W kuchni w szafce nad drzwiami są malinowe konfitury, w kuferku całkiem jeszcze dobra kołdra, a za piecem najfajniejsze miejsce na świecie, więc… rozgość się i wybacz, że… – wysapał chomik i zasnął nim dokończył zdanie.

*

Którejś kolejnej nocy przy bramie wjazdowej zadźwięczała pocztowa trąbka. Rytmiczny stukot kopyt przemknął zamarzniętym szpalerem i zatrzymał się przed nieistniejącym gazonem na tyle tylko, by zrzucić z siodła worek świątecznych kartek pocztowych z bardzo kolorowymi życzeniami.
I zaraz pomknął dalej przerywany opowiadaniem trąbki o zimowym posłańcu, który rozwozi radość na krańce świata.
– Słyszałeś? SŁYSZAŁEŚ?! – Stworzonko tarmosiło chomika za ucho i piszczało przejmująco.
Chomik w końcu sapnął i usiadł.
– Co znowu? – spytał półprzytomnie.
Stworzonko przycisnąwszy ucho do najcieńszego miejsca w drzwiach, nasłuchiwało.
– Dzzzwoooniii – powiedziało.
– W lewym – zawyrokował chomik i wsunął się w ciepło nagrzanej pościeli. Przymknął już oczy i westchnął z ulgą, gdy sam usłyszał przenikliwy dźwięk trąbki.
– No masz – mruknął – i to w samym środku nocy. Następnie w odpowiedzi na pełne pytajników oczy Stworzonka zaczął z ociąganiem wygrzebywać nogą buty spod łóżka.
– To wiatr – stwierdził. – On miewa takie pomysły. Zeszłego roku mieszkał trochę w szpaczej budce i potem straszył jeżątka świstami, terkotaniem i kaszlem. Innym razem znowu, kiedy wrócił z włóczęgi po bagnach, przerażał gwałtownymi pluskami kwokę wodzącą pisklęta.
– Ooo! O! – przerwało mu Stworzonko, kiedy dźwięk znowu zawibrował w powietrzu.
– No niech będzie – zgodził się niechętnie chomik. – Wyjdę zobaczyć.
Ale za drzwiami była już tylko noc, znowu pełna ciszy i śniegu.
„Ślady kopyt” – pomyślał chomik, wsadzając w pyszczek sopel odłamany znad drzwi. „Powinny być ślady kopyt”.
Nie było jednak śladów, ani tych, po których można by było iść po to, żeby zobaczyć, co ukryło się na ich końcu, ani również tych, które swym zagmatwaniem jedynie potęgują niepokój.
W ogóle nie było żadnych śladów. Były tylko śnieg i ziąb. Ten drugi szczególnie nieprzyjemny.

Norka chomika wykopana przez dziadka tatusia, jeszcze wtedy gdy wszystko było oczywiste, znajdowała się tuż za bramą. I wtedy, kiedy kopał ją pradziadek, miała najlepsze położenie z wszystkich chomiczych norek. Jedno jej okno wychodziło na ogród, z którego wiatr znosił niezwykłe zapachy, drugie przez bramę zaglądało głęboko w pełne ziół łąki. Widać było przez nie łan zdziczałej pszenicy, co jest szczególnie pięknym widokiem dla chomików. Mieszkając więc w takim miejscu, miało się razem i zacisze, i przestrzeń; cywilizację i dzikość. A jeśli doda się do tego wałek ze starej pozytywki, z którym można sobie wyjść i usiąść na progu w majowy wieczór, co nasz zwierzak wprost uwielbiał, to można się poczuć wyjątkowo szczęśliwym. Prawie takim jak w dzieciństwie, gdy na grzbiecie pasikonika chciało się dogonić horyzont. Z czasem jednak dach norki coraz bardziej porastała tarnina i łąka oddalała się od norki, a z nią także i horyzont.
„Mój dom jest teraz w każdym razie znacznie bliżej bramy niż dawniej – myślał chomik, stojąc na jego progu. – Ale jest w nim ta sama ciepła pierzynka (choć teraz nazywa się już pierzyną) i ten sam wspaniały piecyk (o którym mówię dzisiaj bez czułości – piec) z pękniętymi drzwiczkami, w którym zimą gwarzy ogień tak samo jak niegdyś.”
I chomik postanowił wrócić do niej jak najszybciej, co zrobiłby z pewnością, gdyby nie zatrzymał go tajemniczy skrzyp bramy, w którym wyczuwało się jakieś zaproszenie.
Podszedł więc do niej i głaszcząc jej zmrożone pręty, powiedział:
– Bardzo chcę spać i dlatego wracam, chociaż może nie powinienem.
A wtedy zobaczył w łąkowej dali jakieś dziwne ciemne i kanciaste, czego nigdy wcześniej tam nie było. Majaczyło owo coś zaledwie, ale już wyglądało niepokojąco albo i nawet groźnie.
„A może to jest piec…? Taki piec na odludziu jak w rosyjskiej baśni” – pocieszał się chomik włażąc po bramnych prętach, by się temu przyjrzeć z większej perspektywy.
Ale nawet ta gorąca myśl nie uspokoiła go wcale, bo dobrze wiedział, że niestety nie jest to ani piec, ani żadna z odnalezionych jesienią rzeźb, ani nawet zaśniedziała papierośnica, którą Rokita zgubił jesienią. Ani w ogóle nic, co kiedykolwiek wcześniej poznał.
„Więc co to może być?” – bezradnie spytał nocy. Jednak ta milczała.
Z duszą na ramieniu zlazł z bramy i podszedł bliżej do tego czegoś, ale ono wcale nie stało się wtedy ani wyraźniejsze, ani bardziej zrozumiałe. Wręcz przeciwnie, bo rozrosło się wraz ze swą tajemnicą. Ulepił więc śnieżkę i rzucił nią w irytujący cień. A kiedy wreszcie trafił którąś z nich, cień odezwał się stalowym pogłosem:
– Buum! Bbbbaaammmm..mmmm…
„To na pewno jedna ze sztuczek tej wiedźmy zimy zasypującej maleńkie domki ogromnymi zaspami, a na to przecież ja nic nie poradzę i najlepiej będzie jak rzeczywiście wrócę do siebie. ” – pomyślał z lękliwą nadzieją na dalszą bezpieczną drzemkę, która przecież w niczym nie przeszkadza nikomu, w tym także czarnym olbrzymom robiącym swoje dźwięczne bum.
Wtedy przypomniał sobie, że Stworzonko bajdurzyło coś o jakiejś innej strasznej jędzy, która wcale nie była zimą. I nagle pojął że to prawda i że chyba wie skąd ona się wzięła, pewnie razem z tym co tu tak teraz dziwnie zabuczało. A wtedy (co jeszcze nigdy dotąd się mu nie zdarzyło) zjeżyło się na nim całe futerko i zapragnął natychmiast schować się pod swoje łóżko.
– Róbcie sobie, co tam chcecie, ja – WRACAM DO DOMU! – powiedział nawet zbyt głośno dla dodania sobie animuszu. Ostentacyjnie ziewnął, zawrócił i wpadł z głową w zawiany rów.
„No to mam teraz raczej beznadziejne dużo czasu” – pomyślał, wypluwając śnieg i ani próbując wydostać się z bezdennej pułapki; a chcąc uciec od ogarniającego go przerażenia, zaczął jeszcze intensywniej niż zwykle marzyć o królewnie, która wiosną wydostanie się z poczwarki i będzie należeć tylko do niego.

*

Tymczasem, ot tak sobie, jak gdyby nigdy nic, Anioł Zgody szedł główną aleją parku, kosmatą i białą od szronu, nucąc sobie kolędę, którą wcześniej mróz wypisywał na szybach. Zimową, śnieżną, a nade wszystko SERDECZNĄ. Jego krokom wtórował wiatr z wierzchołków drzew, a od ich poszumu Wielką Pieśnią zajęła się noc i serenadą gwiezdną wytrysnęła nad światem.
Wszechpotężne „Bóg się rodzi” jak huragan poszło naraz za aniołem i już wciskało się we wszystkie zakątki parku, wyciszając to, co dotąd wzbudzało niepokój i zwątpienie, a wskrzeszając przyszłą radość i nadzieję.
W park od łąk, przez bramę, wiała dobra zamieć, oczyszczając park z resztek pojesiennych śmieci.

*

„ A jednak ktoś mnie odgrzebuje. Ktoś kto mnie lubi, albo całkiem odwrotnie...” – tu chomik zadrżał, ale nie miał czasu na głębsze rozmyślania, bo czyjeś długie i bardzo ostre zęby, których była jak dla niego niekończąca się ilość, schwyciły go za futerko na grzbiecie, delikatnie otrząsnęły ze śniegu i równie delikatnie postawiły na brzegu zapadliska. Potem błysnęły w szerokim, sztucznym uśmiechu, a gdzieś nad nimi zapaliły się na moment chytre oczka i zaraz przygasły, bo ich właściciel odwrócił się na pięcie i dołączył do innych podobnych jak on sprężystych kształtów ciągnących z dali do parku.
– Przecież… przecież to lisy! – chomik o mało nie zadławił się grudką zmrożonego strachu, która pojawiła się w jego gardle. – Lisy! – powtórzył z niedowierzaniem i westchnął płochliwie: Koniec świata… LIS MNIE URATOWAŁ – szepnął przejmująco i zataczając się z lekka, pobiegł do domu. Kiedy spocony wpadł w drzwi pachniał cierpko lękiem jak czeremchowa herbata jaśminową goryczką.
– LISY… Uśmiechające się lisy i piwniczna starucha – wybełkotał do Stworzonka.
– Popatrz, co było na schodach – odrzekło mu na to Stworzonko, wciskając w jego przerażone łapki kolorową kartkę.
– Wesołej nocy! Najweselszej! – dodało radośnie.
Chomik popatrzył na swoje łapki zaciśnięte na kartce pełnej tańczących zwierzątek i ludzików, następnie na Stworzonko, a potem znowu na swoje łapki. Pokręcił głową w niedowierzaniu, a wtedy posłyszał zaokienną pieśń drzew:

Niebo już pełne gwiazd, ukołysany świat,
A ja modlitwę swą do Ciebie, Boże ślę.

Dziękuję za ten dzień, za zło przepraszam Cię,
Odtąd na zawsze już być bliżej Ciebie chcę.

Niech nadchodząca noc przyniesie pokój nam,
Miłości Twojej moc ogarnie cały świat.

A gdy przeminie noc, niechaj jutrzejszy dzień
Zjednoczy wszystkich nas, Panie, w miłości Twej.


I przestał się dziwić, ale lęk go nie opuścił.

A potem przy otwartych drzwiczkach pieca mozolnie mełł w młynku do kawy swoje najdorodniejsze pszeniczne ziarna, a Stworzonko na rozgrzanym chlebowym kamieniu piekło z tej mąki wycinane foremkami słodkie gwiazdki obsypywane po wierzchu cukrem.
– Już chyba są wszystkie – powiedziało, kiedy dwa worki po zbożu nie dały się w żaden sposób zawiązać.
– Też tak myślę – zgodził się chomik.
A wtedy przed norką pojawiła się koza ze swoim wózkiem i beknęła:
– No co jest? Dawać mi tu migiem, co tam tylko macie! Szybko!

*

Kiedy chomik wraz ze Stworzonkiem ogarnęli się i wyszli, zaraz za progiem otoczył ich gwar, tupot, światła i śmiechy. Zewsząd pędziły rozdzwonione sanie i przemykały zwinne drapieżne cienie dobrze wszystkim znane, których nie chciałoby się wcale spotkać w innym czasie, teraz jakby odmienione i przyjaźnie miękkie.
– Wiesz, mam tylko to – powiedział ktoś nieśmiało, dotykając łapki chomika i wskazując na przytroczony do pleców płatek śniegu. – Czy to wystarczy?
– Nigdy nie widziałem tak lśniącego, a to już przecież coś – powiedziało Stworzonko.
– No i masz odpowiedź – zaśmiał się chomik.
– Dziękuję – pisnął głosik i rozmył się we wrzawie wraz ze swym właścicielem.
Przed bramą ścieżka skręcała nagle, by ominąć chudego czarnego kota o wyliniałych bokach, który siedząc ssał łapę i z wyraźną niechęcią przyglądał się przechodzącym.
– Rokita! – zawołał radośnie chomik, ale jego głos utonął w dźwięku janczarów nadjeżdżających sań, które nic sobie nie robiąc z kota, mknęły na przełaj od bramy. Kocisko jeżąc się, odskoczyło od płóz i z dumnie wyprężonym ogonem, unosząc wysoko łapy, odeszło poza krąg świateł i gwaru.
– Wiesz, to raczej nie Rokita. To chyba...ona. No wiesz... – szepnęło Stworzonko w ucho chomikowi.
– Mmmoże… – wzdrygnął się chomik, bo kot odwrócił się właśnie i posłał mu łapą całusa.
– Najpiękniejszej nocy nam wszystkim! – zawołał ktoś.
– Obfitego roku! – pisnęła mysz.
– Radddosnej Nooocy Ppppojednaniaa – beknęła koza.
– Wzajemnie! Wzajemnie! – odkrzyknęły liczne głosy.
– Ależ dziś dzieją się CUDA! – pisnęło Stworzonko.
– I dzięki za to Bajarzowi! – westchnął chomik.

*

Pod dębem, gdzie zebrali się już chyba wszyscy, stał staroświecki szafkowy zegar z latarnią przywiązaną do małej wskazówki (która mozolnie pięła się w górę) i wydzwaniał kuranty, cierpliwie czekając na północ.
– Choć to przecież nie noc sylwestrowa – zauważyło Stworzonko.
– Dużo ważniejsza niż tamta – trochę jakby trwożnie oświadczył chomik.
– Noc oczekiwania na Boże Narodzenie – przypomniało sobie Stworzonko słowa swojej mamy i powtórzyło je cichutko.
– No właśnie – uśmiechnął się chomik i zanucił to, co śpiewały wcześniej drzewa, a co bardzo chciał zapamiętać.


Obok na polance w miedzianych kociołkach topiono śnieg na herbatę. Między drzewami wisiały girlandy tego wszystkiego, co zebrano latem i jesienią: cebuli, czosnku, ziół i owoców. W dużych odetkanych już butlach pieniło się bzowe i bławatne wino zaprawiane trzmielim miodem, a na dwu bukowych pieńkach piętrzyły się suszone sery wymieszane z żółtkami jaj i przyprawione miętą albo kminkiem.
Pod zegarem stał chochoł i przyglądał się niemrawo wędrującej latarni. Czasami postukiwał w ściankę i mruczał jakieś dziwactwa. Lisy, całkiem dziś niegroźne, tęsknie przyglądały się zającom i ukradkiem oblizywały wargi, a króliki nic sobie z tego nie robiąc, przymierzały się do przejęcia główek sałaty, które przywiozły chwilę temu zające. Swoją drogą tylko tej nocy zające biegnąc, nie musiały kluczyć, więc zrobiły to bardzo szybko.
Tymczasem kółka w zegarze zaczynały pobrzękiwać jak kastaniety, wahadło wyrównywało rytm, a kukułka za drzwiczkami przygotowując się do występu wygładzała swoje pióra na łebku i w ogonie. Wszak to ona miała obwieścić zapowiedź RADOSNEJ NOWINY, więc musiała wyglądać wyjątkowo uroczyście. Wtem wśród zgrzytliwych trybów, kółek i wahaczy, w najdziwniejszym i nieprawdopodobnie zakurzonym zakątku zegara obudził się malutki staruszek, którego Ula jakby poznawała, wysunął głowę z kukułczej dziupli i zawołał: – JUŻ!
A kiedy przebrzmiało ostatnie BiMMM! i ostatnie BooMM! najbliżej siedzący lis ucałował najbliżej siedzącego królika i zrobił to tak jakby nie robił nic innego od początku swojego istnienia.
Babka Rokity z wściekłością zatrzasnęła okiennice w cygańskim wozie.
– Paskudny czas, otchłanna ciemnota bez wyobraźni! Prawdziwe Średniowiecze! – warknęła i to było wszystko, co mogła teraz zrobić.

*

Nad samym ranem koza oświadczyła wszem i wobec:
– No to niech wam będzie. Mogę was wieźć właściwie, dokąd tam tylko chcecie pod warunkiem, że nie będziecie głupawo mnie poganiać, bo tego nie lubię. No i oczywiście jeśli ktoś z was potrafi mną powozić – tu pokazała w uśmiechu tępe szerokie zęby zażółcone mocno zeszłoroczną trawą.
Stworzonko oblizało sobie nosek i głęboko wciągnęło powietrze.
– Kulig! Kulig! – wołano zewsząd.
Przy saniach na uboczu dzikie myszy niecierpliwiąc się, rozkopywały śnieg łapkami, a ich oczy z chwili na chwilę stawały się coraz bardziej niespokojne, szczególnie gdy patrzyły w błękitniejącą za łąkami dal. Nie mogły już ustać, ale koza ciągle zwlekała.
I właściwie nie wiadomo, czy cokolwiek tak naprawdę wciągnęłoby ją w kuligowe szaleństwo, gdyby nie wiatr. Siedział dotąd na murze z kolanami szczelnie owiniętymi w nocny granatowy pled i opowiadał sobie jakąś bajkę na dzień dobry, kiedy dostrzegł kozią opieszałość. I nie byłby sobą, gdyby nie zareagował przekornie. W myśl czego skoro koza nie chce, więc trzeba ją zmusić do chcenia. Zerwał się więc i udając bicz, strzelił jej tuż nad głową aż przysiadła.
– Tam do licha! – beknęła – Chyba rzeczywiście będę musiała was wieźć.
– Kulig! BĘDZIE kulig! – śmiano się radośnie wśród okrzyków, a wiatr zaświstał przeraźliwie: – Wiiiiiiooo! – w sam środek koziego ucha. Rozdmuchiwał włoski na jego koniuszku, łaskocząc jednocześnie najbardziej czułe miejsce pod brodą.
– Saaaaaaaaaaaaaaaanie! – darła się koza, potrząsając łbem. – No gdzie te sanie?! Dawać mi sanie. Szybciej! Szybbcieeeeejjjj! Bo ubodę! – ponaglała.

Natychmiast więc przytroczono wiekowe załupki służące dotąd za część płotu w jednym z zakamarków parku, ale jak się okazało jeszcze zdatne do jazdy. Wrzucono w nie, zupełnie nie wiadomo po co ośnieżoną choinkę, a także smolne gałęzie, które można zapalić w odpowiedniej chwili bez poparzenia sobie łap. Na koniec wprzęgnięto rwącą się kozę, która ruszyła z kopyta nim wiatr zaczął swoją zimową piosenkę złożoną z szelestów, trzasków, fiukań, świstów i pohukiwań. Pomknęli licho wie dokąd, byle tylko dalej od świstu wiatru, a za nimi rwały malutkie sanie dzikich myszy.

Na opustoszałej polance najstarszy wilk melancholijnie kichnął w dopalające się ognisko i uśmiechnął się do wiewiórki.
Sanie tymczasem rozpryskując śnieg, mknęły przez puszyste łąki, a ich ślad raz zwijał się w pętlę, innym razem rozprostowywał się z sykiem i biegł za płozami jak węszący jamnik.
Wierzbowe Stworzonko wdrapało się na najwyższą zimną jeszcze pochodnię i zapaliło jej koniuszek. Patrzyło przez chwilę jak płomień niepewnie rozgląda się dokoła, starając się cośkolwiek z tego wszystkiego zrozumieć, wygładziło sobie uszka i zsunęło się w objęcia rozśpiewanego chomika i z tego miejsca obserwowało sypiące się iskry.
– Widzieliście, jaka była duża?! Ależ ta piękna! A ta jeszcze bardziej! Patrzcie no na tą! Na tą! – wołało .
Gdzieś w środku łąk wiatr znudził się podniecaniem kozy do biegu i postanowił bawić się na swój własny sposób. Na pożegnanie dmuchnął jej głęboko w nos i gwiżdżąc jakąś cygańską melodię, pobiegł poturlać się w śniegu.
– On działa jak najlepsza tabaka – powiedziała koza po kolejnym kichnięciu, ocierając oczy koniuszkiem brody i zmieniła szaleńczy galop w kłus, a ten w trucht, a potem prawie truchcik. Wtedy odwróciła głowę i przyjrzała się z odrazą śpiewającemu chomikowi, przystanęła przeto, obwąchała dyszel i pomyślała: „A to po co? I czemu akurat jaaa?”, ale naraz wpadło jej coś do głowy, bo roześmiała się swoim żółtozębnym uśmiechem i mruknęła do siebie: – A właściwie dlaczego by nie? I gdy miała właśnie głośno powiedzieć „No to teraz się zabawimy”, z takim przeciągłym, szczególnym „NNNnnnO” zapowiadającym nieprawdopodobne atrakcje, tryknęła łbem w coś tak twardego, że zobaczyła więcej gwiazd niż ich można zobaczyć na niebie w najmroźniejszą noc. W każdym razie o wiele więcej niż ich dostrzegało właśnie wierzbowe Stworzonko gapiące się w niebo. Więc w jednej chwili zapomniała o rozśpiewanych saniach pełnych, jak uważała, fatalnie śpiewających chomików, których nagle namnożyło się tyle, że nie sposób ich było policzyć.

– A tto, co tto, to toto co toto? – meknęła przejmująco, wstając z niezamierzonego przysiadu i potrząsając łbem w otumanieniu.
Potem odkaszlnęła i zaczęła nieufnie badać to, co stało przed nią wielkie, czarne i zimne, a przede wszystkim twarde.
– Trzeba odejść, żeby się zbliżyć – beknęła filozoficznie, cofając się gwałtownie, przy czym mało ją obchodziło to, co działo się w saniach. A działo się tam nie najlepiej i w kozie uszy uderzyły jękliwe skargi, które skwitowała groźnym:
– Cicho mi tam! I gwałtownie przystanęła.
Ostatnio zmieniony śr 17 lip, 2019 przez Rys-ownik, łącznie zmieniany 1 raz.