BOŻYDAR, SZCZOTLICHA I RESZTA, czyli bajka samograjka / 12

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Rys-ownik
Posty: 203
Rejestracja: wt 26 lut, 2013

Post autor: Rys-ownik »

*

– No i co jest jeszcze trochę tego twojego baśniowego ogrodu? – spytała, gdy po południu dostrzegła go powracającego ze spaceru z bukietem żonkili w ręce.
– Trochę jest, tylko że wszystko to jakby poszło sobie na spacer... Jest jakieś takie wymieszane i nie na swoim miejscu – westchnął skrzat.
Mysz zachichotała :
Jasne, nie na swoim miejscu... No i nie ma równiutkich trawniczków, fontann z pachnącą wodą, powyginanych dziwacznie rzeźb i wysypanych piaskiem ścieżynek, co jak się zdaje wyjątkowo cię boli. – uzupełniła.
– Nie ma – zgodził się skrzacik, patrząc koso na zwierzątko. – Ale ja je wysypię, zobaczysz. – dodał czupurnie.
– Aha – możliwie najpoważniej kiwnęła łebkiem mysz. – Nie ma to jak tacy nadwzroczni, którzy wszystko wiedzą lepiej i widzą dalej... – mruknęła pod nosem, a głośniej powiedziała: - Podczas tego wysypywania mogłoby ci przypadkiem przyjść do głowy, że dopiero teraz ogród jest takim, jakim chciał być już dawno...

Bożydar popatrzył na nią z odrazą, potem bez słowa odpiął z beczki karton z dawnym planem ogrodu ( który wywiesił wcześniej, żeby go jej pokazać ), westchnął ponuro, zwijając go w rulon, po czym wlazł do środka zatrzaskując za sobą dno.
„No i mamy początek przełomu – pomyślała mysz. – On jeszcze nie całkiem jest tutaj, ale i nie ma go już także bez reszty w przeszłości.” – co wcale nie znaczyło, że nie żal jej było tego co przeminęło, nie miała jednak czasu na jałowe rozpamiętywania, bo wiosna z dnia na dzień wyraźnie przyspieszała.

*

– Zobacz, tylko zobacz! – rozpiszczało się któregoś dnia Stworzonko przed chomikową norką i chomik wybiegł z niedojedzonym plasterkiem ziemniaka w zębach. Takim brązowym przypiekanym na kuchennej płycie z grudką wiosennego masła pośrodku posypanego szczyptą soli.
Stanął i zaczął się przyglądać ogromnym cielskom potworów wytaczającym się zza porośniętego turzycą pagórka i zbliżającym się do bramy. I robił to tak długo aż słońce postanowiło polizać plasterek chomikowego ziemniaka. Liznęło raz i drugi tak łapczywie, że część masła spłynęła chomikowi po wąsach i zawisła bursztynowymi kropelkami na ich końcach, a część pociekła wprost do jego rękawa. Ale jak to ze słońcem bywa, liżąc ziemniak, jednocześnie przyglądało się maszynom, bo słońce często wiele rzeczy robi jednocześnie. Więc kiedy słońce zlizywało resztki masła z wąsów chomika, chomik roześmiał się, widząc jak potwory opędzają się od słońca, które zagląda we wszystkie ich zakamarki. Jak odwracają się raz bokiem do niego, a raz tyłem, bo razi ich słoneczny blask, stając się w tym opędzaniu przede wszystkim śmiesznymi. Tę śmieszność pogłębiała wiedźma siedząca okrakiem na ostatniej maszynie, pokrzykująca i okładająca ją miotłą, co przypominało poganianie nieposłusznego osła i odbierało całą grozę wydarzeniu.
– Huzia! Noo – Huzia! – krzyczała starucha, waląc miotłą, gdzie popadło, a chomik mimo lęku krztusił się śmiechem.
– No wiesz… To raczej jest straszne – powiedziało z wyrzutem Stworzonko.
– Owszem straszne, ale też i bardzo śmieszne – wysapał chomik.
Maszyny próbowały przed blaskiem okryć się płaszczem kurzu, ale nie bardzo im się to udawało, bo ziemia jeszcze była zbyt mokra i pyłu pojawiało się niewiele. Wtedy z łąk nadbiegła koza Magda i becząc zaczęła trykać zady ostatnich metalowych maruderów, potęgując tym i tak już ogromny hałas.
Stworzonko tarmosiło chomika za futerko i przekrzykiwało go:
– Powiedz skąd one się wzięły? Przecież nigdy ich tu nie było. Skąd? Z innego świata, co?
– Kto ich tam wie – powiedział chomik, przestając się śmiać. – Bardzo możliwe, że jesienią, kiedy jest nadmiar mgły, zabłądziły, jadąc gdzieś w gościnę. Może pod ten stary wiatrak na tamtym brzegu łąki, który miele nawet bez wiatru – powiedział w zamyśleniu chomik.
– Wiatrak? – powtórzyło zdziwione Stworzonko.
– Jest podobno taki wiatrak – tłumaczył mu chomik. – Gdzieś tam za horyzontem; stary, rozklekotany, dziwny. Wiatrak, którego boi się wiatr.
– Wiatr, wiatraka?
– Tak. I to jest to, czego boi się naprawdę, bo kiedy go zobaczy, zapomina o wszystkim. Czy chce, czy nie chce, leci, żeby usiąść na jego skrzydle. A kiedy usiądzie na nim, kręci się i marzy, marzy i się kręci, i pewnie gdyby nie wytrzeźwiał z tego marzenia, to kręciłby się tak aż do skończenia świata. Bo wydaje mu się nawet, że już biegnie do domu, a naprawdę wiruje nadal wokół osi skrzydeł i miele, miele, miele, chociaż najczęściej nie ma co mleć. Aż nagle ocknie się i wtedy udaje mu się oderwać od tej karuzeli, i przylecieć tutaj na wypoczynek… Więc może i one tak błądzą… Kto ich tam wie – westchnął ciężko.
Maszyny tymczasem były coraz bliżej. Zgrzytliwie rozkołysane posuwały się uparcie przez kałuże i wydmuchy; przez tatarak i trzcinnik piaskowy, a kurz razem z ich smrodliwym oddechem wzbijał się ponad park dławiącą chmurą i psuł nie tylko smak chomikowego smażonego ziemniaka. Po czasie nawet słońce jakby przygasło, a sikorki przywołujące wiosnę dzwonkami swego śpiewu uciekły poza park i zrobiło się bez nich wyjątkowo smutno.
– Więc trzeba im pokazać właściwą drogę, żeby mogły wrócić do siebie – powiedziało stanowczo Stworzonko.
– Tylko jak? – spytał chomik. – Gdyby jeszcze nie ta babka Rokity, to moglibyśmy spróbować, ale jak widzisz, ona je sobie przywłaszczyła i nie ma mowy, byśmy jej je odebrali. Zresztą może one są w ogóle jej dziełem…Chociaż moja mucha twierdzi, że takie maszyny widziano już wcześniej, ale nie jest pewna, czy to prawda, bo nie zetknęła się z nimi osobiście, a tylko ktoś z jej dalszej rodziny; tak dalekiej, że nie przypomina sobie nawet kto. Przypuszczam, że nie kłamie; od kiedy uratowałem ją przed nietoperzem jest moją prawdziwą przyjaciółką. Przynajmniej tak twierdzi.
– Zaczekajcie! Hej! Zaczekajcie! – zaczęło wołać Stworzonko. – To nie jest wasza droga. Zaczekajcie! – i rozpłakało się z bezsilności, kiedy na nic się zdały jego zabiegi zawrócenia potworów.
Maszyny nie słuchały go, zresztą nie ma pewności, czy w ogóle cokolwiek słyszały. Co więcej, z kurzu wychylił się nagle mały staruszek, zapewne ten – jak potem twierdził chomik – który zimą częstował ich akacjowym miodem z pysznymi dodatkami, których nie potrafiło nazwać. Wynurzył się i pogroził mu laską.
Tymczasem maszyny, nie mogąc zmieścić się w bramie, zaczęły kruszyć mur.
Wpierw stały długo przed nim, trąbiąc przeraźliwie, ale mur opasający park przetrwał tę perswazję i patrzył na nie z pogardliwym wiekowym milczeniem. Wtedy zaczęły go kruszyć, kawałek po kawałku. Zwaliły w końcu, a następnie wjechały z łoskotem w żonkile żółcące się tuż za nim na resztce dawnego klombu, rozdeptując przy okazji stare mrowisko. Wcześniej przeszły tak blisko norki chomika, że zniszczyły mu ławkę przed drzwiami, a jego samego, łącznie ze Stworzonkiem, swym podmuchem brutalnie wepchnęły do środka.
– I co mamy na to poradzić? – pisnęło Stworzonko, kiedy już przestało płakać.
Chomik podniósł z podłogi plasterek ziemniaka, otrzepał go z kurzu i ze smutkiem wzruszył ramionami.
- Możemy tego nie zauważać – powiedział.

*

Wiatr odurzony zapachem młodych listków siedząc w koronie lipy, dla niewinnej psoty (jak uważał), dmuchał stąd rytmicznie w zrujnowane mrowisko na dole, nie zdając sobie sprawy ze sznureczka mrówek, który już od dobrej chwili z mozołem piął się w jego kierunku, aż otoczył go wreszcie czerwonym złośliwym pierścieniem.
Najstarsza z mrówek z przekonaniem wrzasnęła:
– Łobuz!
A potem mrówki zrobiły to, co robiły od wieków z kimś usiłującym zniszczyć ich dom.
– Auuu! A idźcie wy wszystkie do diabła! – warknął gwałtem otrzeźwiony wiatr.
I mrówki zniknęły.

*

– Piasek, proszek, woda… Trudu nie szkoda. Pył, woda i kamień – w betonik się zamień! – mruczała Szczotlicha, pochylając się nad mieszaniną, którą ważyła w tym samym saganie, w którym nie tak dawno staruszek przyrządzał pokrzepiający napój.
– Tak, tak, dodajmy więcej tego szarego draństwa, żeby to wszystko było wyjątkowo mocne! – skrzeczała. – Więcej. Więcej!
Park zaczął się właśnie budzić i wiosennie pachnieć…
– Zaczęło się zapaszkami, a skończy rzucaniem we mnie ogryzków i łupin. Niedoczekanie wasze tym razem! A jednak coś mi tu nie wychodzi – warknęła i wstała z kucek. – Ta woda mi się nie podoba. Jest jakaś nie taka. Niby zwyczajna, a nienormalna. Gdzie trzeba rozpuszczać – utwardza, gdzie należy utwardzać – rozpuszcza…Ot zagwozdka – dlaczego? Zagwoździła mi całe moje wiekopomne dzieło. Ktoś w tym maczał swoje paluchy, to pewne. Ale kto? – wzniosła oczy ku czubkom drzew, prześliznęła się złym wzrokiem po trawach i wstrząsnęła ze złością głową.
– A ten safanduła śpi! – mruknęła, widząc leżącą w trawie starą wypłowiałą kurtkę o wielkich wypchanych kieszeniach, z których wyfruwały pszczoły, a spoza niej wystawała odrobina zaróżowionej snem łysiny.
– Słuchaj no stary! Do ciebie mówię – wiedźma potrząsnęła śpiącym. – No obudźże się choć na chwilę wierutny leniu!
Kieszenie poruszyły się niespokojnie, ale więcej nic się nie wydarzyło.
– Żeby nie te twoje pszczoły, to ja już bym wiedziała, jak cię obudzić – zachichotała nieprzyjemnie.
– Czego chcesz? – odezwała się nagle kurtka.
– Ach, mileńki ty mój – pisnęła zaskoczona wiedźma. – Powiedz mi tylko, co zrobiłeś z wodą i śpij sobie dalej.
– Nie ja, tylko Bajarz. Coś tam z nią mamrotał, ale nie wiem co. A teraz idź sobie – i kieszenie powróciły do swojego rytmicznego podnoszenia się i opadania.
– Bajarz! – zgrzytnęła starucha. – No tak, to było do przewidzenia. Niby go nie ma, a jest. Niby na wszystko pozwala, a spróbuj tylko coś zrobić samodzielnie. Wyłamać się spod tych jego narzuconych praw…Zazdrośnik! Ale jeszcze zobaczymy kto tu kogo przetrzyma… Hejże! Hopla! – zawołała na maszyny, a te ruszyły zgrzytliwie by wycinać drzewa i przekopywać ziemię.
– Bo trzeba wpierw zrobić miejsce na arcydzieło – mruczała, krzywiąc się w swoim czarcim uśmiechu.
Maszyny hałasowały tak, że Coś zmuszone zostało, by obudzić się o niewłaściwej porze, ubrać się o niewłaściwej porze i o niewłaściwej porze wyjść w sam środek zakurzonego, choć słonecznego poranka.

Maszyna, którą wpierw zobaczyło, poruszała się ociężale, ale systematycznie. Co chwila osuwała się w wykopany przez siebie dół, by zaraz wygramolić się z niego i wypluć ziemię. Wpierw gęstą i czarną nabitą chrzęszczącymi w jej zębach kamykami i żwirem, potem żółtą jak miód lipowy, aż w końcu prawie białą i ziarnistą jak ryż.
– To jest piasek z dna dawnego morza – tłumaczył wszystkim chomik, choć go już nikt nie słuchał, i zakreślał łapką wielkie koło – Bo kiedyś tutaj wszędzie było morze –.
– Było, było, a jakże – mruczał nietoperz, ale tak, że trudno powiedzieć czy w to w ogóle wierzył.

– Wszystko się zmienia – powiedziało do siebie Coś zupełnie już bez żalu.
– Aha! – przytaknęła mysz. – Zaczynasz to rozumieć?
Siedziała na brzegu wykopu, obgryzała ziarna dyni i niekoniecznie sensownymi uwagami dezorientowała i tak już skołowane dżdżownice, które przenosiły się właśnie w spokojniejsze miejsce.
- Jasne, że się zmienia, nie wolno mu tylko zakłócać ustalonego kierunku, bo wypadając ze swojej koleiny burzy wszystko dokoła. Także i tego kto go z niej wytracił. Niestety starą jędzę ta bezsprzeczność przerasta, chociaż stale bajdurzy o swojej mądrości – dodała ze wzgardą.


*

– Diablica buduje – ze zgrozą szepnęło Stworzonko chomikowi na dzień dobry.
– Wiem – westchnął chomik. – Robi wielki hałas, bo miesza piasek z dławiącym gardło pyłem, dodaje wody i lepi z tego ciasta jakieś paskudne „cośtam”.
– O, to było wczoraj – westchnęło Stworzonko – może nawet przedwczoraj – poprawiło się szybko. – Zresztą to nie ma znaczenia kiedy, bo teraz; TERAZ – powtórzyło z naciskiem – zalała tym świństwem całą polanę i ona stwardniała jak źródełko, kiedy zima robi z niego lusterko dla siebie. Mój pasikonik ślizga się na tym, mrówki muszą to obchodzić, a ślimaki… o tym lepiej nie mówić, chociaż powinno im to odpowiadać, gdyż z podobnego czegoś mają swoje skorupki... Tylko jaszczurkom się to podoba, bo wygrzewają się na tym, kiedy jest nagrzane południowym słońcem… Wszystko jest teraz nieprzyjemne jak dziób sroki – pociągnęło nosem.
– Widziałeś Rokitę? – spytał chomik.
– N...nie – odpowiedziało Stworzonko. – Ale mysz widziała podobno jak zgarniał jesienne liście i palił je pod kołami wozu, tak żeby one poczuły dym.
– Oczywiście, przecież to wiosna… Czyli najpewniej zaraz odjedzie… Więc jak najszybciej chodźmy do niego – zakończył rozmowę chomik.

*

Na skraju pachnącej bzem liliowej nocy ciepłym blaskiem świeciło się okno domu Rokity, a świeżo wykąpany wiatr bawił się jego drzwiami. W środku byli już właściwie wszyscy i mysz. Ta stała przed Rokitą z parującą szklanką herbaty w łapkach, czekając na cukier, bo diabeł z cukiernicy wyjmował mrówki. Mrówka po mrówce. A wiatr przed każdą wychodzącą otwierał z rozmachem drzwi.
– I to by było właściwie wszystko – powiedział wreszcie Rokita, strzepując ostatnią z palca. Mrówka odwróciła się i pokazała mu język. „Szkoda, że mam taki mały język – dumała – Ileż pogardy dla takich jak ci tu mogłabym wyrazić, mając taki język jak mrówkojad albo wąż na
przykład. Niestety, jak trzeba, to się nie ma” – westchnęła i omijając piętę wchodzącego chomika, przelazła przez próg.
– Popatrzcie państwo, przywlókł się nasz spiżarniany penetrownik – pisnął nietoperz, widząc chomika.
– Bo jeśli… bo gdyby… no bo mnie też się to wszystko nie do końca podoba… – plątał się chomik.
– A jakże, a jakże… – złośliwie przytaknął nietoperz, mrużąc oczka.
– Miałam nadzieję, że przed odjazdem przynajmniej spokojnie wypijemy wspólną herbatę, a nie że będziemy sobie dokuczać – powiedziała z wyrzutem mysz.
– A jakże, a jakże – powtórzył gacek.
– Tak czy owak musimy o tym wszystkim porozmawiać – powiedziała stanowczo wrona. – I nie pora teraz na jakieś anse. Reprezentuję tu tandem, może nie całkiem jeszcze zakorzeniony, ale już osiadły w tutejszej społeczności. Niestety, mój towarzysz nie chce słyszeć dobrych rad i z uporem bawi się w kapitana tonącego okrętu, jednocześnie traktując swoją beczkę jak arkę, do której znosi wszystko, co uda mu się jeszcze znaleźć. A beczka otoczona kamiennym kręgiem i tak się już nigdzie nie potoczy. Więc przyszłam tu, żeby się dowiedzieć, co z tym wszystkim zrobić? – powiedziała, patrząc wymownie na Rokitę.
– My także – potwierdzili inni.
– Czas… – zaczął Rokita i przerwał zmrożony wzrokiem nietoperza.
– Po co się go pytacie?! – pisnął wielkouch. – To asekurant i oportunista, nawet nie przypuszczacie jak wielki!
– A ja go rozumiem – powiedziała mysz. – To po prostu dobry wnuczek, który nie chce urazić swej babci.
– Boi się i tyle! – rozzłościł się nietoperz. – Trzymał mnie w klatce przez połowę zimy, choć mógł mnie uwolnić.
– I tak tylko spałeś. A czy to nie wszystko jedno, gdzie się śpi, kiedy się bezsensownie wisi do góry nogami? – powątpiewała Ula.
– Spałem jak lubię, ale było mi tu ZBYT CIEPŁO. O to się też rozchodzi, ale głównie O WOLNOŚĆ, jeśli w ogóle wiesz, o czym mówię – zrugał ją łowca ciem i much.
– Wyobraź sobie, że my myszy najwięcej wiemy o wolności – powiedziała mysz i znacząco kuksnęła chomika.
– Też tak myślę – przytaknął chomik z pewnym zdziwieniem.
– Ale czy TYLKO dla tego stwierdzenia zebraliśmy się tutaj? – spytała z naciskiem wrona.

A wtedy niespodziewanie zgrzytnęły drzwi i wszedł Bożydar. Ukłonił się wszystkim, zdjął z szyi kluczyk i zawiesił go tam, gdzie dawno temu wisiał, na zardzewiałym już teraz gwoździu wbitym w futrynę. Potem wyraźnie odprężony uśmiechnął się promiennie, a wrona roześmiała się po swojemu chrapliwie.
– No więc… jestem – oznajmił skrzat uzupełniając tym swój wyczyn.
- Niemożliwe! Nieprawdopodobne! – wykrzyknęła mysz i wszyscy się roześmiali. – Ale już najwyższa pora – dodała z powagą – NAJWYŻSZA.
– Kiedy w końcu jesteś, to poradź coś – pisnął nietoperz w ciszy, która potem zapadła. – Przybyłeś z dużego, mądrego świata i w dodatku nie jesteś diabłem, a to ważne.
– Autorytetem tu jesteś. – z namaszczeniem powiedział chomik.
– Ja autorytetem? W czym niby? – zdziwił się skrzat nie do końca szczerze. – Ja przecież jestem jak ten liść na drzewie… Od zieleni po żółć… Ze snu w sen… Ale żeby coś więcej? No skąd! Autorytetem jest choćby i leśnik. Ale ja..? Ech… Czy tak, czy siak, zawsze dotąd wspak, zagubionym śladem... – uzupełnił z rezygnacją, a nikt nie wiedział, o co mu właściwie chodzi.
– Marudny był zawsze – odezwała się wrona objaśniająco. – I czasem gada jak potłuczony
fajansowy królik, ale niekiedy wypsnie mu się taka myśl, że ho! ho! Zobaczycie jeszcze...

– Uhm… Taka jak teraz – chrząknęła mysz ze zrozumieniem, a wrona nastroszyła się i zamilkła.
– Bo pod gradem zastanowień nachodzą mnie zasmucenia – tłumaczył się skrzat ni w pięć ni w dziewięć.
– Nijaki jak letnia woda… prychnęła mysz. – Ale mniejsza o to. Trzeba coś zrobić z tą całą staruchą i jej pomysłami. Tylko TO jest teraz ważne, a nie rozterki i impotencje błędnych wędrowców.
– Moim zdaniem, jedynym sposobem na to wszystko jest nie interesowanie się tym, co ona tu wyprawia. Podobno nawet to, co najgorsze, przestaje być ważne, kiedy się go przestaje zauważać. Może nawet beton stanie się przyjemniejszym, kiedy się o niego nie będzie dbało – wtrącił niepewnie chomik.
- Też tak uważam – wtrącił Rokita co chomika bardzo zdziwiło.
– Diabelskie gadanie. – mruknął nietoperz do siebie.
– A chętnych do porzucenia tego całego problemu, co jest najlepszym jego rozwiązaniem, mogę po prostu jutro zabrać ze sobą. W moim wozie jest dosyć miejsca dla każdego; wiosna i lato przed nami, a świat, wierzcie mi, jest naprawdę duży i znajdzie się w nim miejsce dla wszystkich. Doprawdy, czy to warto walczyć o skrawek ruiny pośród bagien, kiedy w koło przyjazna, radosna przestrzeń bez końca? Zastanówcie się…– przekonywał diabeł. – I, wybaczcie, ale to wszystko, co mogę zaproponować – dorzucił wstydliwie.
– Nawet dla mnie jest w nim miejsce? – spytało wierzbowe Stworzonko, wychylając się zza kołnierza chomika, gdzie próbowało przespać całą tę smutną historię.
– Nawet dla ciebie – potwierdził z przekonaniem Rokita.
– Dziękuję – szepnęło z niekłamaną wdzięcznością i ponownie schowało się w sen.

*

– Więc jednak nie jedziesz ze mną? – z wyraźnym żalem spytał chomik Stworzonka w powrotnej drodze.
– Jakoś nie mogę – załkało maleństwo.
Chomik włożył palce do kieszeni i poczuł tylko okruszki zamiast muchy podobnej w dotyku do psiego nosa, wilgotnego i serdecznego.
– Nawet mucha mnie opuściła – jęknął ze skargą.
– Będę czekać – szepnęło Stworzonko. – Zawsze z gotowym wrzątkiem na herbatę.
Chomik odwrócił się tak, by nie widziało jego łez i powiedział: – To przynajmniej mieszkaj w moim domu, jak długo ci się to uda.
– Będę tam zaglądać i podlewać pelargonie – dopowiedziało puszyste maleństwo.
– Ach, tak… Zapomniałem o pelargoniach… W ogóle zapomniałem o wielu rzeczach – westchnął futrzak.
– Ja pamiętam – powiedziała puchowa drobina.
– Takie małe, a tyle pamięci – szepnął wiatr, przelatując nad nimi jak szalona myśl.
–Też trochę pamiętam – powiedział chomik z wyrzutem. – Tam, pod tą szarą paskudną płytą leży zagrzebana filiżanka z kobaltowym granatowo-złotym filigranem, w której pani TAMTEGO świetlistego wieczora podała mi kawę…
– Zapalę na niej światełko – obiecało Stworzonko, a chomik rozpłakał się bezgłośnie.

*

Nazajutrz cygański wóz Rokity z pobekującą przyjaźnie kozą Magdą przy dyszlu ( Co mysz skomentowała lapidarnie : - Właściwe zwierzę na właściwym miejscu! ) skrzypiąc radośnie, wtoczył się na zalaną świeżym betonem aleję. Koła wcinały się głęboko w mokrą jeszcze płytę zostawiając za sobą wgłębienia pełne mętnej wapiennej wody. Kołysząc się majestatycznie i jednocześnie lekceważąco, przejechał obok wykrzywionej wściekle staruchy.
– Z diabelskim pozdrowieniem babciu! Cześć pracy! – zawołał z kozła Rokita, dotykając ronda kapelusza.
– Ucieka się zamiast pomagać, co? – warknęła baba cierpko. – A gdzież to wspólnota rodzinna w działaniach? Gdzie jednolity front robót junaku?
– Żeby współtworzyć, trzeba wiedzieć, co się tworzy. A ty tego nie wiesz babciu.
– Ja nie wiem? Nie wiem, co robię? JA?! – wrzasnęła starucha. – Zobaczysz jeszcze! Ty i inne leszcze! Przestańcie mi tylko przeszkadzać, a zobaczycie – dodała z pyszałkowatą przechwałką w głosie.
– Ależ już to widzę – parsknął diabeł.
– Ty… Ty pomiocie anioła! – naklęła za nim wiedźma, a skrzyp kół i chlupot wapiennego bajora zagłuszyły dalsze jej niegrzeczności. Z czego zdając sobie sprawę włożyła do ust dwa palce i odchyliwszy głowę, posłała za odjeżdżającymi przeraźliwy obelżywy gwizd, który Rokita skwitował ostrym trzaśnięciem bata.
Wóz minął resztki pobrudzonej trawy, jakieś pogniecione wiadro, wywrócony do góry dnem kocioł i park się skończył, a zaczęła normalność. Przed nim była teraz bezkresna przestrzeń wolna od „dobroczynnych pomysłów” wiedźmy. „ Przestrzeń w starym rycie” jak określił ją Bożydar.
– Miałaś rację – wyraźnie przygnębiony powiedział do myszy, kiedy już park ledwie majaczył w oddaleniu. – On był w na swój sposób piękniejszy od tego, który znała ciotka Klementyna, ale ja tego zupełnie nie dostrzegałem.
– Inny przede wszystkim – zauważyła mysz. – Znormalniały, że tak się wyrażę.
– Zdaje się, że to, co było, i to, co jest, trzeba połączyć w jedno, żeby mieć wreszcie prawdziwy obraz tego miejsca – wymamrotał Bożydar.
Co Ula skwitowała : – Może i tak, ale ja wiem, że jak się idzie, to nie powinno się często oglądać za siebie, bo można się przewrócić i tyle.
– A jeśli tam został nasz utracony raj? To co wtedy? – wypowiedział nagle chomik to, o czym wszyscy myśleli.
– To wtedy jeszcze bardziej nie można – odpowiedziała mu mysz. – Jedyne co wtedy można, to zawrócić – dodała po dłuższej chwili milczenia.
– No sentymentalne dzieciaki popatrzcie sobie jeszcze trochę na wszystko, co już poza wami, a co wcale nie było najlepsze – powiedział Rokita, zatrzymując wóz w miejscu, gdzie łąki kończyły się niegdysiejszymi wydmami, teraz pokrytymi niemłodym już borem. – I jedziemy w naszą WIELKĄ PRZYSZŁOŚĆ.
– Ech, nie tak ty znowu bardzo różnisz się od tej swojej babki – mruknęła do siebie mysz i wspięła się na tylne łapki, bo tak znacznie więcej widziała.
Patrzyli więc wszyscy na ledwie już majaczącą ciemniejszą smugę na horyzoncie, aż zaczęły ich piec oczy, a wtedy Coś zdecydowanie powiedziało: – Wracam! I zlazło z wozu.
– I ja – westchnął ciężko chomik, staczając się na ziemię.
– Ha! – pisnęła mysz i smyrgnęła za nimi po kole. – Fakt, może to i nie najlepsze miejsce Rokito, ale NASZE własne, więc na nic twoje kuszenia. – dodała.
Rokita zaśmiał się nieszczerze i uchyliwszy kapelusza, pomachał im batem, a potem cmoknął na cokolwiek rozkojarzoną Magdę i wóz potoczył się leśnym traktem w mgłę oddalenia, za którą czekało na niego miasto, takie po którym gołębie oprowadzają turystów.
– Durnota zlazła i będzie już tylko lżej – beknęła koza na pożegnanie, a wrona tym razem nie była pewna, że całkiem bez racji. Poderwała się jednak i ciężko pofrunęła za nimi nie racząc pożegnać się z kozą.

*

Kiedy Czas obudził się wreszcie cała polana zastawiona już była kamiennymi blokami. Ogromnymi i zupełnie małymi, takimi, które może nie śnią się w nocnych koszmarach, ale wśród których nie da się przebywać bez chęci ucieczki.
Zamiast alei rozciągał się teraz jakby betonowy pas startowy w środku którego siedziała starucha i zachwycała się sobą.
– No czyż to nie piękne? Jakiż rozmach! Jakiż monumentalny spokój! Cóż za ład formy! Jaka kompozycja! Jakie przesłanie! Słowem – DOSKONAŁOŚĆ. Dlaczego nikt mi nie dziękuje? Nikt się nie zachwyca? Ba! Któż jest zdolny, by to dostrzec? – odpowiedziała sobie ze swadą.
– W każdym razie nie ma w pobliżu moich pszczół – powiedział mrukliwie staruszek, strząsając z siebie sen. – Bo też i co one mają tu robić, kiedy nie ma kwiatów.
– Ha! Jakieś tam kwiatki… Po co one komu? Dziś są, jutro ich nie ma… Marność i tyle, a ja tworzę to co trwałe! Nie tylko ich już tu nie ma staruchu! Rozejrzyj no się dobrze… – chichotała wiedźma złośliwie.

Park przypominał teraz opuszczony, wymarły skwerek na skrzyżowaniu zbłąkanych autostrad, na który wysypano wór obskurnych klocków, z których nie da się nic sensownego ułożyć. (– Nie o sens tu chodzi – pomrukiwała starucha. – Więc o co? – spytał się wiatr Bajarza, na co ten tylko gorzko się uśmiechnął. ) Ale nawet w tej sytuacji resztka parku na obrzeżach zachowywała się tak jak to czyniła od niepamiętnych czasów. Drzewa pozdrawiały przepływające obłoki, Stworzonko paliło maleńkie ognisko przy źródle, tak by ogrzać w nim wodę na kąpiel, a wiatr na kolanach szukał czterolistnej koniczynki pod pracującą jeszcze maszyną.
– Doskonałe jest to moje dzieło, prawda? – spytała retorycznie starucha, udając, że nie widzi tego, co się wokół dzieje.
Tracąc audytorium straciła i rozpęd w swoich poczynaniach, nudziła się więc już troszeczkę sama sobą.
Czas strzepnął ze swojej kurtki wapienny pył i milcząc, odszedł w łąki, wytrzepując po drodze kieszenie z maleńkich ziarenek, będących zapowiedzią porostów, mchów i traw.

– Ej! Zapomniałeś swojej laski. Została tam wbita w to szare świństwo. Nawet stąd ją widać – zawołała za nim mysz, kiedy ją mijał.
– Jakiej znowu laski? Nie widzisz, że to gnomon, który został tam celowo? – wyraźnie rozsierdził się Czas.
– Ten kostur? Gamoń?
– GNOMON!
– Aha… No i bardzo dobrze, że nawet byle patyk ma imię – potulnie zgodziła się mysz, a Czas wstrząsnął się i pomrukując pod nosem coś niepochlebnego, odszedł od niej dość szybko.
– Dziaduś dziś taki jakiś niezbyt radosny – pisnęło za nim zwierzątko – a ja akurat przeciwnie. Mam nawet ochotę na taniec. O proszę! – i śmiejąc się, zaczęła tańczyć w smudze wiosennego światła.
– Och, jak ja lubię tak żyć na dziko – śpiewała. – Tak na dziko. NA DZIKO! – zaśmiewała się.
– Ech… – zatrzymała się nagle i westchnęła do swoich myśli:
– Oczywiście, że to by było miłe, gdyby mówiono o nas: mistrz Bajarz i jego bajadera. Ale pewnie nic z tego nie będzie…
– O czym ty mówisz ?– zdziwił się niepomiernie skrzat.
– O czymś ważnym, czego brak nie przeszkadza mi jednak cieszyć się życiem – odpowiedziała pogodnie Ula.

Szli w kierunku zdewastowanego parku w pierwszych modraszkach kręcących się koło macierzanek, w pasikonikach wypryskujących spod nóg i w ptasim śpiewie szalejącym ponad łąkami. W takiej asyście zbliżali się do tego co pozostało z ich domu.

– Rekwija na pace – wycedziła przez zęby mysz, gdy dochodzili do bramy i widać już było staruchę Szczotlichę, siedzącą na betonowym klocu.
Bożydar aż przystanął:
– Że co proszę? – spytał.
– Tłumacz to sobie, jak chcesz – mruknęła mysz. – Ja tam wiem co i ona też wie. A tak w ogóle to zdaje się, że czuję wreszcie o co ci chodziło... – poinformowała go przy bramie rozejrzawszy się wpierw uważnie dokoła.
- Doprawdy?! – Bożydar nieomal oniemiał.
- A pewnie – odrzekła Ula i tym skończyła orację.

– A wy tu czego?! – stara przywitała ze zdumieniem powracających mieszkańców. – Wracacie, by podziwiać mój geniusz, co? – spytała z niedowierzaniem.
Słysząc to, wiatr roześmiał się w sposób zupełnie nieodpowiadający wiedźmie, a przede wszystkim mocno zastanawiający.
– Wiesz babciu – pisnęła mysz – mamy tu jeszcze parę spraw do załatwienia, a ty jesteś jedną z nich.
– Precz mi stąd, bo was przepędzę! – warknęła groźnie wiedźma.
– No to nie jest takie pewne, bo JA mimo wszystko tu zostanę. Przecież ktoś to musi posprzątać – nachmurzył się chomik, zwijając za plecami łapkę w kułak i z trudem przełykając ślinę przez ściśnięte gardło.
Stara prychnęła groźnie, tak, że zwierzątko aż przysiadło, ale nic więcej nie zrobiła, gdyż Ula odwróciła jej uwagę, piszcząc:
– Babciu, nawet ty nie wiesz, ile mogą gryzonie!
Mełła więc tylko dłuższą chwilę w ustach słowo „BEZCZELNOŚĆ”, aż się jej ząb rozchwiał.
– Głupcy! Tego już się nie da posprzątać! – parsknęła wtedy z przeświadczeniem.
– Mylisz się. A deszcz, a mróz, a słońce, no i ja w końcu? – świsnął przeraźliwie wiatr z samego szczytu topoli. – Zresztą Czas prędzej czy później tu wróci, bo zawsze powraca, a wtedy… sama wiesz, co on potrafi. Wszak przy niewielkiej pomocy Napoleona zmienił fizis nawet sfinksowi… Przypuszczasz, że twoje dzieło jest od niego trwalsze?
Wówczas starucha zmarkotniała nagle, i zerknęła na nich niepewnie.
– Och nie! Co to, to nie! NIE! – wrzasnęła nagle, dopiero teraz dostrzegając Bożydara i w pełni zdając sobie sprawę, kim on jest rzeczywiście.
– Skąd się TOTO tutaj znowu wzięło?! – wstrząsała się z obrzydzeniem, włażąc na najbliższą maszynę. – Skąd?! – pytam. – No więc nieważne skąd; ważne, że jednak jest. JEST! – odpowiedziała zaraz sobie ze zgrozą.
– NIE, drugiej Klementynki to ja już nie przetrzymam. Poszedł ty stąd, ale już! – prawie załkała.
– No co też pani… – wyjąkało zaskoczone jej agresją skrzacie.
– Już mi stąd! A kysz! A kysz! – darła się starucha, zagłuszając gramolące się w wykopach maszyny.
– A właśnie, że nie! – z niespodziewanym bohaterstwem, nawet dla samego siebie, odpowiedział Bożydar.
– Nie?! – naskoczyła na niego stara.
– NIE! – z twardą stanowczością powtórzył skrzat.
–Ale…dlaczego nie? – zaskamlała wiedźma żałośnie, czując się naraz wielce pokrzywdzoną.
– Bo tu jest moje miejsce. Nie mam innego bardziej mojego niż to tutaj.
– Przecież tu już nic nie ma twojego – warknęła starucha. – Rozglądnij no się tylko nieludzka pokrako.
– Pani się myli – z godnością odrzekło Coś. – Skoro ja jestem, to wszystko inne też jest. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
– No, no, chyba się budzi – z pewnym zdziwieniem pisnęła mysz, a potem wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu i zawołała wesoło:
– To jest twój Napoleon babciu! Wiesz ten z takich co to: „póki my żyjemy” i tak dalej. Kumasz chyba o czym mówię, no nie?
Wtedy Szczotlicha zamilkła, wręcz zgasła, całkiem tak jak gaśnie zdmuchnięty płomień.
„W końcu nic tu już po mnie, wystarczająco dużo zrobiłam dla tych niewdzięcznych miernot – pomyślała z mieszaniną niechęci i grozy. – Najwyższa pora uszczęśliwiać innych! Tak. Zostawić to, co już mimo przeciwności powstało, a w innym, ludnym miejscu stworzyć coś innego, WY–JĄT–KO–WE–GO! Mam przecież w zanadrzu jeszcze nie jeden pomysł! Choćby pierwszy z brzegu: ten na rynnę, z której tryska plastikowa niebieska woda! Jakież to boskie! Albo drugi, na opakowanie papierem mostu na rzece. Papier nie jest drogi, a motłoch się zadziwi niezwykłością. Trzeci - na powidok łąki w samym centrum miasta! Żadna wielka robota, zwyczajnie sieje się kwiatki w miejsce zerwanych chodnikowych płytek...Łąka się kwieci, a mieszczuchy dziwią. Czwarty, dajmy na to, na dziecięce samochodziki zatopione w smole…Się kupuje za grosze zabawki i zatapia je w smole...No smoły to ja mam pod dostatkiem, a jak by brakło to pożyczę od sąsiadów...Ci to już od wieków są zanurzeni w smole... No i co? Cóż za rozmach we mnie! Wyobraźnia jeszcze…ho ho… A możliwości całkiem, całkiem…Tam w świecie przynajmniej mnie docenią! Ci tu nie są mnie godni, a już na pewno nie są warci TAKIEJ SZTUKI. To swołocz, która niczego większego nie pojmuje ponad swoją pustkę...”

Więc już tylko dla zasady zamierzyła się miotłą na wędrowców i wpędziła ich na pewien czas znowu w łąki, ale kiedy się ściemniło, a wiatr zaczął jej prószyć cementem w oczy i chlapać zaprawą po sukni wskoczyła na swoją szczotkę i tyle jej tu widziano.
Wrzasnęła jeszcze tylko na odlotnym:
– Wredna hołoto! Masz tu performance, perforacje, penetracje, enviromenty, asamblaże, instalacje i wielką kupę innej Prawdziwej Sztuki z podtekstami, na którą nie zasługujesz, ale którą ci w swojej łaskawości pozostawiam, ze względów dydaktycznych chociażby. Znajcie panią, chamy! I pocałujcie wy mnie w miotłę!

Niestety jej słowa w większości nie dotarły do adresatów, bo zagłuszył je zgrzytliwy jęk maszyn, które powlokły się za nią, żeby gdzieś tam dalej uszczęśliwiać świat, którego nic nie interesowało teraz poza wiosną.

Daleko na zachodzie zaczęło właśnie błyskać i horyzont niekiedy pomrukiwał jak głaskane kocisko.

*

Tego wieczoru w to, co pozostało z parku, uderzyła burza. W strwożonych oczach Stworzonka przeglądały się błyskawice, jedna po drugiej, a każda z nich jeszcze miesiąc temu prawie na pewno oznaczałaby nową dziuplę albo nową norkę, w której można byłoby sobie pomieszkać aż do rozmycia jej przez którąś z jesiennych szarug. Tym razem jednak te wiosenne fajerwerki nie niosły z sobą radości, a najwyżej pogłębiały jego żal.

„Przecież to jednak pierwsza wiosenna burza - myślało sobie obserwując ją przez okno - Taka, jakich już było wiele i jakich jeszcze wiele będzie”.
– NORMALNA burza – powiedziało sobie z kiełkującą nadzieją, że mimo wszystko zwykłość powraca. – A to co zwykłe jest przecież najtrwalsze i najlepsze – dodało ze znawstwem, co poniekąd potwierdził kolejny piorun trzasnąwszy w największy klocek diablicy i rozłupując go aż do podstawy.

I wtedy drzwi do jego norki z rozmachem otworzył chomik.
– No to masz tę herbatę dla mnie? – spytał ze zwykłą serdecznością.

A kiedy ostatnie krople deszczu spadły na park, w wyrobiskach, tam gdzie zamierzały osiedlić się żaby, rozległ się ich radosny godowy rechot.
Coś stojące wtedy w ulewie przed swoją upaćkaną cementem beczką słysząc go, rozśmiało się na całe gardło; a wrona w zadumie strzepnęła skrzydłami, wcale nie radośnie, głównie dlatego, że mysz właśnie szczerząc ząbki spod podbiałowych liści całkiem bez powodu pokazała jej figę.
faniente
Posty: 26
Rejestracja: sob 08 lip, 2017

Post autor: faniente »

Jak można publikować tak porażającą grafomanię? Trudno uwierzyć. Już z samego szacunku dla czytającego wypadałoby zadbać o interpunkcję. Gorszego gniota w życiu nie czytałem. :( Mam nadzieję, że każda opinia jest mile widziana

pozdrawiam i życzę zaprzestania tych męczarni
Chcę być poetą jak Wy
Awatar użytkownika
Rys-ownik
Posty: 203
Rejestracja: wt 26 lut, 2013

Post autor: Rys-ownik »

:mrgreen: :rozyczka: :mrgreen:
Awatar użytkownika
Tomasz Kowalczyk
Administrator
Posty: 4434
Rejestracja: wt 10 cze, 2014

Post autor: Tomasz Kowalczyk »

faniente,
swego czasu napisałem pod Twoimi nieporadnymi tekstami, żebyś lepiej zajął się ślusarstwem. Nie jesteś partnerem do dyskusji, nie potrafisz należycie ocenić tekstu literackiego, więc będzie lepiej, jeżeli kupisz sobie wiertarkę, frezarkę albo... elementarz.
Każdy jest kowalem własnego losu. Nie każdy Kowalczykiem.