Gość ma woń morza, wina musującego i łupinek po orzechach

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Korien
Posty: 431
Rejestracja: śr 28 paź, 2009

Post autor: Korien »

[size=99px]Gość ma woń morza, wina musującego i łupinek po orzechach
[/size]

[size=99px]Quasi dramat na jedną i pół strony

[/size]


DOKTOR


Kiedy umrze – a będzie to chwila –
Niech się dłoń jego układnej siostry nad taflą zupy zagina,
Niech ktoś puka, niech ktoś uchyla skrzydła balkonu,
Niech ktoś wzdycha, uchyla ust komuś.

Kiedy zblednie – a będzie to bladość konieczna –
Niech się ugnie jego klatka pod złogiem płodności,
Niech się ucho kościelne powstrzyma,
Niech się czarny garnitur nie podnosi,

Nie opada.



Jest to pokój piwniczny. Mętna wilgoć, zapętlone mięso światła, na połowę ściany żonglujące odcieniami szarości żaluzje. Nad postaciami zawisła właśnie teraźniejszość; zatrzymała się właśnie ta pędząca tuba wydźwięków, rozdźwięków i przemilczeń; zastygła owa, skumulowana na moment w oddechu leżącego, wszechwiedza. Doktor miękkim ruchem odchyla się, wyprostowuje i spogląda chłodnym, ateistycznym okiem na klęczącą w rogu pomieszczenia kobietę. Jej włosy ulane są w zadziwiająco świeży i nieadekwatny do powagi zdarzenia strumień siwości; zasupłany w przylegający do pleców warkocz siwizny.
Szerokie, gauginowskie plecy, falują, napinają się pod linią płaczu.

Nagle, tworząca się dotąd leniwie, zawiesina światła zostaje rozwiana stęknięciem drzwi. Wszystkie głowy mimowolnie oddają się spojrzeniu, przymykają tak usilnie rozbudzane źródła smutku i poniekąd już żałoby; dają upust westchnięciom, rozluźnieniom mięśni karku i pleców; wlewają w swoje wnętrza kłęby ulotnie świeżego powietrza. Sweter wchodzącego, jakby uszyty wełną zapachów, teraz pozwala poszarzałym twarzom ciągnąć, rozpruwać grube i nachalne nici. Po różowej skórze nozdrzy toczy się powoli morskość gościa, wino musujące i łupinki po orzechach. Z każdą następującą sekundą gość wtapia się coraz bardziej w prawidłowość całego oglądu, w słuszność takiego, a niego innego, układu obrazu.
Matka wstaje i rozpoczyna taniec. Jej łamiąca się w nagłych gestach, zwrotach, krokach postać króluje teraz nad milczącym korpusem syna. - Nieważny zgon. To tylko błyskawica, której nie zdążyliśmy ujrzeć. Ułamek pstryknięcia, ulatujący z ucha prędzej niż słowa idioty. A kysz! Ucieka! Ucieka blada poświata, ultrafioletowe mydełko. –
Nieważny zgon. Matka siada na zapadłej piersi i beztrosko huśta opiętymi czarną siatką nogami. Dłonie, ułożone w kształt motyla, unoszą się i opadają po sztucznie nakreślonych szlakach imaginacji.

Jest też wstydliwa siostra, dotąd siedząca przy ścianie, teraz lekkim ruchem dosiada krzesła zmarłego i spożywa zupę – ostatni posiłek zapomnianego dawno brata. - Brat? Jaki brat? Nie mam brata. Jestem głodna. – Czerwony jak jej wstążka i lśniący sokami język raz po raz dotyka chłodnego spodu łyżki. Dłoń, niewprawiona, jeszcze ogarnięta dziewictwem, zrzuca talerz. Łyżka uderza o podłogę, słychać parskaninę, plątaninę rozgotowanych warzyw i mączki zwróconego żarła. Młoda osoba naskakuje jak pasożyt na grzbiet chyboczącej się podłogi, kalecząc język na grubych drzazgach. Wstydliwość opadła, dłonie brązowieją i pokrywają się włoskami.

Nad sufitem rozbrzmiewa odgłos tłuczonego szkła, więc matka wbiega po starych, betonowych schodach, podtrzymując fałdy sukni. Po chwili słychać jak otwierają się drzwi balkonowe. Wpierw uroczyste i powitalne całusy, potem opieczętowane względną ciszą namiętności, i intymne euforie. Schodzą do piwnicy – matka, wygięta dziwacznie w mocarnym spazmie, zalatująca lekko rybą, a u jej boku muskularna postać ojca, który momentalnie podchodzi do milczącego składu żył i organów; opiekuńczym gestem przykłada rękaw czarnego garnituru do miejsca, gdzie pierwotnie było czoło.


OJCIEC

Umarł – była to tylko chwila.
Teraz spinka wieczności, spalcie nasze buty –
Koniec podróży. Nie podnoście mojego robactwa
z ulanej życiem skroni syna.


Doktor, stojący teraz przy oknie, gasi papierosa i zakłada płaszcz.
Białe kroki dodają jego bezdzietnej działalności prestiżu w oczach żałobników, a jemu - ku własnemu zdziwieniu - wciąż dostarczają dobrze smakującej satysfakcji. - Jestem spowiednikiem, prorokiem, kroczącym między łysymi latarniami błędem losu. Niech mnie porwą żeliwne szczęki aut, niech mnie rozerwą ich świetliste negliże, jeśli nie jestem najprawdziwszą bielą, najautentyczniejszym błyskiem skalpela [...]
.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Korien, łącznie zmieniany 1 raz.