STARUSZKOWO 2

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Owsianko
Posty: 393
Rejestracja: pt 20 lut, 2009
Lokalizacja: BYDGOSZCZ
Kontakt:

Post autor: Owsianko »

PRZYJAZD

Dwa skrzydła ramion twierdzy o nazwie Dom Opieki połączone były przeszklonym korytarzem. Po jego jednej stronie jaśniały w dzień, a granatowiały w noc duże tafle mlecznych szyb.

Już z daleka, z taksówki przykucniętej za krzakiem, miałem niespokojne wrażenie związane z przysadzistym ogromem tej budowli. Solidna, monumentalna, z widokiem na pawilony, otulona w szum wiosennej bieli, kwitnąca jabłoniami, przypominała mi lata drugich śniadań łykanych między szkolną przerwą, a dukaniem przy tablicy, kojarzyła mi się z Mamą zakrzątaną przy rondlach i wciąż nieobecnym ojcem.

Wyłuskany z pamięci obraz, przedestylowany i skroplony w nowej formie uczucia, oświetlony z innego miejsca, po latach bezowocnej wędrówki, u jej kresu, tuż przed wejściem do Domu sprawił, że znalazłem się w znajomej krainie, pośród życzliwych ludzi, którzy mnie oczekiwali (przez ułamek sekundy żywiłem przekonanie, że niektórzy z moich dotychczasowych znajomych, wypełzając ze snu, widzą tylko to, co ujrzą: szarzyznę przebrzmiałego dnia i niebo mokre od łez. Czeka ich wieczna mordęga codzienności, czują zapach przypalonego mleka, a z wnętrza mieszkania dobiega melancholia zaspanych kroków, widzą więc zaledwie to, co się im przylepia do oka i nie mają najmniejszego pojęcia o tym, że pod przykrywką deszczowego nieba, rozespanych kroków i odoru mlecznej spalenizny chowa się wzruszenie związane z wiosennymi porządkami, wypastowaną podłogą i kochaną osobą. Ale uczucie to zagasło w lawinie następnych, ponieważ wydawało mi się, że dokąd bym nie spojrzał i czym się nie zachwycił, otaczały mnie roje bezładnych, nawarstwiających się wspomnień).

I podobnie jak widok Domu ludzi skazanych na współczucie, tak wizerunek schodów prowadzących do niego, niczym obraz dzikiego wina, stawał się dla mnie czymś więcej niż był w swojej prozaicznej wymowie: przekształcał się w wypadkową wszystkich schodów jakie znałem, w stop, konglomerat pamięci, a zwłaszcza - widok schodów z dzieciństwa. Lecz że nie było to skojarzenie przykre, a odwrotnie, wzbudzało pogodne emocje, doznania złączone z nagłym wyzwoleniem, wyplątaniem się z tamujących ruchy szyn, gorsetów i uprzęży, z tlenem zachłannie chwytanym przez człowieka, który się dusi, te, po jakich wstępowałem, wzmacniały we mnie odwagę.

Wszedłem do środka. Stwierdziłem, że już nie wstępuję po schodach, ale wciągam się po nich i nie idę ich środkiem, lecz przy poręczy. Pocieszałem się, że byt nie określa mi świadomości, ale ją modyfikuje. Mogłem powiedzieć, że choroba we mnie narasta, zawłaszcza coraz to nowsze rejony, a świat stoi w miejscu. Jej początkowe zawirowania były płytkie i nieistotne, a ich świadomość, ledwie zaznaczona; razem z postępem ograniczeń wzrastała ich bezużyteczna świadomość. To, co jeszcze parę nocy temu zdawało się istnieć bez konieczności tłumaczenia “dlaczego”, raptem, wspólnie z pojawieniem się nowego skrzywienia ciała, świeżutkiej i jeszcze ciepłej niedogodności, wkraczało razem ze mną.

Nagle rzeczy dotąd nieważne, były dla mnie istotne. Stwierdziłem, że mój ostry wzrok mętnieje, a przedmioty ruszają się, choć dla innych są w tym samym miejscu, a gdy chcę się podnieść, schylić czy obrócić, muszę wykonać całą serię przygotowawczych ruchów, uklęknąć, ale tak, by być w pobliżu czegoś do podniesienia się z podłogi, więc nieraz, by utrzymać równowagę, musiałem się zatrzymać, że kiedy chciałem zmienić kierunek marszruty, nie potrafiłem iść płynnie, a przeszkód nie umiem omijać po cichu.

A gdy już byłem przekonany, że osiągnąłem dno i gorzej ze mną nie będzie, zaczynały się następne fazy, do boju wyruszały nowe, wypoczęte sensacje związane ze sztywnieniem karku; kończyła się uwertura, a zaczynała opera. Zaczynało się nieustanne zwracanie uwagi na drobiazgi. Upatrzony cel drogi musiał być dla mnie od razu osiągalny i od razu skuteczny, sensowny i bez zarzutu, ponieważ nie miałem siły na naprawianie swoich błędów, na dokonywanie ponownych obliczeń i żmudnych kalkulacji. Jeżeli z własnej winy czy nieporadności nie dopatrzyłem czegoś, źle oszacowałem i sknociłem, musiałem oglądać to przez cały czas. W miarę dni żyło mi się z tym widokiem coraz gorzej i męczliwiej, z większym mozołem znosiłem swoje błędy, ogarniało mnie coraz silniejsze poczucie rozpadu swojej niezmienności.

*

Musiałem być wielce uparty, by się tam dostać. Po pierwsze, natknąłem się na barierę: domofon. Po drugie, dostrzegłem krępującą obecność kamer. Jakby niedostrzegalny obserwator, niewykluczone, że naczelny cieć, dokonywał fachowej kontroli śmiałka i sporządzał meldunek. Kto, skąd, do kogo i czy aby na długo. Po uporaniu się z domofonem, zostałem dopuszczony do widzenia się z kierownikiem portierów tego przybytku. Trzymając w rękach notatki na mój temat, zawiózł mnie do poczekalni i kazał czekać na następne instrukcje, sam zaś zniknął za drzwiami prowadzącymi do służbowych buduarów.

Rozglądałem się tak, jak gdybym był w niej po raz setny. Czułem się, jakbym trafił do tramwajowej zajezdni z parkietami na wysoki połysk. Miałem wrażenie, że za chwilę pojawi się kustosz z biletem na patyku i bilet ten uprawni mnie do zwiedzania muzealnej części Domu. Zblazowanym okiem globtrotera szacowałem wystrój reprezentacyjnego wnętrza, dębowe ławy przytwierdzone na amen, zbieraninę śmieci w najlepszym gatunku.

Z głębin, teoretycznie z piętra, dochodził rozmodlony śpiew drżących głosów. Sielankowy obrazek psuła zadbana, czyściutka, filigranowa kobieta wyłaniająca się z przyległego korytarza. Chyba spodziewała się przyjścia kogoś ważnego. Miała długie włosy starannie upięte w kok. Mimo wieku nie dostrzegłem najmniejszego pasemka siwizny. Także jej strój nie budził zastrzeżeń. Posuwistym krokiem ruszała to w przód, to zawracała chyłkiem. Z początku dzielnie docierała do centrum poczekalni, lecz gdy opuszczała bezpieczną strefę cienia, traciła odwagę i szła chwiejnie, po omacku. Przystawała w miejscu, co wyglądało tak, jakby, zdumiona własną śmiałością, nie miała pojęcia, dokąd ma iść.

Po chwili strażnik wydobył się z dyrektorskiej dżungli. Przyniósł nowinę: postanowiono, jak się wyraził – „udostępnić mi widzenie z dyrektorem”. Kazał mi wsiąść na wózek. Odganiając perypatetyczną babinkę, ze strapionym lekceważeniem machnął jej ręką na pożegnanie, zawiózł mnie po drzwi administracyjnego buduaru.

*

Rozmowa z Dyrektorem Domu, krępym ktosiem o dużej głowie, który co chwilę podkreślał, że nie lubi niczego owijać w bawełnę, natomiast uwielbia krótkie i zdecydowane rozwiązania, nasunęła mi podejrzenie, iż człowiek siedzący przede mną, nie jest ani zdecydowany, ani tym bardziej krótki, tylko przekupką i łasuchem ględzenia. Lecz zanim tak pomyślałem, zaskoczyło mnie miłe przyjęcie.

Boss, jak przezywano go na wyższych kondygnacjach, podszedł do mnie i ściskając mi dłoń zapewnił, że miejsce już na mnie czeka i zaraz zawoła kogoś z personelu, kto mnie zapozna z topografią. Powiedział, że będę miał sublokatora, bardzo spokojnego, mocno chorego i wielce małomównego człowieka o imieniu Andrzej. Ale czy istotnie tak na niego wołają, powiedzą mi na górze, bo on sam nie ma głowy do dupereli, ale ma nosa i wie, że jest to facet, którego niemożliwością jest nie polubić, a nawet znaleźć z nim wspólny język.

Na wsiadanego dopisał mnie do jednej z list szczęściarzy: zostałem poinformowany, że znalazłem się w elitarnym gronie oczekiwaczy na izolatkowe życie.

*

Po dokonaniu wstępnych formalności, pozwolono mi na samodzielne wjechanie do windy. Lecz jej obsługa należała do strażnika. Każdy jego gest dowodził, że chce uchodzić za człowieka ważnego i sympatycznego jednocześnie, co było nie do pogodzenia. Uśmiechał się wyniośle. Powiedział, że dopiero po oficjalnym wciągnięciu mnie na listę mieszkańców, wydaniu uzupełniających bambetli i zaznajomieniu z tutejszym regulaminem, uzyskam prawo do samodzielnego poruszania się po całym terenie Domu.

*
Winda się zatrzymała i mój opiekun troskliwie, wprawnym gestem przytrzymał drzwi. Wyjechałem. Korytarz z parteru w niczym nie przypominał korytarza, na którym stałem teraz. Tamten, higieniczny i elegancki, przygotowany do witania i ugaszczania wytwornych delegacji, dopucowany i śliski od marmurowej podłogi, lśniący bezplamkową sterylnością, ozdobiony egzotycznymi palmami wycierającymi sufit, ze skórzanymi fotelami i z obrotowymi drzwiami, wrotami mającymi zamiast fotokomórki - portiera z dobrze płatnym ukłonem, tu, na piętrze, tracił swój cały urok i służbowy wdzięk. Zakryty przeplutą wykładziną w kolorze czerwonki, spryskany odkażającym dezodorantem, był wymieciony z mieszkańców: pensjonariusze znajdowali się na obiedzie, w jadalni, która wieczorkiem zamieniała się w świetlicę.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Owsianko, łącznie zmieniany 1 raz.
„Absurd: przekonanie sprzeczne z twoimi poglądami.”
A. Bierce