Martusia (4)

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Owsianko
Posty: 393
Rejestracja: pt 20 lut, 2009
Lokalizacja: BYDGOSZCZ
Kontakt:

Post autor: Owsianko »

Parę lat po rozwodzie, Mama Martusi wyszła za mąż powtórnie. Kuzynka początkowo obserwowała go sceptycznie. Kiedy przed wyznaczeniem daty ślubu zjawiał się w domu, mojej ciotce przynosił wiązanki, bukiety i czekoladki, a Martusi - książkę. Jednak ani kwiaty ani książka, nie były podarunkami mającymi je oszołomić, olśnić, zmusić do wdzięczności. Traktował je normalnie. Jego intencje były jasne i od razu oczywiste: pragnął sprawić im przyjemność. Z mety zaskarbił sobie sympatię Martusi, bo polubił ją bezinteresownie. Polubił ją nie dlatego, że była córką jego żony i tak wypadało postąpić, ale dlatego, że dostrzegł w niej człowieka. Wkrótce nazywała go Tatą.

W odróżnieniu od biologicznego, nie stanowiła dla niego przykrej wpadki zagalopowanego ciała. Ani jej, ani Mamy nie pouczał, nie strofował, nie dopasowywał do swoich wyobrażeń o małżeństwie. Nie był też napuszonym cymbałem. Na wielu rzeczach się znał. Wiedział na przykład, jak wprawić je w świetny humor. Zabierał je do kina, do teatru, gdy zdarzała się jakaś zacna sztuka w niezłej obsadzie, niekiedy do filharmonii. Mówił mało, ale choć był małomówny, wyrażał się celnie. I tak im się wiodło, aż zaczął słabować. Przestał wstawać, zmalał, upodobnił się do wiórka. Odzywał się monosylabami, niewyraźnie, bełkotliwie. Przykro było patrzeć na niego. Mama Martusi robiła mu rosołek, a że na przemian było mu to gorąco, to zimno, poiła go ziółkami i serwowała grog z wanilią.

W ów czas pojawił się mały szkopuł, zrazu nieodgadniony, szczególnie dla kuzynki, lecz dla jej Mamy całkiem dający się pojąć, ten, że większość jego znajomych poczynała migać się od częstych wizyt, odsuwać się od okazywania mu sympatii. Odwiedzali go coraz mniej entuzjastycznie, coraz mniej chętnie, z tłumionym wysiłkiem.


Wprawiał ich we wstydliwe zakłopotanie. Burzył im ustalony porządek rzeczy. Naburmuszeni, wiercili się niespokojnie, Coraz łatwiej udawało im się nie patrzeć na Tatę Martusi. Nie odwzajemniał ich spojrzeń, leżał, przechodząc na drugą stronę, jak gdyby już był poza ich percepcją. Targany medytacjami, ukrywał się wśród swoich metafizycznych ciał, oni zaś, którzy od razu wiedzieli, czy opłaca się posiedzieć przy nim, czy kalkuluje się wkupić w jego przychylność, sztucznie ożywieni i kabotyńsko zrelaksowani, szeptali między sobą.

Zmieszani sytuacją, w jakiej się znaleźli, porozumiewali się ponad głowami matki i córki. Jednakże to, czego byli naocznymi świadkami, nie miało w sobie cech rozstrzygających i niewątpliwych na tyle, by mogli uważać, że uczestniczą w jego umieraniu. Jeżeli tak im się wydawało na początku, to już po chwili zalęknionego przyglądania się Tacie Martusi, nie byli tego tacy pewni.


Jej Tata przygotowywał się do walki wymagającej olbrzymiej odwagi, zbierał się do kolejnych targów o jeszcze trochę życia. Ciężko wzdychając, podnosząc brwi, zbierał resztki sił do odbycia następnej rundy, szykował się do podjęcia rozstrzygających pertraktacji z Nieuchronnym, do pożegnalnej utarczki z Nieznanym. Na darmo więc składali usta do pocieszania, na próżno sposobili się do układania pogrzebowych przemówień nad otwartą mogiłą, niepotrzebnie kombinowali, jak o tej zgniłej porze roku zabezpieczyć prześliczne wiązanki i gdzie kupić wieńce, jakie napisy ułożyć na szarfach i klepsydrach, czy na pogrzebie podadzą ciepłe kiełbaski lub w co ubrać twarz na stypę. Kurtuazyjnie przejęci, jak na sygnał trąbki wzywającej do odwrotu, jak na komendę odwołującą szarżę, wstawali z miejsc i wymizerowanym krokiem, podchodząc do okna, głaskali Mamę Martusi po zrozpaczonych plecach, a wnosząc w górę nawodnione oczy, wychodzili.


Był wtedy tak lichy, nieruchomy i przezroczysty, że gdy nareszcie stało się to, co musiało się stać, a ciotka z krzykiem padła na jego pierś, Martusia nie potrafiła pogodzić się z jego odejściem, uporać się z tym, że nie zdążyła go poznać, nagadać się z nim tak, jakby tego chciała, bez osłonek, otwarcie, swobodnie. Obwiniała go o to, że pewne rzeczy działy się albo za wcześnie dla niej, albo za późno dla niego. Przychodziły, gdy nie były już możliwe do przekazania, bo na wypływające z nich wnioski nie było już odpowiedniej pory, bo już wkrótce okazywało się, że ci, których dopiero co zdążyła pokochać, z którymi chciała dzielić się przemyśleniami, znajdują się nie tam, gdzie ona. Nie mogła pogodzić się z tym, że jej miłość skończyła się, nim nastała. Powoli, uparcie, odczuwała, że to, w czym dzisiaj tkwi, nie odpowiada wczorajszym wspomnieniom, że wkracza w zaklęte rewiry ulotnych doznań, w te rejony, w których nawet dzisiejsza tęsknota za Rodzicami nie ma wczorajszego znaczenia, tak jak nie ma znaczenia, czy świat kocha ją jeszcze, czy odrzuca już.


Pocieszała się, że to, co wydaje się ziemskim kresem podróży, pod wpływem dobroczynnego zacierania się chwil, staje się początkiem nieznanej drogi. Było jej ciężko, bo zauważyła że jest z nią nie tak, jak chciała. Zatrwożyło ją to, gdyż uświadomiła sobie, że co było wtedy, już z pewnością nie wróci teraz, gdyż uprzytomniła sobie, że oczekując nastania łatwiejszych dni, możliwe, iż nie trzeba odgrzebywać minionych: życie pędziło nie w tym kierunku co ona i choć wydawało się, że jest w stanie pokierować nim, ulegała rozumowym chimerom. Bo nawet jeśli nastąpi cud i nagle stanie się tak, jak wyobraziła to sobie w snach, jej rzeczywistość będzie miała już inną formę i czego innego będzie od niej żądać. Bo chimerami są myśli o nieskażonych powrotach do tego, co nieodwołalnie przeszło.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Owsianko, łącznie zmieniany 1 raz.
„Absurd: przekonanie sprzeczne z twoimi poglądami.”
A. Bierce
skaranie boskie

Post autor: skaranie boskie »

Zaczyna mnie to coraz bardziej wciągać.
Czytam i jakbym tam był.
Widzę to miejsce, tych niepewnych siebie ludzi szukających w pamięci wzorców zachowań na tę właśnie okazję.
Bardzo dobrze i sugestywnie napisane.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez skaranie boskie, łącznie zmieniany 1 raz.