Martusia (7)

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Owsianko
Posty: 393
Rejestracja: pt 20 lut, 2009
Lokalizacja: BYDGOSZCZ
Kontakt:

Post autor: Owsianko »

A kiedy wszyscy przywitali się ze wszystkimi, zaczynał się oficjalny bal i przystępowano do frontalnego ataku. Na pierwszy ogień wysuwano harcowników, ochotników szkolonych w zagajaniu akademickich dyskusji, w czuwaniu nad jej sprawnym przebiegiem, całokształtem i tempem. Rozbrzmiewał gong, rozlegały się fanfary zapowiadające otwarcie festiwalu, a zewsząd lały się strumienie uprzejmości. Poprzeplatane rewerencjami, nabierały blasku; rozpoczynał się wyścigowy przegląd, krytyka i aukcja nowinek, puszczanie w ruch niesprawdzonych wieści, wieści podawanych z ust do ust, roztrzęsionym głosem i zaaferowanym szeptem, a dla Martusi najgorsze było to, że wiedziała za mało, by stawać z wujami w szranki.

Miała świadomość, iż choćby żyła sto lat, i tak nie dowie się, co ich ekscytuje. Jej obecność wśród nich ograniczała się do milczącego roztrząsania myśli, których logiki na próżno starała się dociec. Czuła się przy nich tak, jakby była w szponach ignorancji. Nagromadziło się w niej tyle dyletanctwa, tyle amatorszczyzny, widziała w sobie tak duży arsenał luk i niedostatków, że, patrząc w ich twarze, widząc, jak dyskutują, jak swobodnie przekraczają rogatki niedostępnych dla niej spraw, nie umiała zorientować się w tym, skąd biorą się ich natychmiastowe riposty, ich bystre uwagi, ich zaskakujące przeskoki wśród mrowia zagadnień. Oto znalazła się w otoczeniu bywalców bon motów, oto głupiała z niepokoju, traciła dawniejszą swadę, stroiła do nich kretyńskie, uniżone miny, trzęsąc się z obawy, że przy tych inteligentach z prawdziwego zdarzenia, wypadnie jak żołnierz pokonany przed bitwą.

O tym pisała w listach, o tym starała się poinformować mnie, gdy zostaliśmy rozdzieleni, gdy drogi przestawały prowadzić nas w tym samym kierunku, gdy nasza odległa bliskość urwała się raptownie.

*

Na szczęście znalazła schronienie w tutejszym przytulisku, w Staruszkowie, w domu, w którym niegdyś pracowała, w zakładzie poprawczym dla sędziwych małolatów. Przyjechała tu, ponieważ zagwarantowano jej kontakt ze starcami, a otrzymana, pierwsza praca po studiach, polegać miała na chodzeniu po ich mieszkaniach, na sprawdzaniu, czy ich prośby o przyjęcie zgodne są z tym, co sama zobaczy, sprowadzać się miała do wygaszania zatargów pomiędzy nimi.

Początkowo praca była dla niej koniecznością, zarobkowym warunkiem przetrwania. Wkrótce jednak konieczność zastąpiła pasją, a jej obowiązek przekształcił się w obserwacyjny głód. Była mordęgą nadal, ale męczarnią uwzniośloną przez namiętność. Nafaszerowana wzniosłymi ideami, które nie wydawały się jej mrzonką, przepojona humanitarnymi pomysłami do wdrożenia od zaraz, zaczęła swoją działalność od rekonesansowych, nieoficjalnych i ostrożnych wędrówek po terenie, od wypraw do jego zakamarków, do stref dostępnych wyłącznie dla personelu.

Obiecała sobie, że jak już na własne oczy zaznajomi się z budynkiem, weźmie się za zrobienie spisu kwestii, z którymi musi się zmierzyć najprzód. Toteż zwiedziła kuchnię, pralnię, szklarnię pod uprawę nowalijek, zajrzała do kotłowni, spenetrowała hotel dla pielęgniarek i podręczną kostnicę, była w magazynie oprzyrządowania zakładu i warsztacie sprzętu rehabilitacyjnego. Lecz przede wszystkim wyruszyła do Zaplucia.

*

Zaplucie, było to miasteczko sąsiadujące z domem, mieścina, w której nic się nie działo: na zabytkowym rynku stała nieczynna fontanna, do sklepu rzeźnika zalecał się standardowy kundel, a na wyślizganych stopniach Ratusza wywijało się zdegustowanego orła. Przyczyny stosowania tak osobliwej nazwy nie były jasne. W gruncie rzeczy powiedzieć trzeba, że całkowicie i niewątpliwie nie było w tym określeniu niczego pogardliwego: miasteczko nie należało do zbyt uczęszczanych.

Jeżeli już jakiś nieopatrzny turysta zdecydował się obejrzeć jego zabytkowe dziury i wąwozy, robił to na własną odpowiedzialność. Ale starzy mieszkańcy, zasiedziali tu od pokoleń - choć krążyły bajdy o złych ludziach grasujących o zmroku - nie musieli obawiać się o swoje kręgosłupy. Nie, ponieważ w pewnym sensie należeli do jednej rodziny. A raczej - do zwartej, hermetycznej grupy, do zbiorowiska ludzi znających się na wylot, wprasowanych w identyczne lub lekko zmodyfikowane problemy.

*

Uliczka, którą szła, była wąska. Czynszówki prawie się ocierały o siebie, prawie stykały dachami, z trudem więc lawirowała wśród ich ciasnoty. Z okien wychodzących na jezdnię spoglądały na Martusię grube matrony w gazetowych papilotach, kobiety wygrzewające poduszkowy puch, podsłuchujące swoich i nie swoich mężów stojących pod płotem. Nieopodal przyglądali się jej ochlapani piwem, wąsaci panowie oparci o bramy odrapanych kamienic, głównie czynszówek stojących jedna przy drugiej. A przed ogródkami zarośniętymi zielenią gromadzili się jej potencjalni klienci, starcy wygrzewający kości. Przypatrywali się jej spode łba, lecz w ich wzroku nie dostrzegała wrogości. Raczej zaintrygowanie. Pozdrawiali się, wymieniali uwagi. Przechodziła obok nich wiedząc, że będzie tu wracać jeszcze nieraz.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Owsianko, łącznie zmieniany 1 raz.
„Absurd: przekonanie sprzeczne z twoimi poglądami.”
A. Bierce